sobota, 31 grudnia 2011

Ostatni

dzień w roku skłania do głębszej refleksji nad słowem ostatni. Jakże to smutno obudzić się po raz ostatni w roku, zjeść swoje ostatnie śniadanie, wziąć ostatni prysznic, wypić ostatnią herbatę, bo kawa to dopiero przedostatnia. Ostatni obiad, ostatni spacer z psem, ostatnie karmienie kota i ostatnia zmiana piasku w kuwecie. Jeszcze smutniej pomyśleć o swojej ostatniej myśli czy o ostatnim słowie. Oczywiście w tym roku. Rodzi się jakiś okropny niepokój, bowiem ostatniość bardziej kojarzy się z ostatnimi czynnościami w ogóle: ostatnie namaszczenie, ostatnia posługa, ostatnie pożegnanie. Słowo ostatni, to także pewien stan ryzyka, bo przecież jest ostatni autobus, ostatni pociąg, przez które zmuszeni jesteśmy opuścić niejedno rozbawione do cna towarzystwo i wracać do swojej wiejskiej rzeczywistości wśród kur oraz krów. Chyba że ktoś, kto jest nam ostatnim służalczykiem, wyjedzie po nas w środku nocy, i zabierze nas, ostatnich pijaków, do naszych osobistych łóżek.

Ostatnie słówka, wydawałoby się, szepczą sobie kochankowie, ale nie. Porozrzucane na biurku kartki ze słówkami z języków na wpół umarłych wyglądają ostatnich idiotów, straceńców, którzy poświęcą im całe swoje, skądinąd ostatnie życie, nie otrzymując nic w zamian. 

Ostatniość uwielbiają piosenki. Ostatnie widzenie, Ta ostatnia niedziela, Zatańczysz ze mną jeszcze raz, ostatni raz czy choćby Ostatnia nocka. Nie widzę tu specjalnego optymizmu, tylko noc, noc, noc...

Albo jeszcze próba nawiązania rozmowy przez dwoje obcych sobie ludzi w stylu: powiedz jaką książkę ostatnio przeczytałeś, jaki film ostatnio obejrzałeś, powiesz?
- nie powiem.

Z tego wszystkiego wyłania się jednak wielka nadzieja, przypominająca tę ulgę kiedy wysłuchujemy na koncercie ostatniej części niemożebnie nudnej symfonii; nadzieja ta idzie za słowami biblijnymi, iż oto ostatni będą pierwszymi. W związku ze zbliżającym się nieuchronnie Nowym Rokiem, życzę sobie i Tobie Drogi Czytelniku, abyśmy w tym nowym czasie nie byli tymi pierwszymi, którzy zostali ostatnimi!

To jest moja ostatnia notka w tym roku i Twoje ostatnie wejście i wyjście, a pierwszy ból głowy już jutro.

piątek, 30 grudnia 2011

Rok 2011 – podsumowanie.

Kiedy rok bieżący schylił się już ku zachodowi i jeszcze tylko kawałek czoła wystaje mu ponad horyzont, wszystko co żyje i myśli na tej ziemi, zabiera się do podsumowywania tego, co tylko daje się podsumować. W jednej z gazet śledzę od dwóch dni podsumowanie wydarzeń kulturalnych kończącego się roku i spośród rankingów książek, płyt, spektakli roku, mogę jeszcze wybrać te, których nie dane mi jeszcze było zgłębić, toteż mam jeszcze około półtora dnia, by doczytać, dosłuchać, dochodzić, dosiedzieć, dooglądać itd. Sam ułożyłem własny ranking wydarzeń, w których uczestniczyłem w dochodzącym roku i myślę, że dobrze raz jeszcze rzucić okiem na własne towarzysko-kulturalne życie.

Marzec. Dzień kobiet na Kicu. Chłopcy przebierają się za kobiety, a kobiety za chłopców. Na dole potańcówka. Mam swoich faworytów na parkiecie. W ogóle palimy alkohol i pijemy papierosy. W połowie ktoś doniósł browarów. Do domu wracam o szóstej nad ranem.

Kwiecień. Przebudzenie wiosny. Pierwsza oficjalna wycieczka na tory. Siedzimy pod lasem. Wstajemy. Idziemy po wale. Za bazą metra nasze szeregi zasila grupa innych osób, cieszących się nadejściem wiosny. Tworzymy wielki krąg pośród pól. Od czasu do czasu w dłonie każdego dostaje się wódka. Krąży. Potem siedzimy na ławce, bo ile można stać. Śpiewamy. Pięknie śpiewamy. Przyjeżdża policja wraz ze strażą miejską posłuchać. Tłumaczeń już słuchać nie chcą. Mandat. Pijemy dalej. Na powietrzu nie śpiewamy do dziś. Tylko w specjalnych pomieszczeniach.
Czerwiec. Urodziny Marty. 
- "Wracam do domu  o dwudziestej-trzeciej, najpóźniej o północy!"
7:14 - cudowne przebudzenie na pętli Wyścigi. Kolejny wyścig z czasem przegrany.

Sierpień. Wilno. Bifor w hostelu. Red-bull z czymś tam w Puszce-puszce. Taksówka. Hostel. Dobranoc.

Październik. Zakończenie sezonu wakacyjnego – witaj szkoło. Z Wilna przyjeżdżają trzy dziewiątki. Ktoś przynosi fajkę wodną. Stoimy na Polach Mokotowskich. Jest z nami jeszcze wódka, za plecami jeziorko. Fajka wodna odchodzi, lądujemy naszym statkiem kosmicznym w garażu na Powiślu. Podjeżdża butelka. Pierwszy spacer po tunelu średnicowym.

Październik. Urodziny Radosława. Party na Anielewicza. Po drugiej lufie wypływa temat Żydów Polskich oraz chamstwa w Kolejach Mazowieckich. Wypływamy z imprezy. O relację z ciągu dalszego zwracam się co i rusz do Kronikarza lub Anioła Stróża. O to, kto kupił ostatnią wódkę, spierają się historycy. Drugi spacer tunelem średnicowym.

Listopad. Niedzielne picie w akademiku dawidowem. Po dwóch piwach i wódce, do drzwi puka tajemniczy pan. Ujmuje nas znajomością najwulgarniejszej polszczyzny pod słońcem. Jest on nie stąd. Znaczy stąd, bo z akademika, ale nie stąd bo nie z Polski. Jest z jakiegoś –stanu. Każdy podejrzewa chłopca o inny –stan. Mój typ – Kirgistan.

Listopad. Wolna chata u Piotrka. Piotrek pokazuje mi przewyborną kolekcję starych winyli. Wśród nich są bliskie memu sercu płyty Lady Pank jak i wiele innych. Zaglądamy do Biblii w języku rumuńskim. W tle Doorsi albo Floydzi. Zebrana czwórka tańczy, śpiewa, a sąsiadka obok ostrzy już swe kły.

Grudzień. Urodziny Marka. Wspaniały sznycel i litrowe piwo. Nie pamiętam żadnej rozmowy po raz pierwszy nie z przepicia, ale z hałasu, który utrudniał wysłyszenie czegokolwiek. Doskonała restauracja. Kelnerka niesie pięć talerzy na dwóch rękach, a kelner stojący obok pokazuje palcem gdzie co ma stać. Jako rzekł, tako postawiła. Na koniec otrzymujemy butelkę wiśniówki, z którą przenosimy się do pewnej galeryjki, by pić pośród dzieł sztuki oraz starych książek. Nagle wychodzi do mnie z półki niejaki Kant.
- to Ty jesteś Kantem?
- tak, ale mówmy sobie po imieniu!
- a więc Michał.
- Herman.


czwartek, 29 grudnia 2011

Wódka

ta niechciana kochanka, tak niechciana, że czasami uciekłbyś przed nią na kraniec kuli ziemskiej, a jednak kiedy już obrócisz się wokół własnej osi czterdzieści razy, uśmiechniesz się do siebie, że chyba jednak ją przechytrzyłeś, siadasz wygodnie na krzesełku, wyciągasz nogi, najpierw prawą, potem lewą, opierasz łokieć na blacie stolika, głowę pokładasz na dłoni, oto właśnie spojrzałeś łakomie czy nie stoi na stoliku jaka strawa i oto twym oczom ukazał się kieliszek ohydnie do brzegów wypełniony nią - wódką.
Tak było wczoraj. Portiernia pewnego hostelu wieczorową porą. Rozsiedliśmy się chcąc radzić. Czekaliśmy aż spłynie na nas mądrość. Oczekując tchnienia, zaczęliśmy sączyć piwa z różnych regionów kraju. Jeszcze dobrze nie wybrzmiało w czterech ścianach - tsssss! - jeszcze nie zlizana piana mieniła się w półświetle kuchennym, w drzwiach stanęłaś Ty. A byłaś wytwornie odziana, zapraszałaś spojrzeniem, a Tobie się nie odmawia. Mądrość nawet jeśli i spłynęła, napotkała na drzwi sypialni zamknięte na klucz.
Moje powroty od Ciebie owiane są tajemnicą. Tyle pytań, na które nie ma odpowiedzi. Czy autobus, którym jechałem był wysoko- czy niskopodłogowy? Czy jadąc nim stałem czy też siedziałem? Czy wiodłem spory ze współpasażerami? Jeśli tak - czego rzecz dotyczyła? Kto nacisnął przycisk żądania? Czy byłem to ja? Którymi drzwiami wyszedłem? Czy wyszedłszy, upadłem? Upadłem?

środa, 28 grudnia 2011

13 godzin

snu. Rekord! Początkowo myślałem, że w Wilnie spałem dłużej. Nie, w Wilnie spałem do późna, co nie znaczy dłużej. Pamiętam, wdychałem tamtejsze powietrze do późnej nocy i kładłem się kiedy już poważnie nie mogłem wdychać. A tu od razu przestaję móc wdychać. Padam. Dwudziesta pierwsza. Przynajmniej wstanę wcześniej - myślę. Gówno. Jedenasta. Doskonały czas, by wyśnić jakiś sen długometrażowy. Gówno. Cięcia budżetowe. Od dwudziestej pierwszej do jedenastej przerwa w transmisji. Czerń. Może raport z ostatniej żałoby narodowej. Nie wiem. Najlepiej się śni jak się przyśnie w autobusie. Raz, że przysypia się zazwyczaj w szczycie antenowym, dwa - to trochę jak z reklamą - ogląda się najbardziej, bo krótka i zaraz nie będzie. Ale tym razem miałem ochotę na sen długometrażowy. W dodatku taki, w którym dowiem się wszystkiego o swoich znajomych. Zazwyczaj bowiem dowiaduję się o każdym po trochu, a tu bach, taka okazja, by dowiedzieć się wszystkiego. Albo też doskonały czas by Majestat Najwyższy przemówił do mnie we śnie. Policzyć miałbym gwiazdy, których ilość oznaczałaby moje potomstwo, a że niebo zachmurzone, to będę miał kota. Ale i to nie. Może to kara, nie wiem. W końcu ominąłem pasterkę. Obok mnie przechodzili ludzie radować się wesołą nowiną. A ja się nie dałem wciągnąć. Siedziałem i patrzyłem. W dodatku nie byłem sam. Na rękach miałem obcego mężczyznę. Leżał i czasem przewracał się na drugą stronę i potem znowu i znowu i tak do późna.
Tak sobie czytam i myślę, że ten Gombrowicz mnie kiedyś zgubi.

wtorek, 27 grudnia 2011

Myślę

gdzie się napić. Napić się w nocy między trzydziestym pierwszym a pierwszym, myślę. Widzę tunel. Tunel kolejowy. Dworzec. Halę dworca. Stosunkowo mały ruch. Dodatnie temperatury. Spokój.

środa, 21 grudnia 2011

Śmierć

może jednak mężczyzna
czai się za drzewem
na ośnieżonym poboczu
ale nie to
starszy pan
z psem na spacerze
tym razem
co za szczęście

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Krzesło wywrotowe

z początku co najwyżej obrotowe - nie zdążysz się obrócić, a jako śmieć ląduje na klatce schodowej, czekając pomyślnych przeciągów, by samodzielnie odlecieć na wysypisko na obrzeżach miasta. Takie krzesło jedno stoi na przeciwko moich drzwi do domu do niedawna i o mało nie wypierdalam się, wychodząc na ciemną klatkę i po omacku szukając włącznika do światła. Ocalałem.
Krzesło z odgiętym prawym oparciem, o które opiera się większość z nas, korzystających ze wszelkiego rodzaju komunikatorów internetowych, które to oparcie odgina się tym bardziej, im bardziej leżymy na nim wyczekując odpowiedzi naszego rozmówcy. Tak, to ospali rozmówcy niszczą nasze krzesła i wykrzywiają nasze kręgosłupy. W każdym razie krzesło z odgiętym prawym oparciem czyha na moje życie. 
Lecz oto w niedzielne popołudnie owo krzesło ląduje między drzewami, wędruje kilkaset metrów dalej od dotychczasowego miejsca swego pobytu. O tym, że krzesła mają nogi i chodzą gdy nikt nie patrzy, wie chyba każdy. Nie wiem jak chodzą krzesła na kółkach, jednak na chwilę przestałem się bać o swoje życie i mogę zasnąć spokojnie.

sobota, 17 grudnia 2011

Bałem się

okropnie się bałem, że nie uda mi się w tym roku napisać na blogu notek więcej niż sto, co byłoby swoistą porażką, ale udało się i jest to swoistym sukcesem.

