niedziela, 28 listopada 2010

Dziewczyna o czerwonych spodniach

"I oto jest ta miłość
śmierć jest jednym ciałem w niej."
Rotary, Wielkie hotele kryją w sobie tajemnice swe

Minionej niedzieli mniej więcej o tej porze wracasz ze sklepu, w ręku trzymasz worek ziemniaków, masz na sobie czerwone spodnie, czarną bluzę, uśmiechasz się, wpadasz zziębnięta niczym poranne słońce przez okno pokoju na pierwszym piętrze, sprawiasz, że jest miło(ść) i wszystko co wokół niej roztacza się wokół Twej osoby.
Język Twojej mowy miękki i radosny, nie dopuszcza wyrzutów otaczającemu światu, cieszy się tym co jest, niczego nie chcąc zmieniać, rozumieć go udaje się, jak to się często mówi w przypływie niepewności, w dziewięćdziesięciu procentach, jeśli tylko nie mówisz za szybko i tylko czasem jesteś przeciętnym uczniem prywatnych lekcji fortepianu, który wiecznie zamyślony, bezustannie przyspiesza, skraca pauzy, cisza nie zawsze gra swą genialną rolę, nic to jednak, bowiem do głowy nigdy nie przyjdzie myśl karać  za tę małą ułomność.
Od dwóch godzin oczy stanowią integralną część szyby okiennej, a ciało usiłuje przecisnąć się przez szczelinę w oknie, aby przyczaiwszy się na rogu parapetu, rzucić się w Twe objęcia, jeśli tylko znów pojawisz się na drodze ze sklepu. Skok z pierwszego piętra ma w zwyczaju kończyć się źle, choć i on niekiedy zrywa z tradycją, a kto wymaga od życia dobrze kończących się historii, ten niech uważnie stąpa po ziemi.

czwartek, 25 listopada 2010

2. Drugie piętro, pierwsze okno od prawej.

Zasłony w kolorze lekko przybrudzonej bieli z motywami roślinnymi, zielone łodygi, różowe kwiaty, trochę w starym stylu, takie zasłony wyrzuca się na śmietnik, opatruje się nimi rany zadane w głowę w pijackim ferworze albo wiesza się w pokoju artysty. Wieczorem światło zapala się tutaj najwcześniej. Na parapecie stoi jakieś spiczaste coś. Pierwsze spojrzenie kojarzy obiekt z butelką, najlepiej po jakimś alkoholu. Być może szampan, choć następne spojrzenia upatrują w butelce jakiegoś drogiego alkoholu i ten alkohol staje się w końcu tak drogi, że obiekt wydaje się nie służyć gromadzeniu w sobie żadnych płynów, a już na pewno nie win, wódek i tak dalej. Ostatnie badania wykazują, że może to być jakaś duża miniaturka jakiejś pałacowej wieży czy czegoś takiego. Ładnie to zagadkowe. Nie, ktoś musi tam trzymać jakiś szczególny i drogi alkohol w tajemnicy przed całym światem.
Od czasu do czasu do okna podchodzi ciało mężczyzny. Otwiera. Zamyka. Czasem zostawia po sobie rozchyloną zasłonę i przez trójkątną szparę widać stojący pod ścianą sporej wielkości mebel. Trochę to przypomina starą trzydrzwiową szafę, na której w różnych pudełkach, po butach lub nie, osoba tu mieszkająca gromadzi skarby świata całego. Ciekawa to bajka, bo oto i właśnie w takich pokojach, które najlepiej gdy mają jasnoniebieskie ściany, wątłe oświetlenie i zadymione od papierosa powietrze, najchętniej spędza się długie wypełnione rozmowami noce, poprzedzone degustacją płynów najprzeróżniejszych . Kiedy już przypadamy do gustu właścicielowi pokoju, albo i dawno już przypadliśmy, możemy liczyć, iż dowiemy się w końcu, gdzieś w jakiejś wczesnej godzinie rannej, co mieści się w jednym z tych tajemniczych pudeł, w końcu dawno już przestało fascynować to co w szafie, a zaczęło ciekawić to co na niej. Dowiadujemy się i świat oto kryje przed nami jedną tajemnicę mniej.
Wszystko to przyciąga uwagę, pobudza wyobraźnię, do dnia, w którym zasłona nie uchyli się nieco bardziej, a stara trzydrzwiowa szafa nie okaże się zwykłym piętrowym łóżkiem, które wygląda z niejednego okna lepszego jutra.

środa, 24 listopada 2010

Depresyjność

Dziwnie jest nie umieć mieć depresji. Niedorobiona zmora, którą mierzą oktolitrami beznadziejności jakoś nie przyłazi, nie rozsiada się i nie odpoczywa w niechętnym jej ciele. Raczej zgraja demonów, z których każdy przysiada na innej gałęzi i trzęsie ledwo przytwierdzonymi liśćmi, znajduje tu swój dom. Podobno każdego wypędzać należy osobno. Siekierą. Albo codziennie skradać się cichaczem od tyłu i podrzynać gardła starym, zawsze naostrzonym nożem z brązową rączką od zakrzepłej krwi. Czasem w miejscu ściętej głowy pojawia się kilka nowych i walka wydaje się beznadziejna, ale to wciąż i tak nie depresja.
I to jest ta niemożność przewspaniała słyszeć rozlegające się dźwięki szalonych wariacyj i bez większego powodzenia próbować wywąchać echa tematu, robiąc do tego jeszcze oczy wielkie, nieustające w swym zadziwieniu, że jak to tak.  

niedziela, 14 listopada 2010

Święty spokój

Do porannej kawy w pustym pokoju
Robert Plant śpiewa
że nie ma powrotu
bo nie ma
a Ty masz
święty spokój

czwartek, 11 listopada 2010

Cykl „Okna”

Okna lewego skrzydła bloku na przeciwko. Cztery piętra, po cztery okna na każdym piętrze, w sumie dwadzieścia okien, milion historii, wyobraźni istne szaleństwo.