Jeśli zapytasz o czym jest setna notka w tym roku, to jest ona o powodzeniu.

czwartek, 15 grudnia 2011

Aria

Nigdy!
Nigdy, ach nigdy
Nigdy, ach nigdy
nie kładź!

Nigdy, ach nigdy
nie kładź, oj nie,
nie, nie kładź 
nigdy przenigdy

przenigdy nie kładź
ach, nie kładź
przenigdy ogórka
ogórka nie kładź

nie, ogórka przenigdy
nie, ach nie kładź
ogórka nigdy
na talerzu mojem!

Na talerzu mojem
nie kładź, oj nie, nie kładź
nigdy przenigdy
surowego - -

surowego ogórka
nigdy przenigdy
nie kładź, ach nie
na talerzu mojem!

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Wyznanie

"Panie Boże, lubiłem dżem truskawkowy
I ciemną słodycz kobiecego ciała.
Jak też wódkę mrożoną (...)"
Cz.Miłosz

Wiersz i ja mamy tyle samo lat, choć trochę nas różni, łączy nas miłość do dżemu truskawkowego, natomiast nad ciemność przedkładam jasność ciała, a wódka czy ciepła czy mrożona - to mi nie robi jakiejś wielkiej różnicy.

sobota, 10 grudnia 2011

Minioną noc

spędziłem na oglądaniu pociągów
polskich, czeskich oraz słowackich
nie wiem o co biega, ale pociąg
wyjeżdżający z tunelu lub 
wjeżdżający na ośnieżoną stację
w barwach zielonych, czerwonych
bądź niebieskich
silniej przykuwa uwagę 
niż najtwardsze porno

piątek, 9 grudnia 2011

tak tak
nie nie

tak
tak
tak
tak

dwie odpowiedzi twierdzące świadczą o tym, że uzależnienie już istnieje

nie

czwartek, 8 grudnia 2011

Microsoft Word

nie zna takich słów jak: tematyzowanie, interdyscyplinarność, intertekstualność, transsystemowość, nieredundancja oraz niereferencjalność. Myślę, że jest ograniczony, czyli głupszy, ale od niego sporo zależy, więc siedzę cicho. Wysnuwa się z tego jakaś analogia do życia, do ludzi, chociaż wciąż myślę, że może to ja gdzieś zjadłem literkę, jakieś 'ef' przewróciło się na dach albo też wkradło się do tekstu tureckie 'i' co to jest z kreską zamiast kropki. Ale nie - wciąż są inni winni.

Dziś polubiłem

ulicę Wołoską
szpital przy Wołoskiej
panią doktor która myśli, że studiować łotewski jest fajnie, chociaż nie jest
i pana ortopedę, który potrafi zmieścić się ze swoimi oskarżeniami, wyrokami i uzasadnieniami wyroków w jednej minucie i piętnastu sekundach i który nie jest niczym ci, których przyciąga bohater z dwóch notek niżej!

niedziela, 4 grudnia 2011

N36

cały mój, totus meus! No prawie. Jeden pan zajął miejsce w loży, siedzi w miejscu ryzyka, w razie nagłego hamowania leci z szybą na najbliższy przystanek, na którym jest zgodnie z rozkładem. Jeśli nie, dalej spokojnie chwyta jego wzrok obrazy miasta nocą. Może poeta, wylądujemy razem w konkursie na najlepszy wiersz o nocnym z Bokserskiej na Centralny.
Do czasu. Oto za zakrętem stoi zgraja tak zwanych erasmus students. Wchodzą. Choć mogli zaczekać na inny o podobnej porze. Mówią po polsku lub hiszpańsku. Inne języki nie istnieją. Hiszpanki są brzydkie. Chciałyby wysiadać co przystanek, dlatego usłużni Hiszpanie naciskają żądaj-przycisk co minutę, dzięki czemu podróż wydłuża się. Podwójnie. Potrójnie. Właściwie wciąż jeszcze się ta podróż wydłuża, a oni wciskają i wciskają, a ja wciąż jadę i jadę, i tę notkę piszę z brązowego fotela N36, a zielone światełko przycisk bezustannie zapala się i gaśnie, a i sam bym chętnie nacisnął, lecz ktoś bezustannie mnie wyprzedza.

piątek, 2 grudnia 2011

Przyciąga

do siebie ludzi
rozlazłych
nieożywionych
grzybem nadgryzionych
a potrzebuje
zlazłych
żywych
precyzyjnych
energo-dynamicznych
potasu i magnezu
bo sam na wpół
żyw i z niedoborem
witamin

poniedziałek, 28 listopada 2011

Jechanie czyli żółcią i czerwienią czyli koniem i mieczem.

Jeśli stoisz na początku przystanku tramwajowego przy Królewskiej i patrzysz w stronę Placu Bankowego, widzisz drzewa, a obszar między drzewami pozwala dojrzeć nadjeżdżające od placu tramwaje. Niestety, stojący na przeciwko czarny pan z czarnym telefonem przy czarnym uchu zasłonił czarniejące w zapadającym zmroku puste miejsca między drzewami i prędko teraz żaden tramwaj od Bankowego nie nadjedzie, a jeśli nawet nadjedzie, to wyskoczy zza zakrętu niczym naćpana sarna na autostradę i jeśli stoisz przy krawędzi przystanku, lusterko tramwaju chętnie urwie Ci głowę. Pan z czarnym telefonem przy czarnym uchu przestępuje z nogi na nogę, odsłaniając tym samym kawałek przerwy między drzewami. Coś jedzie, ale okazuje się, że dziś nie odróżnisz już tak łatwo nowego tramwaju od nowego autobusu. Te same kolory, wysokość i światełka po bokach. I jeszcze te napisy walące po gałach, które pozwalają rozpoznać mi numer i przeznaczenie tramwaju nawet w najgorszym stanie upojenia alkoholowego. Tęsknię do białych światełek-dzyndzelków na dachach Ikarusów, wiedząc, że chcąc się jeszcze na nie popatrzyć muszę się wybrać w niebezpieczny rejon, w którym grasują autobusy nocne, a i z tym różnie. Napisy pomarańczowe w każdym razie niezbyt dobrze korespondują z warszawską żółcią oraz czerwienią. Rzygiem mi to jedzie. Jadę tramwajem. Gdyby wkopać ten nowy tramwaj w ziemię, możnaby uzyskać podziemny kanał, którym możnaby połączyć metro Centrum z peronem drugim Dworca Śródmieście, tak by nie trzeba było wykrecać się na powierzchnię i z powrotem się chować do ziemi. O tym, ja niebezpieczne jest wychodzenie z podziemi wie ten, kto choć w jednym wcieleniu był kretem. Szpadel w głowę i nowe wcielenie start. 
We wkopanym w ziemię tramwaju możnaby urządzać z powodzeniem wyścigi szczurów. Ludzi wyścigów urządzaćby nie można, chyba, że zawodnicy musieliby przeskakiwać jeden przez drugiego, chcąc wyjść na prowadzenie. Wykopany tramwaj za to ma jeden poetyczny walor. W końcu tegoż tramwaju jest takie wielkie okno, z którego rozciąga się niebywały widok. Oddala się. Jedziesz, a on się oddala. Nigdy nie lubiłem jak się coś oddala, wolałem jak się przybliża. Tak, znowu ogarniają mnie mdłości. A przecież ludzie rzygają gdy im się zbiera, przybliża. Ja rzygam, nienormalny, jak mi się odbiera, oddala...
Jadę, a w tramwaju parę miejsc dalej siedzi pan, który przypomina mojego instruktora jazdy sprzed wieków. Instruktor zniknął, jazdy zostały. Myślę podejść i zapytać, czy on naprawdę myśli dojechać tym tramwajem pod Konstancin, w którym mieszka. Na pewno zrozumiałby żart. Zjeździliśmy razem cały plac manewrowy. Znam jego poglądy, ale on nie zna moich. Siedziałem i wchłaniałem. Ja, stary, skrzypiący konfesjonał z kwaśnym oddechem od żołądka. Instruktor, stary penitent o zapachu papierosów, to stary antyklerykał. Im bardziej był on antyklerykałem, tym bardziej ja stawałem się klerykałem. Miałem jego namiary. Gdybym teraz przywdział habit, mógłbym, okryty białym płaszczem, zajechać na szarym koniu i dokonać nawrócenia mieczem. Ale jestem kretem, choć jestem też mistrzem koperty oraz paru innych manewrów, które wykonuję przy użyciu konia i miecza. Dobra, wysiadam.
Na koniec dnia przypominam sobie o łotewskich słówkach, które nabyłem przy okazji artykułu o kanibalizmie. O ile umiem już zakomunikować, że mogę schwytać i zabić Twojego przyrodniego brata, gdyż smakuje mi jego mózg, nadal nie wiem jak zatrzymać, przeprosić przypadkowo napotkanego przechodnia i zapytać gdzie jest najbliższy sklep spożywczy.
Tak właśnie rozprawiam się ze wszystkimi swoimi dziennymi sprawami, które znikają wraz z zapadnięciem nocy. Nie rzygam, jem talarki, bo nie mam brata.

sobota, 26 listopada 2011

Dworzec Gdański

o pierwszej nad ranem jest pustką w pustce. W rzędzie ustawiają się żółte i białe światła, które jakby czekają, aż ustawione gdzieś daleko za płytami peronu niebieskie i czerwone światła sygnalizatorów, zaproszą je do tańca. Uciekam przed zimnem, a właściwie przed trzystopniowym ciepłem, ale gdyby zza rogu wyłoniła się jakaś znajoma twarz i powiedziała - zabierzmy ze sobą jakąś butelkę i chodźmy wzdłuż torów aby zza krzaków podglądać pełznące pociągi towarowe, nie umiałbym odmówić i spędziłbym noc idąc po torach z Żoliborza na Wolę. 
Na schodach metra, do którego uciekłem, jak się okazuje, przed ciepłem, zaczepia mnie pan z pytaniem - do której jeździ metro. Do drugiej, do trzeciej. Może i o czwartej coś przyjedzie, pan postoi i poczeka, przyjdę tu jutro o tej samej porze i pan mi powie czy coś przyjechało i czy było żółte, tak? to jesteśmy ustawieni. Ale nie. Pierwsza dwadzieścia mężczyzna wsiada ze mną. Nie czeka. Choć kto wie, może zajedzie na stację końcową, potem na drugą stację końcową, wróci do punktu wyjścia, będzie czwarta, ostatecznie nie będzie miał czym wrócić do domu i dzisiaj mnie zabije przy pomocy tłuczka oraz tajemniczych zaklęć.
Inny pan, co siedzi na końcu wagonu ma zęby wiejskiego chłopa, który ma konia, którego kocha nad życie, ale poza koniem nie kocha nikogo. Między stopami stoi reklamówka, brzęczą butelki. Właściciel butelek jedzie bez biletu lub skrzętnie go ukrywa. Dopada go kontrola. Pan mówi, że jedzie na Natolin. Panowie kanarowie, że nie. A on, że tak. A oni, że nie. A on, że... A oni, że zatrzymają pociąg i że zatrzymany pociąg kosztuje czterysta złotych. Czy chce pan zapłacić czterysta złotych za zatrzymanie pociągu? Być może widzą w nim właściciela konia z Natolina i wiedzą, że za tego konia mogli by zatrzymać jeszcze z dziesięć pociągów. On, że nie, że jedzie... Kanar wkłada wtenczas nogę pomiędzy zamykające się drzwi i demonstruje kanarzą siłę. Nie wiem, czemu, zawsze chciałem zobaczyć próbę kanarzej siły. Jest w człowieku jakaś taka chęć uczestniczenia w rozróbie. Że może go wezmą za frak i wywloką. A co z reklamówką. Zdąży zabrać. Albo zabierze ją jeden z kanarów. A może zostanie. Pojedziemy dalej we dwoje. A może inni pasażerowie staną w obronie pana od konia, bo koń to sympatyczne zwierze, a ten kto się opiekuje koniem, to jakby opiekował się całym światem. Więc może dojdzie do burdy? Ktoś w środku tunelu naciśnie przycisk alarmowy. Zatrzymamy się gdzieś po środku. Będziemy walczyć! Walczyć do ostatniej kropli krwi. Ostatecznie zostanie kilku żywych. Oni wystąpią jutro w tefałenie i opowiedzą o swojej niezwykłej historii, niezwykłej walce. Pan od konia mięknie. Obiecuje wysiąść na następnej. Wysiadają. On, reklamówka pan kanar pierwszy i pan kanar drugi. Stoją na peronie. Pociąg odjeżdża. Ale nie. Pociąg stoi. Wydaje się, że oto odjeżdża peron na którym stoją kanarzy z panem od konia. Siedzę. Natolin mam po prawej. Kanarów z koniopanem coraz bardziej po lewej. Potem jeszcze bardziej po lewej i bardziej. W końcu znikają gdzieś w ciemnej otchłani, w tle słychać jeszcze tylko rozochocone świergolenie ptasie i uniżone koniorżeniea.