1.    Czwarte piętro, drugie okno od lewej.

Żółte ściany są przypadłością zdecydowanej większości pokoi w tym bloku. Żółte ściany, biały sufit. Kto ma trochę sił twórczych i silnej woli chwyta wiadro i pędzel i robi wokół siebie. Kto ma tapetę, ma pecha, ale za drugim oknem od lewej na czwartym piętrze tapety raczej nie ma. Jest żółta ściana, którą przed kronikarskim wzrokiem kryje czerwonawa zasłona. Na parapecie stoi takie mocno żółte coś, co za dnia szczególnie rzuca się w oczy. Może być, że lokator oprawił w żółte coś zdjęcie kogoś ważnego. Nie na tyle jednak ważnego, by móc oglądać go całymi dniami. W końcu na wieczór bezlitośnie zaciąga zasłonę. Ktoś taki, niby miły sercu, stoi sobie cierpliwie na parapecie i jeśli myśli, że cieszy się spojrzeniem swego amatora przynajmniej osiem godzin dziennie, grubo się myli. Amator przesiaduje od dziesiątej do siedemnastej w murach uniwersytetu. Choć może urywa się z zajęć, by popatrzyć na swoją ukochaną. Wątpliwe, bo dobrze tu widać kto kogo... Jednak kiedy słońce zachodzi, zasłania zasłony i zachodzą jak gdyby dwa słońca i teraz oczekuje swojego trzeciego słońca, które z chęcią rozkłada przed nim swoje długie promienie, lecz jak nużą promienie słoneczne kiedy masz w pokoju żółte ściany, no jak!

środa, 10 listopada 2010

labrīt

bohater leży
jedną godzinę
w drugiej kaszle
raz
za drugim razem
unosi się jego ciało
kaszle stary dziad
na brudną wykładzinę
wypluwa serce
ogólnie krew
wstaje
odchodzi
poszedł
a nie
jest.

piątek, 5 listopada 2010

ból dobrze wiadomo czego

im bardziej powinna wstać wyjść
tym dłużej przesiaduje na krześle
ubrudzonym chałwą
o smaku słonecznika
dziwne to
i niepokojące

poniedziałek, 1 listopada 2010

Spacer

Osoby

PANI
PAN


Hotelowy korytarz. Długi na dwie mdle pomarańczowo żarzące się jarzeniówki. Czysta podłoga. Gdzieś pod oknem znajdującym się na końcu korytarza wala się puste plastikowe opakowanie po piętnastoprocentowej śmietanie jakiegoś francuskiego producenta. Pan puka do drzwi Pani. Pani otwiera.

PAN  Pani wybaczy, ale widać po pani cierpienie na nudę, dlatego postanawiam rozwiać w pani ten stan i proszę o spacer, nie mniej, ni więcej trzydzieści minut niewinnego spaceru, nawet nie pytam czy się pani zgadza, zatem za pięć minut pod portiernią, zgoda? Zgoda!

Po pięciu minutach, na zewnątrz. Jesień. Późny wieczór. Pół ludzia na chodniku. Pół księżyca nad półludziem. Chodnik. Idą.


PAN  Doskonale, że się pani zgodziła. Drogę będę wskazywał palcem, coby za wiele nie mówić. A i pani zapewne nie zada zbyt wielu pytań.

Idą. Po lewej las. Po prawej nie. Chodnik. Przed nimi gdzieś daleko widać światła. Kroczą ku nim. Po lewej kończy się las. Półludź już dawno zniknął za lasem. Po prawej wysoki blok w kolorze rzadkiego gówna. Widzą teraz oświetloną pętlę autobusową. Idą przez przejście. Pan wskazuje palcem na pętle. Idą przez środek pętli. Coraz wolniejszym krokiem. Mijają pętle. Przed nimi las. Pętla za nimi. Światła za nimi. Półludź za nimi. Księżyc już nie nad nimi, ale za nimi. Życie za...
W pewnym momencie pan spogląda na zegarek. Jest już piętnasta minuta spaceru. Lekko dotyka biodra pani. Na jego twarzy maluje się wyraz lekkiego obrzydzenia. Kreśli palcem w powietrzu koło. Zawracają. Widzą światła i pętle autobusową. Idą. Za nimi las. Przed nimi pętla. Światła przed nimi. Półksiężyc przed nimi i trochę nad nimi. Półludź przysiadłszy na jednej z ławek przy pętli autobusowej, zdejmuje prawy but i obgryza paznokcie u stopy lewej. Przechodzą obok. Mijają pętle, światła, przechodzą przez przejście, las mają po prawej, mijają, półksiężyc znów nad nimi, chodnik pod nimi, wreszcie stoją pod drzwiami hotelowymi...


PAN  W sumie nie zamieniliśmy słowa. Widzi pani, ale skoro wytrzymałem pół godziny bez rozmów z panią, czyli tak naprawdę jakby bez pani w całej jej okazałości, wydaję się, że zniosę tak już całą wieczność. Do widzenia.