czwartek, 24 listopada 2011

Marzenie fis-moll, op. 11

Chciałbym, abyś przestał strzelać do drzwi na moją klatkę schodową.
Chciałbym, abyś, skoro już oddałeś strzały, stanął ze swoją pukawką z drugiej strony i strzelał tak, by połatać wszystkie dziury w szybie i aby jej tafla była tak czysta i nieskazitelna jak przed tygodniem. Bo przez dziury w szybie ciągnie, a jak wiesz, o tej porze roku zimno ciągnie, a zimno jest sporym utrapieniem kiedy biegasz po klatce na boso lub choćby w samiutkich klapkach. Albo jeśli jesteś lunatykiem, to wiesz, że lunatyk o tej porze przestaje wychodzić na dach. Wychodzi na klatkę. Ale mylisz się, jeśli myślisz, że lunatyk przed wyjściem na klatkę będzie się schylał by zaciągnąć skarpety i zawiązać sznurówki przy butach. Lunatyk może się przeziębić. Tak, przeziębiony lunatyk, to nie jest przyjemny widok. Co innego zdrowy i tryskający życiem lunatyk. Albo jeszcze radośniej - lunatyk stający w obronie drzwi do własnej klatki schodowej, któremu zimno nie straszne, a który odstrzela łeb jednym strzałem z procy.

sobota, 19 listopada 2011

krótki komentarz do wiersza dołączonego do rostrzygnięcia pewnego małomiejskiego konkursu poetyckiego

poetka nie pije poetka nie rzyga
poeta za to pije poeta rzyga
w imieniu własnym poetki
oraz dwóch innych poetów
którzy akurat dzisiaj nie mogą
wszystko przetrzyma
czy jesień czy zima

poniedziałek, 14 listopada 2011

Domine, quid multiciplicati sunt, qui tribulant me

"Panie, jakże wielu jest tych, którzy mnie trapią,
jak wielu przeciw mnie powstaje"

Ps 3, 2

"Wydział Egzekucji Administracyjnej Biura Podatków i Egzekucji Miasta ST. Warszawy informuje, iż wpłynął tytuł wykonawczy obejmujący zaległe należności pieniężne (...)"
Urząd M. ST. Warszawy

niedziela, 6 listopada 2011

Kobiety

śnią mi się zdecydowanie rzadziej niż pociągi. Owszem, ostatniej nocy śniła mi się jedna, o twarzy nie znanej mi z życia codziennego, piękna, była lekarką w mojej szkole i byłem u niej z wizytą, bo miała mnie wyleczyć z czegoś, nie wiedziałem z czego i powiedziała, bym przyszedł na wizytę kontrolną za godzinę. Pięknie, żyłem w czasach, w których człowiek zdrowieje w niecałe sześćdziesiąt minut, a i do lekarza nie stoi się godzinami (może nawet nie minutami) w metro-kilowych kolejkach. W każdym razie wizyta kontrolna wyjawiła, że mam w głowie dziurę po upadku głową na szynę kolejową, ale wyjdę z tego, więc skoro z tego wyjdę, nie boli i mam tylko dziurę na środku głowy, to nie muszę spać aż się zagoi, toteż obudziłem się i zjadłem tosta.
Szczerze, wolałem poprzedni sen - sen, który śni się w ciągu dnia między wpół do drugiej a wpół do czwartej. Na Dworcu Centralnym stoi pociąg, taki piętrowy jak te pociągi KM do Radomia, tylko tam gdzie pociągi KM do Radomia mają zielone, ten miał czerwone i trochę przypominał te niemieckie, ale tylko trochę, bo przecież stał na nowoczesnym dworcu w wyzwolonej Warszawie i nie wiem dlaczego śnię o Kolejach Mazowieckich w barwach Szybkiej Kolei Miejskiej, kiedy to inna bajka, inna spółka, inne trasy, inne komforty, inne opłaty i tylko opóźnienia podobne. Nigdy też we śnie nie jeżdżę wewnątrz pociągu. To w końcu mam za dnia. Zawsze jestem gdzieś obok, przed, pod, za albo na. Tym razem na. Siedzę. Ale rusza. Czuję, że to kolej niemiecka, więc zatrzyma się dopiero w wyzwolonym Berlinie. Bo przecież nie w wyzwolonym Radomiu. To zeskakuję. Do dziurki z instalacją elektryczną. Koniec snu.

piątek, 4 listopada 2011

Na samym dole schodów czuć zapach kebaba, który w miarę wspinania się po schodach przeradza się w zapach buta. Gdy już się wyjdzie z podziemi, znów przez chwilę czuć zapach kebaba, but znika bez śladu, pozostawiając człowieka sam na sam z bułką, surówką, a także z obfitą porcją mięska w piątkowe przedpołudnie. To nie pierwsze mięsko tego słonecznego, ciepłego dnia. Kiełbasa na śniadanie. Kabanos na drugie. Kebab na trzecie. Jajeczniczka na podwieczorek (z w kosteczki pokrojoną kiełbaską). Zapiekanki z mieloneczką na kolacyjkę. Ponieważ na bułkę z odgrzewanym mięsem hamburgerowym z pobliskiego supermarketu nie ma już miejsca, trzeba ją ukryć pod łóżkiem na wypadek, gdyby przebudziwszy się w okolicach godziny jedenastej w nocy, nie biec do lodówki, ryzykując silne rozbudzenie. Obżeranie się mięsem w piąty (czy szósty?) dzień tygodnia z pewnością nie wyjdzie na dobre, ale jest formą protestu przeciwko uciszeniu pewnego duchownego o podobnych poglądach w kraju mojego tymczasowego pobytu. W ogóle to wzdycham do Litwy. Ogłoszono taki konkurs, ale dla Litwinów. Moja Litwa. albo dla emigrantów-Litwinów. Nie wiem jak udowodnić swoje wychodźctwo. Nie pójdę chyba na cmentarz i nie poproszę pradziadków, umarłych emigrantów-Litwinów, żeby powstali i zaczęli obejmować pobliskie drzewa, czym doskonale udowodniliby litewskość całego rodu! Dwie marne akacje jakie się tam niedaleko ostały. Nie, nie chodzi o zakłócanie spokoju zmarłych. Raczej wstyd. Wstyd za te drzewa i za to mięso, co się je szuflami zajada.

środa, 2 listopada 2011

Są takie dni kiedy

masz dość literek, masz dość czytać i pisać?
albo muzyka - sam Bach już nie może na Ciebie patrzyć?
rzeźba może, ale świat nie wie i nie chce wiedzieć kiedy rzeźbisz i z czego rzeźbisz?
porysowałbyś?
bo ja bym porysował!

piątek, 28 października 2011

czwartek, 27 października 2011

Książki

otóż niektóre książki z Biblioteki Uniwersyteckiej są bardzo stare. Tak stare jak ja i Ty, a nawet jak ja i Ty razem wzięci. Są to oczywiście książki zaczytane, a nawet przezaczytane. Książki, które niczym człowiek po śmierci, rozpadają się na pojedyncze kawałki i każdy z tych kawałków staje się niezależną jednością, która może zażywać wolności do woli, unosić się na wietrze, odlecieć do najcieplejszych krajów przy lepszych powiewach albo w kosmos. Jednak postanowiono, że dla przezaczytanych książek emerytur nie będzie i będą służyć do momentu, w którym znikną na amen (książki, nie emerytury). Aby zabezpieczyć książkę przed rychłym zniknięciem oprawia się ją w dwie szare tekturki i przewiązuje czarną wstążeczką, którą, gdy chcemy książkę przenieść z miejsca na miejsce, tak by się nam nie rozsypała, musimy zawiązać tak, jak zawiązujemy sznurowane teczki czy też buty. Jednak chcąc przeczytać taką książkę musimy wszystko rozsznurować, i broń Boże nie przechylać książki do pozycji pionowej, w przeciwnym razie wszystko poleci nam po nogach i będzie więcej zbierania niż czytania. Zatem możemy zapomnieć o leżeniu na pleckach i oddawaniu się lekturze długo nie wznawianych lektur. Tak też i ja, autor powyższego wywodu, muszę zacisnąć zęby i pogodzić się z myślą, że z niektórymi pozycjami do łóżka nie pójdę.

środa, 26 października 2011

Myślałem

włożę do torby
książkę filozoficzną
jakąś mądrość mnie
wówczas nie opuści
o mało nie wpadłem

pod pociąg

wtorek, 25 października 2011

niedziela, 23 października 2011

Spokój na morzu

po przedost. nocy
kiedy to silne wiatry
które wznieciła burza
co często zdarza się
w tej szer. geogr.
wywr. naszą łodź
do prawie góry
nogami nabijając
nam siniaki zadając
zadrap. rozl. krew
znów dryfujemy
na kawałkach
rozbit. łodzi
każdy wziął
swój kawałek
i odpłynął
w swoją str.
mam wiosło
tzn. płynę na
wiośle za burtę
próbuję się wych.
żeby oddać mocz
ch. nie mogę
mogą oni?

sobota, 22 października 2011

Uprowadzenie z wczoraju

"Pierwsze spotkanie
jak podróż w nieznane"
Ira

nawet nie pamięta
jak się pożegnali
czy

czwartek, 20 października 2011

Bezpłatne badanie

wzroku przy zamówieniu okularów.

Myślę, że dobrze widziałem, że mi się nie przewidziało ani nie przywidziało, ale zazwyczaj ufam temu co postrzegam, choć bezgraniczna wiara zmysłom, to wiara grzeszna, ale to, że bezgraniczna wiara zmysłom jest grzeszna - to też poznałem za pomocą zmysłów, więc może nie taka grzeszna, wolę nie wnikać, bo im więcej przeczytam, tym więcej poznam za pomocą zmysłów, a tym samym więcej nagrzeszę, to też wolę pozostać głupi i iść prosto na zielone pastwiska, nad wody, gdzie mogę odpocząć.

No to z tym badaniem bezpłatnym przy zamówieniu okularów to jak jest? Że najpierw trzeba sobie zrobić okulary, podać grubość szkieł, wykminić czy plusy czy minusy, a dopiero potem się przebadać?

A może zatrudniają jasnowidzów?
Jasnowidztwo, optyka i okulistyka muszą być pokrewnymi dziedzinami. Podobnie jak pokrewny okulistyce okulizm, czyli nauka zajmująca się chodzeniem o kulach, gdzie biała laska jest szczególną odmianą kuli, a do tego od kuli do gałki, gałki w sumie ocznej też niedługa droga, więc mamy z kuli koło.
Ale może można zamówić okulary, znając rozmiary swojej wady, a badanie sprezentować bliskiej osobie? 

Albo jeszcze można kupić sobie okulary przeciwsłoneczne, a przy okazji sprawdzić czy nic nam nie dolega i jeśli już się okaże, że coś nam dolega, pójść do konkurencyjnego zakładu gdzie robią więcej niż jedne okulary w cenie jednych?

Można wreszcie zamówić sobie same oprawki, jeśli często bierzemy udział w przebieranych imprezach, a przy okazji sprawdzić jak bardzo pogarsza nam się wzrok z każdym wypitym litrem wódki. Biorąc pod uwagę, że badanie to odbywa się w centrum Warszawy, a wódkę pijają wszyscy, którzy to czytają, to chyba o to tu właśnie chodzi.

poniedziałek, 17 października 2011

Rozmowa Mistrza Monokarpia z Jesienną Deprechą


Osoby:
MM – Mistrz Monokarp
JD – Jesienna Deprecha

Wieczór, właściwie noc, bo już trochę po północy, coś gdzieś między pierwszą a drugą. Mężczyzna dosyć młody wsiada do autobusu, oczywiście nocnego, słychać trzaśnięcie starych drzwi. Wspina się po schodku, skręca na lewo od środkowego wejścia, zajmuje miejsce w drugim rzędzie po lewej, zaraz przy oknie. Po dwóch minutach gapienia się przez okno, odwraca głowę i spogląda w prawo, lekko wybałusza gały, w drugiej sekundzie wbałusza skąd wybałuszył, wraca do siebie:

MM: ...znowu się spotykamy
JD: jak widać
MM: jak gdyby to było wczoraj, myślałem, że może już nigdy...
JD: niestety, jestem jak okres, pojawiam się w miarę regularnie, z lekkimi przesunięciami i z różną intensywnością
MM: a jednak człowiek jak gdyby się za tobą stęsknił
JD: miło to słyszeć, jednak w przeciwieństwie do człowieka nie zawodzę zbyt często
MM: zawsze uważałaś się za kogoś odeń lepszego. Znowu spotykamy się w nocnym...
JD: nie zwykłam jeździć dziennymi, co nie znaczy, że nie dopadam ludzi w tłumie. Wolę jednak dobierać się do samotnie podróżujących nocą mężczyzn. Są jacyś tacy...
MM: łatwiejsi!
JD: to nawet nie to, nie wiem jak to wyrazić. Nocą działam skuteczniej, taki uwiedziony przeze mnie mężczyzna wpada ze mną do domu i zagląda do butelki, a taki złapany facet za dnia, szwenda się i szwenda, i musi zapaść zmrok, żeby sięgnął po szkło, a czasem i tak się zdarza, że nim doczeka zmroku, odzyska dobry nastrój. Sam wiesz jak to jest, bo i tobie się to niekiedy zdarza!
MM: ano...
JD: niewdzięczny
MM: to co w takim razie robisz za dnia
JD: ukrywam się
MM: śpisz?
JD: nie, nie śpię, na sen mam czas od kwietnia do września.
MM: czyli od października do marca ciężko pracujesz
JD: dokładnie
MM: może powinnaś otworzyć własne biuro, tak by z niego nękać ludzkie dusze, umysły...
JD: tak byłoby najlepiej, ale zaraz przyszliby z widłami i roznieśli
MM: wówczas na świecie zapanowałaby radość!
JD: marna to nadzieja, człowiek się nie obejrzy jak zatęskni za melancholią i za jej cięższymi odmianami
MM: może masz rację...
JD: może?
MM: to co robisz za dnia?
JD: siedzę na drzewie
MM: i stamtąd atakujesz?
JD: nie nazywam tego atakowaniem. Raczej upatruję sobie ludzi, młode pary przechadzające się po parkach, czasem snujących się samotnie mężczyzn – lubię tych z artystycznym tchnieniem – czują moje walnięcie po głowie jakoś tak silniej, oni naprawdę potrafią cierpieć!
MM: nie wątpię
JD: ale dość już tego. Gdzie dziś wysiadasz?
MM: a czemu pytasz?
JD: wysiadam z tobą, przecież idziemy do ciebie!
MM: nie ma mowy. Z resztą po drodze mam jeszcze przesiadkę, a ty pewnie masz bilet dwudziestominutowy, nie zdążysz...
JD: nie zauważyłeś nawet jak się postarzałam
MM: choćby dlatego nie powinnaś iść do mnie...
JD: mam bilet seniora!
MM: nie...
JD: tak
MM: to znaczy, że zasuwasz po mieście ile chcesz
JD: tak
MM: i wysiadasz gdzie chcesz
JD: otóż to
MM: to poczekaj tu chwilę, pójdę podpytać o coś kierowcę

wybiega z autobusu

JD: stój! I tak mi nie umkniesz!

biegną, po osiedlu echo niesie coraz ciszej słowa: nie umkniesz, nie umkniesz. Monokarp biegnie coraz wolniej, podczas gdy Jesienna Deprecha zbliża się ku niemu, wyciąga rękę, próbując pochwycić jego płaszcz. Łapie, ale nie udaje jej się chwycić. Nagle Monokarp skręca za rogiem. Ona za nim. Zniknęli.

Koniec

sobota, 15 października 2011

na dworcu Śródmieście

są takie krzesła z drutu postawione-połączone we trzy, a na jednym z nich siedzi kobieta o jasnych blond włosach, a u jej stóp - paw. Ach, któż mógł zostawić pawia w środku nocy i teraz pani, która bełkocze coś przez telefon w jakimś nieznanym języku, musi przebywać w towarzystwie tego dziwnego bytu. Rzyg leży nieruchomo i wydaje się straszyć damę, ale nie, nie straszy, dama także się nie bardzo boi. Prezentuje się (wspomniany byt) z resztą zdecydowanie gorzej niż rzygi przebywające niekiedy na peronach warszawskiego metra. W pewnej chwili pani wstaje, by przejść się po peronie i po zatoczeniu szerokiego łuku, wsiąść do pociągu. Oto przestałem mieć wątpliwości, kto był wymiocin emitentem. Zrobiło mi się przykro, że ktoś przyjechał zza granicy porzygać sobie tutaj i nawet przy całej otwartości na "obcego", uważam, iż jest wielce niestosownym, by przybysz z innego kraju rzygał na mój polski, rodzimy peron!

czwartek, 13 października 2011

pociąg do poezji

aby pisać wiersze nie było
kończyć filologii ni o słowie
studiów żadnych między wykładami
a ostrymi zalewajkami w których
czasie nie porozumiewamy się
tracąc czas na szukanie języka
wspólnego tak by inni nie rozumieli

kolejowe technikum było
skończyć w lokomotywie w wieku
młodym siedzieć na czerwonym
świetle bo ruch po jednym torze
albo modernizacja linii pisać
nie czekać w ciszy raz na pół godziny
spojrzeć przed siebie jeszcze

za opóźnienia serdecznie przeproszą

niedziela, 9 października 2011

Czerwone wino na weselnym stole

Dokładnie pamiętam etykietę
już kiedyś piłem pamiętam
uciekliśmy z imprezy
z domu nudy ratując butelkę
wina była po ich stronie
w autobusie na Bemowo otwieraliśmy
gardła śpiewali ktoś wstał
nacisnął przycisk żądania
drzwi się otworzyły
dalej co nikt
nie wie

piątek, 7 października 2011

Rzyganie

"Hitler też bardzo lubił dzieci"
Jerzy Urban

Taki nieduży lokal dwie ulice dalej, w którym zawsze można było przysiąść, wypić lampkę wina podawanego przez powabne kelnerki i pomówić o czymś przyjemnym, bądź przyjemnym mniej. Wszystko oświetlało nieco niebieskawe światło. Przechodząc, pozazdrościć można było kawiarniano-kanapnego stylu życia, tym co to lubili spędzać tam wczesne wieczory. 
Czy to nawet mając nie dosyć powietrza, można było przenieść się na zasypany kamieniami fragment trawnika, rozsiąść się na niebieskim krześle i cieszyć się ciepłymi wieczorami, trwając tak między chodnikiem, a zaparkowanymi pod krawężnikiem samochodami należącymi do pobliskich mieszkańców. Wewnątrz lub na zewnątrz zapijać się winem i tak doczekać sądnego dnia.
Oto jednak lokal wywiesza ulotkę, że ostatni weekend na tej ulicy i wychodzi z siebie i idzie nie wiedzieć gdzie. Jego miejsce zajmuje piękny sklep w czarno-białe wertykalne paski, przeplecione gdzieniegdzie czerwonym serduszkiem. Na wystawie natomiast stoją różowe bądź niebieskie kartki z napisem Keep smiling and love life.
Niejedna mieszanka białego wina z czerwonym nie powoduje takiego wrzenia w żołądku jak wystawa sklepu z ubrankami dla dzieci. I nawet kotu, który w pobliskim sklepie z częściami samochodowymi od zarania dziejów pilnuje wystawy, zbiera się na wymioty. Tak, nawet kot będzie rzygał.

czwartek, 6 października 2011

Famous blue raincoat

list, wiersz, piosenka. Kiedyś się bałem tego głosu, który mówi przez większą część utworu. Tak się bałem tego mówienia i tego kobiecego zawodzenia tam w środku, że nauczyłem się tych słów na pamięć. Rzadko umiemy listy na pamięć, częściej wiersze, a jeszcze częściej piosenki nie wiedzieć w sumie po co. 
W nieskończoność słuchać by można powtarzających się na początku akordów, zanim jeszcze poeta zacznie do nas mówić, ale w końcu musi zacząć, bo nie byłoby się czego bać. W dodatku to korespondencja między dwoma panami. Jeden pan nie pisze do drugiego ot tak sobie. No to jeszcze większy strach. Ale wyuczony na pamięć, przewidywalny, czyli nie taki znowu strach. A potem jeszcze te wszystkie kobiety. Kobiety, które zabrały się do śpiewania tych słów według własnego stylu. I wydawałoby się, że to teraz mężczyźni powinni zawodzić gdzieś w tle, ale nie... 
i jeszcze jedna taka pani postanowiła śpiewać to w swoim ojczystym języku. I oto stoi na scenie, melorecytując sobie coś tam pod nosem, wpatrzona w jeden punkt, jak gdyby ktoś z publiczności odziany był w ten sławetny niebieski prochowiec. Coś mi się zdaje, że ona nie pamięta słów.

środa, 5 października 2011

Flirt

“Before I touch you I would like to think
of black hair and butterfly milk”

Czyli kolejna z piosenek wygrzebanych spod pianina. W sumie sporo tych słów tam się wala, ale te, zapisane na małej karteczce nie, musiały gdzieś się pogubić, może leżą za pianinem, nie wiem, właśnie sobie przypominam, że parę lat temu lubię tę piosenkę i piosenkarkę o wdzięcznym imieniu i tylko nie wiem, czemu powracają teksty angielskie, to znaczy wiem bardzo dobrze. Nie dało się tego powstrzymać, angielskie słowa wdarły się w moją młodość silniej niż inne i nijak nie można się było temu przeciwstawić, dopiero potem. Czarne włosy i motyle mleko nie brzmią tak powabnie przeszedłszy przez proces przekładu. Nic to. Emiliana śpiewa nisko i zawsze kiedy usiadłem do pianina, udowadniałem jej, że można niżej, ale nawet jeśli można było niżej, to Emiliana pokazywała w bezlitośnie odtwarzanym po setki razy nagraniu, że można wdzięczniej. Słowa jednak łatwo się zapominają, a melodia zostaje na dłużej, toteż wcale nie taki okropny teraz ten międzynarodowy język, choć wdzięczniejszy jest ten osobnik, który wyraża się w swoim ojczystym języku i nawet jeśli boi się, że go nie zrozumiem, niech wie, że nie od rozumienia jestem.

poniedziałek, 3 października 2011

Cool on your island

stara piosenka, choć z drugiej strony nie aż tak, osiemdziesiąty ósmy chyba, byłem już na świecie, pamiętam, ale nic nie mogłem zrobić, żeby ta piosenka nie powstała, musiała powstać gdy spałem, więc tym bardziej nie mogłem przeszkodzić w jej powstaniu, a więc jest i od kilku dobrych lat wraca by chodzić mi po głowie i nawet jeśli rude kręcone włosy artystki przestały mi się podobać, to dźwięki, choć proste, są i szlag ich nie trafia.
Piosenka jest chyba o miłości czyli o niczym i w dodatku w języku, którego żadna formuła nie jest mnie w stanie do niczego przekonać. W refrenie słyszę, że I want you more than the stars and the sun czyli, że ona go chce bardziej niż gwiazdy i słońce. No i nie wiem. Nie wiem czy ona go pragnie bardziej niż pragnie gwiazd i słońca i jakby już je dostała to co by z nimi zrobiła i kimże on jest, że stoi wyżej niż ciała niebieskie i inne takie. Ale jest jeszcze inny wariant - ona go pragnie bardziej niż pragną go gwiazdy i słońce! Wtedy to jest poezja! Ale skąd wyznaje się ona na pragnieniach słońca i gwiazd - nie wiem.
Chodzi mi to dziś po głowie i jak to mi chodzi po głowie, ja chodzę po ulicy. Jak gdzieś wpadnę pod samochód, to przez to.

niedziela, 25 września 2011

Numery

które pewien pisarz otrzymał w obozie zapamiętuję o wiele lepiej niż lata jego życia i wszystkie inne liczby związane z jego osobą. Pierwsza część numeru to numer warszawskiego autobusu z Bokserskiej do Zachęty. Druga, to autobus z Ursusa Niedźwiadka na Targówek. Jeden czarny, drugi czerwony. Czy potrafisz po numerach odgadnąć o jakiego pisarza chodzi?

Po północy

mówią w radiu po angielsku
o najlepszych czasach
Fleetwood Mac
najlepsze czasy Fleetwood Mac
minęły czy przestaną
mówić po angielsku?

sobota, 24 września 2011

Nie oglądam telewizji

Oglądam. Czasem. Czasem włączam i często idą kozaki z Lidla albo siedzi Tomek Kraśko. Wtedy nie oglądam. Odwracam się tyłem i jem w skupieniu. Czasem piję. Piję bo dłużej nie mogę. Mogę dłużej pić. Ale nie siedzieć przodem. Tyłem, czasem bokiem ale z głową odwróconą do tyłu. Dziękuję Bogu, że nie jestem bogiem o czterech twarzach, a mój status materialny nie pozwala na cztery odbiorniki.
Ale dziś oto spotkały mnie dwie mądre dyskusje. Dwóch mądrych ludzi przyszło, o zgrozo, do jednej stacji. Jeden przed południem. Drugi po. Potem przeszły się kozaki, a za chwilę o mało nie usłyszałem słów prezesa, więc szybko wyłączyłem. Szczęśliwy. Teraz prędko nie włączę, bo limit mądrych słów musiał się wyczerpać na bardzo długo. Odwracam się więc tyłem niczym Maciej Zembaty na swym czarnym fotelu i spowity kłębami dymu znikam.

piątek, 23 września 2011

One more cup of coffee

Dylana. Znalazłem pod pianinem słowa. Leżały. Trochę szukam tonacji dla siebie, tylko dla siebie, akordów, są cztery, jakoś nie leżą pod pianinem. Wybieram najprostszą. Your breath is sweet your eyes are like two jewels in the sky i tak dalej, dalej. Na tych samych akordach można sobie zaśpiewać Znów wędrujemy. Fajnie. Wędruję po pokoju, wędruję i nie mogę przestać, bardziej nawet wędruję niż po pokoju. Wędrowanie mnie wciąga, wędruję. Pociągnąłbym tę notkę dalej, ale wywędrowałem.

środa, 21 września 2011

Bez kawy

wytrzymałem półtora dnia. W ostatniej półgodzinie konania zerwałem się z łóżka i czem prędzej pognałem do kuchni nasypać sobie granulek do kubka i zalać wodą. Nie cierpię rozpuszczalnej, ale nie chciałem tak do końca przerywać trwania w ascezie, więc jeszcze jeden ból sobie zadałem i oto to ukłucie właśnie przywróciło mnie do życia. Myślę, że jestem takim nawet bohaterem i może nawet zasługuję na medal. Chociaż może nie. W mojej rzeczywistości medal dostaje się jak wpakuje się komuś kulę i kilka osób się z tego cieszy. Albo jak się samemu dostanie kulę, to do kuli dołączają medal. No to nie. To medal niech odbiorą inni. Tak, medal to inni. Chociaż jest pies na medal. Pies nie potrzebuje kul. Choć znowu przez pojęcie „pies na medal” można rozumieć, że pies jest tworzywem do wyrobu medali. Zatem nie chcę stać ani w rzędzie ludzkich medalistów, ani też w rzędzie psich medalistów, których tak swoją drogą łączy taka jedna cecha. Służalczość.
Zatem jestem tylko bohaterem. Bohater może śmigać z karabinem w słusznej sprawie, ale sam nie otrzymuje kul, ani ich nie zadaje. A jak strzela, to może pozwolić sobie na pudło. Albo na dziesięć. Taki bohater może być bohaterem, bo choćby kogoś ratuje narażając własne życie. No na przykład ratuje postrzelonego przez niedługo odznaczonego medalistę psa spod kół nadjeżdżającego Regio Ekspresu, a poza tym dookoła latają kule i granaty, a za chwilę nadleci jeszcze izraelski boeing 707. Tak, takim bohaterem mogę sobie być.
Takim z resztą i jestem. Przetrwałem półtora dnia bez kawy. Nic nie wspomnę o jakości życia w tamtym czasie. Jestem narkomanem. Tak, kawie zawdzięczam wiele, chociażby nie tylko to, że jest ta notka, ale że jest też jej autor. Żywy.
I całkiem bystro-sprytny. Oto biorę do ręki książkę o sztuce i już na początku odpowiadamy razem z autorem na pytanie czym jest sztuka i że sztuka to piękno widziane przez artystę. Jest jeszcze klika definicji sztuki, które wzajemnie się uzupełniają, bądź wykluczają. Mnie najbardziej zadowala ta:

To nie sztuka zabić kruka
Ale sztuka całkiem świeża
Goła dupą
Siąść na jeża

wtorek, 20 września 2011

Pociąg

nowy co przed szóstą czeka za Zachodnim na wyjazd na trasę
wygląda z nocy swoimi światłami gapi się może nawet na mnie
albo na Ciebie!
ma kształt szczura
mi się podoba
jak ostatnio mało co

niedziela, 18 września 2011

Powrót

wyszedłem kilka razy pić kawę
na taras skąd się widok rozciąga
na cmentarz wróciłem teraz
spokojniej patrzę na ziemię

sobota, 27 sierpnia 2011

Raju utraconego kawałek utracony

"Gdyż ze mnie wzrosnąć ma przyobiecane
Nasienie owo, co wszystko odkupi. - 
Tak rzekła Ewa, nasza matka, słuchał
Adam z radością wielką, lecz nic nie rzekł..."
Milton J. Raj utracony

Oto jeszcze wczoraj kupiłem książkę z tym oto poematem. Książkę, za cenę taniego wina. I tak czasem jest z tymi książkami, że czegoś im brakuje. Jednym brakuje dawnego połysku, innym dawnej bieli, zapachu, smaku, tudzież innych jeszcze powabów...
Tej zabrakło paru stron. Dwóch. Pierwszej i ostatniej. Wyrwane. A zatem idzie wnioskować, iż autor tego projektu porwał się na odwieczny porządek świata. Postanowił z niego usunąć zło. Tak też uczynił. Postanowił też usunąć skutki grzechu i nie pozwolił prarodzicom pałętać się poza bramami Raju. Geniusz! Oto sprawił, iż pierwsi ludzie, zgrzeszywszy i siebie się zawstydziwszy, zdążają ku wygnaniu. Wciąż jednak wloką się po Raju, wiedząc, że już nie dla nich ta kraina szczęśliwości. Trwają zatem w najgorszym z najgorszych stanów - permanentnej nijakości i w świadomości, że teraz będzie już tylko gorzej. Tak zmierzają już od tysięcy wieków i wyjść nie mogą, bo ktoś wyrwał te nieszczęsne strony i spokojnie siedzi przed telewizorem, paląc mocne papierosy i czytając tanią prasę.
Lecz oto pewnego dnia, wychodzący po chleb poeta, natrafia na stary egzemplarz książki Miltona, w której brakuje pierwszej i ostatniej strony. Gdy uświadamia sobie ten fakt, nad jego głową pojawia się skrzydlaty Zenon Myśliciel, który nakazuje mu odnaleźć brakujące strony i tym samym uratować pierwszych ludzi. Jak się później okazuje, brakujące strony utknęły między zębami pierwszego węża. Aby je odzyskać, poeta musi udać się do Raju i pogadać z wężem, ale tak, żeby Bóg nie widział. Czy poeta odnajdzie Raj utracony? Czy powiedzie się cały plan? Czy pierwsi ludzie wrócą skąd przyszli? Albo czy pójdą dalej ku swojemu wygnaniu? Czy wąż pomoże? Czy Bóg rzeczywiście niczego nie zauważy? A jeśli zauważy? To co?

czwartek, 25 sierpnia 2011

„Za Twoim przewodem
złączym się z narodem”
 
autor nieznany, ale melodia znana


- A więc dla mnie... – nie, jest zbyt słabo wykształcona i nazbyt mało płynącej z wrodzonej inteligencji złośliwości ma w sobie, by na przekór wszystkim zaczynać zdanie od awięca.
- poproszę... – nie! To też nie! To nie dziewiętnastowieczna Francja! Tu się nie poprasza! Choć sentencja „poproszę o zwrot pieniędzy” brzmi całkiem naturalnie, może nawet jak gdyby pojawiła się przed historią języka, przed słowami Bogurodzicy. Czuję naturalność tego zdania, czuję bo sam używam – używam, więc wiem i to jest doświadczenie, a jak wiadomo, tutaj tylko człowiek doświadczony może wypowiadać się w danej kwestii. Inna sprawa, doświadczeni i doświadczani jesteśmy wszyscy. Nikt nie snuje domysłów, przewidywań, a potem dopiero jest, że samolot wleciał do lasu...
No więc nie używa awięca ani poprosza. Wali z grubej rury przez wąskie okienko zaspanego i jeszcze nierozziewanego kiosku. Nasz dziennik, Fakt, Super express, Życie na gorąco i jeszcze jeden tytuł, który trudno sobie przypomnieć, bo nawet najcięższy umysł nie spamięta takiego ładunku łacińskich nazw źródeł, z których bije potężny intelekt; źródeł, które nigdy nie wygasną, jak nie wygasa takie coś na g.... Płaci i odchodzi. Idzie. On kroczy za nią.
- pani mi da, pani mi da! – woła za nią.
- pan chyba oszalał, rozmawia pan z damą!
- nie, nie o to mi chodzi, pani mi da... poczytać!

O szóstej dwadzieścia jeden łączę się z narodem w pociągu do Żyrardowa. Niestety poczyniłem obserwację, iż sam zacząłem się ścigać z peronowymi staczami, kto pierwszy wejdzie do wagonu i skręciwszy w jedną ze stron, zajmie miejsce przy oknie. Dziś wygrywam ja, ale zastanawia mnie, dlaczego wszyscy wchodzący do wagonu razem ze mną skręcają zawsze na prawo. Po chwili jednak uświadamiam sobie, że tylko ja, stacz z peronu trzeciego skręcam na prawo. Ci z peronu drugiego zawsze skręcają na lewo.
Jadę zatem z lewymi robotnikami, w nadziei, że odkryje się przede mną jakiś nowy język, a jeśli nie język, to nowe zwroty, albo chociaż wyrazy. Ale nie, codziennie to samo. Niedawno pytano mnie skąd mamy przekleństwa w języku polskim i czy z rosyjskiego. I nawet jeśli wydaje się, że ruscy wymyślili chuja, to w tym samym czasie, zupełnie niezależnie, taki sam chuj powstawał w pociągu do Grodziska. Z resztą chuj chujowi nierówny, nasz lepszy bo przypomina przeciętny polski pociąg – jak stanie, to stoi!

Tramwajem jeżdżę bo już nie mogę metrem. W metrze również trwają zawody o to kto szybciej wpakuje się do wagonu. Na stacji Centrum wyścigi są szczególne, bo kto pierwszy wejdzie do wagonu, może oprzeć się o drzwi i tak opartym jechać do ostatniej stacji (kierunek Kabaty), bo otwierać się będą tylko te z naprzeciwka. No to kto pierwszy wparuje do wagonu, staje w wejściu i wydaje się, osiągnął najwyższy stan szczęśliwości.
W tramwaju siedzieć nie ma gdzie. Opierać się też nie bardzo. Jedna dziewczynka w czarnym, o słuchawkach w uszach, wisi na żółtej rurce i buja się w rytm muzyki jakiegoś Mozarta. Niebezpiecznie mruży oczęta i albo zaraz odleci, albo zwymiotuje na szczęśliwie rozsiadłego pasażera. Inna dziewczynka, opartą będąc, wystaje na końcu tramwaju czytając darmową gazetką. Z nią wszystko w porządku. Dopiero na przedostatnim przystanku obie jak gdyby na raz zauważają siebie i przystępują do czułej rozmowy. A więc gazeta, słuchawki i zamknięte oczy, czy dwa metry odległości między sylwetkami, to nie była próba niezauważenia jedna drugiej, toteż opowieść kończy się dobrze, bowiem zwyciężyła przyjaźń.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Mój przyjaciel

wszedłszy do pociągu zawsze siada od strony przejścia, zostawiając mi miejsce przy oknie, nie ważąc się nigdy zapytać czy tym razem on...

niedziela, 21 sierpnia 2011

Morze i skały

A więc morze i skały. Skały wbite pionowo w morską toń. Nie, żadnych gładkich przejść ze skały do morza, żadnego piasku, żadnych plaż, żadnego lekko schodzącego ku wodzie brzegu. Morze jest siłą. Ono zabiera i oddaje, daje i odbiera. Skała to silny upór i walka do samego końca. Plaże są kompromisem, bezcelowym pałętaniem się po świecie; przyjmują tylko ciała żyjątek, które wypadłszy na brzeg, nie potrafią samodzielnie powrócić do swojego świata. Stają się częścią jakiegoś większego bezsensu. Skały i morze są jak t a k  i  n i e. Plaże są czyś pomiędzy, nie wiem w sumie czym, może niczym. Leżymy na plaży, czekając aż promienie słońca wypalą w nas próżność. W rzeczywistości dzieje się na odwrót.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Pierwszy wieczór tutaj, to bezustanne spacery do okna i z powrotem. Oswajanie się z nowym widokiem. Ciekawe błądzenie wzrokiem w koronach drzew i poza nimi, tak by być może wypatrzyć chociaż kawałek morza, które czai się zaraz za miastem. Mając okno od strony północnej można witać się porankami ze słońcem i zaznawać chłodu upalnymi lipcowymi popołudniami. Na przeciwko stoi budynek, który mojemu oknu prezentuje okna wystawione na południe, których parapety zaczynają odbijać światło słoneczne gdzieś koło godziny piętnastej, przypominając o bezustannej opiece słońca nad dniem dzisiejszym.
Wystając tak w tym oknie i patrząc na okna z przeciwnej strony, gdzie w każdym z tych okien znowu możnaby doszukiwać się oddzielnych historii, widać przedostatnie okno od lewej strony na ostatnim piętrze, otwarte tak, że szerzej się już najprawdopodobniej nie da. Na parapecie, bokiem do świata widać sylwetkę kobiety. Na razie na tle światła rozpalonego w jej pokoju, potem jednak światło gaśnie, sylwetka pozostaje. Kobiety tutejsze przypominają ptaki nadmorskie. Człowiek przygląda się nim z ciekawością badacza fauny, nic od nich nie chcąc, nic nie oczekując. Górne partie ich ciał wypięte ku przodowi, dolne wysunięte do tyłu. Nogi długie i szczupłe czynią duże kroki jak gdyby poruszając się w wysokiej trawie; wzrok cierpliwy wypatruje pokarmu. Pochylone lekko ku przodowi z troską matczyną jak gdyby spoglądające w gniazdo, gdzie dopiero co wyklute młode poczynają czynić pierwsze hałasy. Nie są piękne. Mówią ciszej. Dłużej reagują na bodźce. Ale i czas płynie tu wolniej, co i rusz rozdmuchiwany przez wiatr od morza, niekiedy nawet zanurzony w morzu, wychyla się po krótkim czasie-bez-czasie.
Tak oto trwa to dziwne nadmorskie miasto przypominające opustoszałe osiedle w swojej bezczasowości, którego bezczasowość trwa bezustannie, trwa dopóki dopóty jakiś tajemniczy człowiek nie zjawi się na balkonie jednego z pobliskich domów, póki człowiek ten nie zapali papierosa i nie zacznie nieświadomie odmierzać czasu, wystukiwać tempa, zaciągając się co i rusz oraz wydmuchując dym papierosowy. Oto na chwilę dzieje się takie allegro cantabile, ale zaraz i oto znika. Gdzieś za czerwonymi zasłonami jednego z tysiąca mieszkań.

środa, 13 lipca 2011

- nie...
- coś się stało?
- kurcze, nie wierzę.
- ale co takiego?!
- czytam i nie wierzę.
- no mów! Już!
- wszystko na nic
- ale może jeszcze da się coś uratować
- uratować, tu nie ma co ratować, sami się powinniśmy ratować, ale wiesz co?
- nie
- nie ma dla nas ratunku.
- bzdury gadasz.
- nie ma dla nas ratunku.
- gdybyś zdjął nogi ze stołka, podniósł dupę z fotela, to może by się i znalazł.
- nie ma dla nas ratunku, nie ma dla nas ratunku, nie ma...
- dawaj, zobaczę co oni tam napisali!
- słyszałaś o boskiej wszechmocy?
- coś tam słyszałam, a co?
- a o moralnym obowiązku?
- że mamy czynić dobro drugiemu człowiekowi, kochać bliźnich i takie tam?
- a o tym, że Bóg nie ma wobec nas moralnego obowiązku, wiesz?
- chyba nie rozumiem...
- a pamiętasz jak oddałaś połowę swej pierwszej pensji na dom dziecka?
- pamiętam
- a pamiętasz jak wszystkie swoje prace na zasadzie wolontariatu?
- no coś tam przypominam sobie..
- a pamiętasz jak codziennie latałaś do sparaliżowanej sąsiadki, gotowałaś, karmiłaś dopóki nie umarła?
- tak, dobrze to pamiętam.
- a nasza wspólna działalność dla naszej wspólnej fundacji?!
- jakżebym mogła zapomnieć!
- no to wszystko to jest gówno warte, słyszysz?! Gówno warte!!!
- rany, uspokój się, oszalałeś! Jezu, on oszalał!
- nie.
- no, ale co z tym Bogiem, musi nas jakoś za to wynagrodzić!
- właśnie, że nie musi!
- jak to?
- tak to. Jest wszechmocny!
- no i?
- ma wolną wolę.
- czyli może nas zbawić?
- może, ale nie musi. Nie ma takiego obowiązku.
- czyli grzeszymy
- owszem, a szczególnie wtedy, gdy robiąc coś dobrego, myślimy, iż On nam to wynagrodzi, czyli, że zobowiązujemy go do spłaty długu, który rzekomo u nas zaciągnął.
- czyli możemy oboje skończyć w piekle?
- a i owszem. Wiesz, czasem wydaje mi się, że słyszę z góry śmiech... jak gdyby inni naśmiewali się z naszej naiwności...
- tyle dobrych uczynków... i ta fundacja...
- i ta fundacja, na którą oddajmy jedną piątą naszych pensji to nasz największy grzech. Nawet nie odczuwamy braku gdy oddamy na fundację tę piątą część, rzucamy jak gdyby ochłap, pozbawiając nasze sumienia wyrzutów, by móc wczesnymi wieczorami leżeć spokojnie na kanapie i oglądać serial, wiedząc, że nic złego nam nie grozi.
- ale trzeba i nam jakoś żyć.
- więc zamknijmy fundację.
- oszalałeś!
- skoro nie ma ratunku, to nasze dobre uczynki nic już nie znaczą.
- to co zrobimy ze zbywającymi pieniędzmi?! Na chorych przeznaczyć źle, a do grobu zabrać jeszcze gorzej! Poza tym co ludzie powiedzą?
- i tu jest kolejna pułapka, bo robimy to wszystko jeszcze przed ludźmi! Wypruwamy flaki, żeby pomóc dogorywającej staruszce, pieniądze na dom z jeziorem wkładamy w fundację, ostatecznie jesteśmy pyszni, spokojni i na pokaz. Ale pocieszę Cię.
- czyli jest nadzieja?
- czyńmy zło, potem pożałujemy.
- możemy nie zdążyć pożałować.
- w świetle całej teorii złoczyńca może pójść do nieba.
- albo i nie.
- nie wiem. Póki co, biorę forsę i idę na dziwki!
- zaraz, zaraz, a ja?!
- Ty? Na dziwki? Nie ma mowy!
- a co z wiernością małżeńską?
- nic nie znaczy, gdy nie ma ratunku!

Schodzą ze sceny, on idący na dziwki, ona płacząca i niedowierzająca.

wtorek, 12 lipca 2011

Może zastanawiać dlaczego ktoś ukrył nad ranem zsyp osiedlowy za pobliskim drzewem. Być może jeszcze dziś pod moim oknem przejedzie papież lub Obama, a może nawet obaj trzymając się za ręce, choć w tym wypadku wszystkie śmietniki miejskie wywiezionoby już dawno do innego miasta w sąsiednim województwie. Ale chyba chodzi o najprostszą w świecie zależność, że oto śmieci, podobnie jak ludzie dłużej wylegują się w cieniu, wolniej poddają się rozkładowi, dzięki czemu dłużej zachowują świeżość, kolor i smak. Śmierdzą mniej. Ale wystarczy, że cień przesunie się lekko w prawo...

poniedziałek, 11 lipca 2011

Francja

z Francji przyjeżdżają za mną

widelec
wszechmogący
niezdatny do picia

(trzy nowe słówka)

wtorek, 21 czerwca 2011

Złoty obłęd

I co królu złoty?
I co królu złoty?
Gada od rana sąsiadka do psa. Pies dostaje pierdolca od od rana wylatujących z mieszkania kaloryferów. Najbrzydsze kaloryfery jakie kiedykolwiek widziałem mają sąsiedzi z naprzeciwka. Całe żółte. Takie zapuszczone? Myślę, że to kolor, który cieszy oczy niektórych. A może pies obsikał?
Kiedy wychodzę na klatkę, złoty król, który wyłania się z żółtej mgły, gapi się na mnie. Jest szczupły, może rak go zajada. W oczach ma obłęd. Puszczam mu estońskich kompozytorów na uspokojenie. Ale żaden kompozytor z północy nie daje rady szalejącej wiertarce z klatki schodowej. Toteż tylko patrzeć jak pies oszaleje. Sąsiadka przestała gadać do psa. Za to pies przemówił do sąsiadki. Chyba po estońsku, bo nie rozumiem. Złoty obłęd w oczach złotego króla. Przekleństwo żelastwa.

czwartek, 16 czerwca 2011

Przekleństwo

W czasach pisania swojej pierwszej pracy o charakterze pół-naukowym czułem się jakiś taki bardziej przeklęty. Temat właściwie sam w sobie był przeklęty. Był o piekle. O piekle na ziemi. O wychodzeniu z tego piekła może, choć wątpię. Przekleństwo całą parą. I im bardziej wgłębiam się w tych autorów bez pretensji do świętości, przeklętość dotyka mnie, wisi nade mną, czasem chodzi tuż za mną, kryje się za pleckami, czasem wyprowadzam ją na łąkę, i ją oto upolowawszy, znikam w murach jakiejś świątyni, ale kiedy już ze świątyni wyjdę, widzę jak urwane z łańcucha przekleństwo biegnie ku mnie i pada w ramiona.
Tak, tak było kilka lat temu. Dziś piszę kolejną pracę pół-naukową i czuję jak siedzę w klasie, w jednej ławce z całą zgrają dziewiętnastowiecznych guwernantek, które w dodatku porzuciły dawno chęć zdobycia równouprawnienia i wzięcia losu w swoje ręce, na rzecz grzecznego rodzenia i stania przy garach. I oto tylko dwóm osobom w tej klasie świta pomysł zrobienia czegoś większego ze swoim życiem, ale oto w niedługim czasie zapadają oboje na gruźlicę i Śmiercicha wynosi ich z tego świata na swoich chudych rączkach, pozostawiając na ziemi zgraję ciężarnych kobiet, które za swój znak rozpoznawczy obrały dużą łyżkę dozupną i głęboki gar, a ich hymnem jest to, co wydobywa się w wyniku uderzania jednego narzędzia o drugie. Przekleństwo? Nic z tych rzeczy.
Z tymi pracami pół-naukowymi to jest tak, że wydaje się, że jak się ma dwie połówki, to można jedną przytknąć do drugiej i otrzyma się pracę ściśle naukową. Ale jeśli próbowałeś kiedyś przytknąć połówkę jabłka do butelki z urżniętą szyjką, myśląc, że otrzymasz z tego tanie wino o smaku jabłkowym, wiesz o co mi chodzi.
Pan jakiś taki smutny na tych zdjęciach. Obiecuję zweseleć na zdjęciu nagrobnym. Nie, nie będę się szczerzył do potencjalnych pracodawców. Chętnie jednak poszczerzę się zza grobu. I będę miał śmiech jak po trzech piwach, paczce fajek i dwudziestu obrotach na huśtawce. Bo widzi pani, życie to takie zdjęcie, na którym nasz uśmiech przypomina stan na kac-kupie. A po śmierci zaczyna się prawdziwy rausz. Odwrotnie niż zazwyczaj! Niesamowite, prawda?
Więc może strach przed życiem?
Czy ja wiem?
Przyglądała się pani kiedyś czarnej kawie? Nie zastanawiała się pani jak wygląda czarna kawa od spodu? Czy nie toczą jej jakieś złe moce, które, gdy tylko dopijemy kawę do trzech czwartych kubka, umykają bocznymi drzwiami? A czuła pani po jej spożyciu ból w lewej półkuli? Nigdy w prawej? Widzi pani, z uszkodzoną lewą półkulą zachowujemy się jak po katastrofie. A to pośmiertne szczerzenie musi znaczyć, że najpierw obumiera prawa, potem lewa. Czyli nie śmieje się ten, kto się śmieje ostatni, ale ten kto się śmieje na zawsze.
A widziała pani Hiro- i Fukuszimę? A jadła pani ogórki i kiełki fasoli? Buraki? Galaretkę? Lody w lecie? A obudziła się pani kiedykolwiek na pętli, i dostrzegłszy wokół siebie zieloną łąkę, szybko pożałowała pani, że ma tyle zobowiązań w życiu do których musi powracać? A widziała pani film o końcu świata? Nie potrafię już patrzyć się na księżyc bez podejrzeń, że gdzieś obok, za krzakami fruwa jakieś inne ciało niebieskie i lada moment będzie po wszystkim?!
A więc przekleństwo! Piekło na ziemi! Co stopień, czuje pani wyższą temperaturę schodka. Jedni mówią, że na dole jest ogień, inni że pełne zanurzenie w gównie. Naukowcy wciąż się jeszcze spierają, ale prezydent obiecał Polakom referendum w tej sprawie. Większość i tak nie pójdzie do urn, tak też za sprawą nawiedzonej mniejszości utoniemy w kale.

niedziela, 12 czerwca 2011

Laevas Lauldakse

Wczesnym świtem przemierzamy plac z kilkoma ścieżkami, prowadzącymi do portu. Nim oczy spostrzegą morze, którego toń trzyma się bezpiecznie na tym samym poziomie co ziemia, czują je nozdrza. Nigdzie jeszcze nie widziałem miasta tak doskonale zżytego z morzem. Wielka ręka lądu jak gdyby rozciąga się na blacie wody, zgięta w łokciu, podpiera głowę tego miasta, drugą ręką przygarniając kawałek morza jak gdyby do swojej piersi. Widzimy tę doskonałą harmonię dopiero w pięć minut po opuszczeniu promu. Niebo opada popielatym fioletem na miasto, przykrywa wieże protestanckich zborów i pozostałe zabudowania. Kiedy staniesz tyłem do kierunku, w którym płyniesz, masz po lewej stronie samotnie, niczym muchomor na cienkiej stopce, stojącą wieżę telewizyjną. Za nią, wydawałoby się, wielka przepaść, zza której wydobywa się odwieczne słońce. Pomarańczowe. Rozkłada przed nami długi dywan na wodzie i teraz zdaje się, że można po nim jeszcze wrócić do miasta, ale oto, gdy spoglądamy w kierunku, w którym zmierza prom, widzimy niebieszczejące niebo i tam już będziemy zdążać, choćby słońce weszło do nas na pokład i padło na kolana w geście błagania – zawróćcie, zawróćcie...
Chowamy się do środka, bo wiatr. W środku obowiązują cztery języki, kawa i rozmowy o niczym. Dziewczyna o ciemnych oczach i czarnych włosach, za którą podąża przez krótką chwilę wzrok, gdzieś zniknęła. Nie pasuje z resztą do klimatu północy ani swoim wyglądem, ani radością życia. W końcu wszyscy zajmują się chorobami morskimi, kanapkami, rzyganiem, kartami, czerwienieniem na twarzy, objaśnianiem zasad, rzyganiem, czymkolwiek...
Na pokładzie wietrzy się teraz pusty kieliszek po winie, obok niego wyleguje się papieros. Ląd widać już ledwo, ledwo. Zaczynają się pojedyncze pielgrzymki na tył promu, gdzie słychać pracę silników i widać ślady na morzu, jakie zostawia po sobie ta sporych rozmiarów maszyna.
Po kilku dłuższych chwilach spotykamy się z innymi pieszymi pielgrzymami, którzy uciekli wnętrznościom promu, które mieszczą w sobie życie lądowe pełne przywiązania do spraw doczesnych, namaszczone strachem przed tym co fascynuje nas. Wiatr, co rozrywa na kawałki i głębokie morze. Niezmierzone. Powiew wolności tak kuszącej, a tak niebezpiecznej.
Płyniemy, płyniemy...

środa, 8 czerwca 2011

Wiedziałem. O wadze świętego spokoju byłem zawsze mocno przekonany. Waga świętego spokoju jest nie do wyperswadowania ani do zanegowania. Wszystko bierze początek w świętym spokoju. Unosisz się w nim niczym Duch ponad wodami i niby bierzesz w tym czynny udział, i niby jesteś niezauważalny w tym bytowaniu ludzkiemu oku, a jednak pełnisz w tym nawet kluczową rolę, ale zaraz, może to on, ten spokój pełni kluczową rolę. On w nas, a może my w nim. Ciężko powiedzieć.

Pamiętam takiego chłopca z północnego kraju. Zgromadzeni w jednej Sali, ludzie z różnych krajów uczą się obcego sobie języka. I w tym języku też był święty spokój. Pięknie brzmi w tym języku święty spokój, gdyż do przymiotnika święty dodajemy końcówkę określoności, czyli świętość tego spokoju jest jakaś taka szczególna, szczególnie święta, wyższa wręcz w hierarchii świętości niż przeciętna świętość. A jednak w słowniku, w języku tego chłopca nie było takiego pojęcia. Niektórzy myśleli, ze ma on jakiś zespół,  że coś z mózgiem, że tych pojęć nie przetrawia. Myślę, że może na północy spokój jest tak powszedni, tak wszechobecny, że wciąga się go niczym powietrze przez nozdrza. Ma się to w sobie, lecz zbędne są tu jakiekolwiek analizy.

Mówisz, że oddasz mi czas stracony. To ciekawe, to znaczy, że możesz to czego inni nie mogą, możesz odwrócić zło, odwrócić to co było, a do tego trochę jakby przedłużasz życie. Nalewasz do naczynia, z którego wylano, wydawałoby się, bezpowrotnie. Chwytasz słońce za jego wystające promienie i jeśli słońce nie doszło jeszcze do południa, ciągniesz je do siebie. Słońce złażące na zachód kopiesz w brzuch i jak gdyby samo się cofa z rękami założonymi z przodu, całe czerwone, teraz bieleje.

A teraz jest pięć minut takiego świętego spokoju. Jeszcze dzieci hałasują za oknem, ale pozwalają się zagłuszać dzwonami i łąką z High Hopes Floydów i tylko gdy muzyka cichnie na pół minuty, trochę dłużej, znów wbiega cała gromada na parapet pokopać piłkę, pokopać siebie wzajemnie, pokopać święty spokój. On sie jednak nie daje. Robi silny wiatr. Zdmuchuje dzieci z parapetu, by spokojnie trwać jeszcze parę chwil.

czwartek, 2 czerwca 2011

taka akcja

ktoś zostawia książkę w autobusie, w pubie, na ławce w parku czy gdzieś i Ty ją znajdujesz, czytasz i podajesz dalej czyli zostawiasz w autobusie, w pubie, na ławce w parku czy gdzieś i ktoś następny znajduje i czyta...
szczytna bardzo akcja i ja też chciałem znaleźć gdzieś jakąś w autobusie, w pubie, na ławce w parku czy gdzieś i znalazłem nie w autobusie, nie w pubie, nie gdzieś, a na ławce na przystanku i nie jedną a trzy i pech chciał, że jedną miałem, druga miała brzydką okładkę, a trzecia jakaś mała, że pewnie zgubię, nie doniosę i nie pozostawię w autobusie, w pubie, na ławce w parku czy gdzieś i Ty jej nie...
leżą, a ja szukam dalej!

poniedziałek, 30 maja 2011

Dlaczego ogórki

A więc ogórki. Te same ogórki, które wrzucają do kebabu na grubym czy to cienkim cieście w tych restauracjach, w których nie mają pomysłu na wystrzałową surówkę z marchwią, kapustą i innymi smakołykami; te same ogórki, które na drugorzędnych rodzinnych spędach toną w śmietanie i obok rosołu i firanek, nieprzerwanie od wielu wieków przypominają nam o naszej wielkiej polskiej tradycji, przez co może się wydawać, że gdyby w wyniku silnego promieniowania radioaktywnego, przybyłego znad jednej z miliona japońskich elektrowni, białemu orłowi wyrosły ręce, należałoby bezzwłocznie umieścić w orlich dłoniach ogórka i łyżkę rosołu.
Te i inne ogórki leżą ze mną przez dziesięć minut, po czym wciskam czerwony przycisk na pilocie od telewizora i ciach, problem niemieckich naukowców oddalił się teraz o lata świetlne. Wstaję.
Idę do lodówki. Szukam produktów, których połączenie wywoła biegunkę, nie taką znowu zwykłą, ale taką, która pozwoli mi wyjść z domu, do szkoły, gdzie dopiero w trakcie egzaminu przydarzą się perypetie żołądkowe. Niestety kluski z chałwą maczane w rozwodnionym bigosie polanym tłuszczykiem dokopytkowym nie dadzą spodziewanego efektu i nie będzie mi dane pochylić się za niecałe dwie godziny w geście poszukiwania słusznych końcówek imiesłowowych.
Przysuwam się do krawędzi peronu. Może uda się nie dotrzeć. Na wszelki wypadek wyciągam z torby ogórek, który zawsze mam przy sobie. Zajadam. Może świat się zakołysze, peron się lekko przechyli i zsunę się wprost pod nadjeżdżający pociąg. Żyję. Siedzę na egzaminie. Piszę o przyrodzie. Natchnienia szukam w nosie. Znajduję bigos. Kobiety są pod wrażeniem. Teraz to one nie piszą. Wyszły do toalety. Lekko nadgryziony ogór kroczy za nimi. Zamyka pochód. Znikają za rogiem...

piątek, 20 maja 2011

Skąd jest bliżej do salonu, z małego pokoju czy z kuchni i czy najpierw pójść, zanieść z kuchni do pokoju kawę, i wyłączyć telewizor w salonie, czy może najpierw pójść wyłączyć telewizor, wrócić do kuchni, wziąć kawę i pójść leżeć w pokoiku , a może idąc z kuchni, zahaczyć o salon, gdzie wyłączywszy telewizor, trzymając dzielnie spodek z filiżanką kawy w lewej ręce, odeszłoby się spokojnie w zacisze pokoju, by spocząć w kanapie. Trudne. Lepiej siedzieć w kuchni na wysokim stołku i gapić się w mały czerwony telewizor popijając kawę i tak siedzieć dopóki po kilku dniach oglądania tego samego kanału i picia tej samej filiżanki kawy, nie spadniesz ze stołka, zalewając się fusem kawowym i tak leżąc, wyzioniesz...

Książka

kupić książkę
dostać autograf
autora życzenia
uścisk dłoni
uśmiech
datę
żeby się nie popsuło
odstawić na najwyższą
broń Boże nie czytać

niedziela, 15 maja 2011

Historia keczupu

Historia keczupu (preferuję pisownię polską) wydaje się jedną z najciekawszych historii. Obchodzi się bez przyczyn bitew, bitew, (rybitew), pokojów i ich postanowień czyli przyczyn kolejnych bitew. Początkowo wydaje się, że jej wspaniałość polega na tym, że obchodzi się bez udziału ludzi. Ale jeśli oczekujesz historii genialnej, to doznasz rozczarowania. Ktoś ten keczup przecież wziął na plecy i z Chin zaniósł/zawiózł/popłynął/rzucił tak, że sam doleciał aż do samej Ameryki. Może to nawet jedna i ta sama osoba. Zaczęła w piętnastym wieku. Skończyła w osiemnastym. Ale wtedy to nie jest człowiek. Nie. Tak, to genialna historia!

sobota, 14 maja 2011

- dzień dobry, to znowu pan!
- znowu?
- tak, myślę, że chyba chciałbym się z panem zaprzyjaźnić!
- kiedy my się nie znamy
- to się panu tylko tak zdaje
- ale, że niby skąd?
- pan mnie poznał w swojej pracy...naprawdę nie pamięta pan? Codziennie ten sam poranny pociąg do Grodziska, wsiada pan na Zachodniej i chwilę po odjeździe pociągu ze stacji, wchodzi pan do przedziału i mówi nam dzień dobry.
- wam?
- nam, pasażerom. Przeważnie jest nas dwóch w przedziale, może trzech. Jeden pan przeważnie śpi po nocnej imprezce, drugi znowu dosypia przed pracą. Czyli tak właściwie wita się pan jedynie ze mną. Aż dziw, że pan nie spostrzegł.
- spostrzegawczość o piątej rano jest spostrzegawczością nietoperza.
- nie, nie, żaden z pana nietoperz.
- po czym pan wnosi?
- co rano ogląda pan moją legitymację tak, jak gdyby znajdował pan na niej co i rusz coś nowego.
- może tak jest?
- mam nadzieję, nie chce mi się wierzyć, by codziennie utwierdzał się pan w przekonaniu, że moja legitymacja wciąż jeszcze ważna.
- wie pan, to trochę jak z kobietą i trochę jak z wiarą...
- nie rozumiem
- na pewno pan rozumie! Po prostu chodzi o powtarzalność bezustannie tych samych gestów. Bez tego druga strona może pomyśleć, że już nam nie zależy. Życzyłby pan sobie bym codziennie rano wpadał do przedziału jak wiatr i bez słowa zeń wypadał i leciał dalej targać drzewom liście? Praktyka, proszę pana, praktyka!
- bez niej to już nie ten, tak?
- pan spyta mojej żony.
- dobrze, pan da numer; a jeśli o wiarę chodzi, to kogo mam spytać?
- zapewniam pana, że tak właśnie jest.
- phi, uznał się pan za wyrocznię, a oporny pan najprostszemu gestowi jakim byłaby przyjaźń ze mną.
- skoro pan nalega...
- sam pan widzi, naszą relację przepełniają powtarzające się gesty. Poranne bezustanne dzieńdobra, kontrole i niuchanie w moich dokumentach. Podejrzewam, iż zna pan moją datę urodzin na pamięć...
- jako wyrocznia znam też datę pańskiej śmierci
- zatem ciii, pan nic nie mówi. Zostańmy przyjaciółmi i ograniczmy się do codziennego lakonicznego dzień dobry.
- zgoda. Do widzenia.

czwartek, 12 maja 2011

Jedzenie

Czasem z pewnością i Tobie chce się jeść. Ale nie tak, że chodzisz po domu w jedną, potem w drugą stronę i odwrotnie i w przypływie nudy podchodzisz do lodówki i mówisz - no to może coś zjem - i zjadasz pęto kiełbasy i znów wracasz oprowadzać nudę po lokalu. Chce Ci się jeść tak, że już nie możesz. Idziesz do obowiązków, już masz usiąść, zająć się czymś ważnym, nie cierpiącym zwłoki. Idziesz i idziesz i już prawie usiadłeś i już prawie siedzisz. I nagle odwracasz się i idziesz ku kuchni, bo coś tam w środku mówi, że nie ma mowy, że jeść. I idziesz i jesz.
I oto właśnie przydarzyło mi się, że to coś zawraca mnie do kuchni i mówi: teraz będzie papu. Srapu! - odpowiadam temu czemuś i zwracam swe kroki ku biurku. Siadam. Siedzę.
Przeanalizowałem taki jeden wiersz. O chaosie. Postawiłem pytanie o to, którego dnia Bóg stworzył żywność, ale nie usłyszałem odpowiedzi. Hipoteza była taka, że może jedzenia nie ma. Wstałem od biurka i poczułem jak bardzo nie jestem głodny. To coś albo zniknęło, albo obraziło się na zawsze i już pewnie nigdy nic do ust nie wezmę.

środa, 11 maja 2011

Zamknęli kiosk

Zamknęli kiosk. Taki na rogu ulic, gdzie prócz niego jest stare boisko i rzadko odwiedzana przez kogokolwiek apteka. Kiosk, w którym pani w okularach zagaduje klientów, będąc pomocną we wszystkich sprawach. Pani, która zawsze myślała, że Centralny Basen Artystyczny to gdzieś tutaj, na Mokotowie. Pani, której nie musiałem mówić, że dziś do gazety jest dołączony Popper albo inny szatan - po prostu podnosiła się bez żadnego słowa i przynosiła gazetowy dodatek. Być może prowadzona sprzedaż palemek czy jaj święconych tak uświęcała to miejsce i przydawała ludziom lepszego kształtu.
Przerażeniem mogą napawać zakupy w okolicznych kioskach: w tym, gdzie pani na pytanie: czy jest Wyborcza z Konwickim pyta: z czym? albo tam, gdzie schowany za sklepami z częściami samochodowymi oraz telewizorowymi, pan uśmiecha się pod siwiejącym wąsem, mówiąc: nie, już nie mamy. Jest jeszcze taki kiosk przy cukierni, z którego zieje dym papierosowy, gdzie gdy kupisz gazetę, czujesz się jak gdybyś wypalił paczkę szlugów. No i jest taki fajny przy poczcie, gdzie wciąż sprzedawca zajęty rozmową z okolicznym pijaczkiem. I taki jeszcze kiosk, do którego trzeba iść na dół i gdy się już kupi gazetę, pod górę trza człapać. I jest jeszcze taki przy monopolu, ale przy monopolu niebezpiecznie, w końcu piwo idzie po tyle co gazeta.Przy codziennym czytaniu gazet można skończyć na rozmowach z panem z kiosku pod pocztą.
I oto kiosk, w którym robiłem pierwsze zakupy biegnąc do kościoła na nauki przed Pierwszą Komunią, aż do teraz, kiedy chodzę blady na ciężkim rauszu pół dumny, pół w mumię zamieniony po drugi tom kierkegaardowskiego Albo, albo, odchodzi w niebyt.
Tak wiem, jest jeszcze prenumerata. Taka z listonoszem do domu ze wszystkim. Widzę przeto najbardziej wierzącą w całej schodowej klatce starszą panią zaglądającą do torby listonosza i widząc czerwone logo gówno prawdy i inne czerwone logo w kształcie znaku stop, pytającą: a dla kogo to?, na co styrany życiem listonosz po krótkim zastanowieniu unosi prawą rękę ku górze pokazując na ostatnie piętro. I już zaraz, za dni parę, w Twojej teczce w parafialnej kancelaryi, obok Twego imienia, nazwiska, wieku, prawa jazdy, nazwy zakładu pracy, imion i nazwisk dzieci, żon, matek, ojców, wujków, cioć, babć, dziadków, pradziadków, prababciów, marek samochodów, ulubionych sportów, nazw ulubionych gier hazardowych, numerów telefonów, innych numerów, liczb nieskończonych, figuruje lista lektur ulubionych.

sobota, 7 maja 2011

- trzeba iść do lasu!
- już? w tej chwili?
- tak, wstać, iść!
- kiedy książki otwarte, schnie zamoczone pióro, gotuje się woda, zaraz wykipi zupa...
- trzeba iść do lasu! trzeba...
- tak, świeci słońce, deszcz pada
- iść do lasu, do lasu trzeba
- po co? dlaczego?
- uwielbić Matkę Ziemię trzeba
- dlaczego teraz? czemu już?
- nie ma czasu do stracenia! trzeba...
- iść do lasu, tak, wiem! trzeba...
- trzeba, może i nie trzeba?
- może masz rację. Siedzę tu ciągle i siedzę
- a nawet jak stąd wychodzisz i tak idziesz siedzieć
- na żarty Ci się zebrało
- a kto wysiaduje po starych kaplicach gdzie polerowane podłogi i oszlifowane drewno?
- a kto nie siedzi!
- ja! Trzeba iść...
- ale prócz Ciebie... wszyscy tam siedzą!!
- nie można być wszystkimi! Nie można!! Do lasu, do lasu chodź, trzeba, bardzo trzeba!!
- dobrze, już dobrze, ale co z za chwilę gotującą się wodą?!
- naplułam do gwizdka, nikt nie będzie słyszał.
- jesteś taka sprytna.
- to co, idziemy?
- ale zaraz...
- już, trzeba...!
- ale kim Ty właściwie jesteś?
- jestem starą przyśpiewką pogańską. Kończę i zaczynam się tym, że trzeba iść do lasu.
- w Tobie jest więc koniec i początek
- trochę. Bardziej w lesie. Chodźmy, no chodźmy już!
- nie wiem czemu, ale czuję, że Ci nie nie wierzę.
- nie ma mi co nie wierzyć. Ruszajmy!
- zatem ruszajmy! Trzeba iść do lasu, trzeba!

niedziela, 1 maja 2011

historia da się lubić

da się i zapomnieć. To tak jak na telewizorku w wagonie metra wyświetlają Ci kilka pytań, jedno po drugim. Pytań o Konstytucję 3. maja. Nie znasz odpowiedzi na żadne z nich.
Toteż następnym razem usiądziesz do telewizorka tyłem.

czwartek, 28 kwietnia 2011

3 kotlety

Tak obszczanej dechy od klopa jak w Zachęcie dawno już nie widziałem. Wiem, sztuka współczesna szokuje i budzi niesmak. Żółty mocz na białej desce w toalecie na parterze jakoś mnie jednak nie rusza. Ale ten różowy fiut na pierwszym piętrze to już co innego!

wtorek, 26 kwietnia 2011

Zakochany Kantor (Kantor in love/Kanteur amoureux)

Choć chodzą ze sobą od liceum, znają się już od przedszkola. Dziś ona - ledwo wiąże koniec z końcem pracując w małej budce na zajezdni tramwajowej, on - wiecznie niedomyty, nie rzadko tłustowłosy, oddany posadzie kantora w jednym z kościołów parafialnych małego miasteczka. Mimo to trwają w utwierdzonym latami miłosnym związku i nic, wydawałoby się, nie mogło zmącić ich spokoju.
Ponieważ mało czasu mogli poświęcić sobie samym, zwykli do siebie telefonować w godzinach pracy. Uwielbiała jego głos w słuchawce, który wydawał jej się swoistą oazą pośród hałasu, który wydobywał się bezustannie spod kół zawracających tramwajów. On, specjalnie dla niej, nauczył się grać jedną ręką i jedną nogą na organach, tak by mieć w czasie grania pieśni na komunię jedną rękę wolną, tak, by pozwoliwszy ludowi wieść prym w śpiewie pieśni, zniknął dyskretnie ze swym głosem by oddać się krótkiej rozmowie z ukochaną. Pewnego dnia, gdy przychodzi do pracy, zastaje organy bez pedału, który jak się później okazuje, zabrał stroiciel, wydając przy tym uczucie dwojga na ciężką próbę. Czy miłość przetrwa? Czy intryga stroiciela przeszkodzi niezwykłemu uczuciu tych dwojga? Czy pedał może stanąć na drodze prawdziwej miłości? Kup film na DVD już dziś! Nie czekaj!

sobota, 16 kwietnia 2011

Pomarańczowe światło

Jako dziecko zawsze zasypia przy zapalonym świetle. W sumie wystarczało tego światła niewiele, choć z drugiej strony nigdy nie cieszyło jedynie światło latarni, bezlitośnie stojącej tuż za oknem i wciskające snop zielonkawoniebieskiego światła pomiędzy ramy okienne. Zazwyczaj w pokoju świeciła się lampka ze starym podartym pomarańczowym abażurem, dzięki któremu sufit pokoju nabierał barw od intensywnej pomarańczy po brąz starych mebli. Pomarańczowy abażur stał sie ulubionym miejscem posiedzeń wszelkiego robactwa, zarówno za dnia jak i po nocy. Muchy, póki jeszcze świeci światło słoneczne latają wokół, by w kocu przysiąść na krótki odpoczynek, lub też niekiedy zamknąwszy na chwilę wystające sponad głowy oczy, przespać tu całą noc, nie zważając na nocny gwarny ruch komarów, muszek czy ciem, tak lekko roztańczonych wokół światła i tak zwinnie przeciskających się przez dziury w materiale abażuru, których to dziur powiększanie jest dla nich jedynym wyznacznikiem upływającego czasu.
Do pomarańczowego pokoju bezskutecznie próbuje przeniknąć światło bijące z oka latarni. Ten niebieskooki cyklop przytwierdzony do ziemi dwoma nogami za niedługą chwilą rozciągnie dłonie, by oparłszy je na biodrach, pokiwać głową w geście niedowierzania, że nędzne światło ulicy, nijak nie może zaistnieć w pełnym ciepłych barw pokoju dziecka. Ten dwunożny, wysoki strażnik innych wartości musi pozostać za oknem jeszcze sporo lat.
I właśnie w ciągu tychże lat wielu, pomarańczowe światło gdzieś się rozpływa i jakże próżno go było szukać w przyrodzie. Do czasu. Do czasu w którym ten sam człowiek, z tym samym dzieckiem w sobie, wbiega na zalany porankiem peron, z którego właśnie odjeżdża pociąg i z którego to peronu czym prędzej usuwają się pospieszni ludzie.
A więc kroczy po krawędzi gdzieś na końcu dworca. Z tunelu wydobywa się światło i odbija się na lekko przyrdzewiałych szynach, które rozciągają światło gdzieś do połowy stacji. To było to - wiedział o tym. Po wielu latach udało się odnaleźć to samo pomarańczowe światło. Ale ile przyszło czekać.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Samolot

Jeśli miałeś kiedykolwiek odpowiedzialną posadę, a nad Twoim miejscem pracy samoloty podchodzą do lądowania, to wiesz o czym mowa.
Popołudnie. Słyszysz ogromny huk. Jak gdyby ktoś przesuwał płaty kuli ziemskiej nad Twoją głową. Ale słyszałeś już nie jedno i wiesz, że to samolot. Ale nie taki byle samolot, co to go byle brzozy na ziemię ściągają, o nie! I wiesz też, że takie samoloty wpadają do tego kraju, żeby TVN  zWyborczą napstrykały sobie zdjęć. Potem szybkie dotankowanie i powrót do siebie, gdzieś tam na zachodzie.
No więc ląduje. Słyszysz. Bardzo chcesz zobaczyć. Słyszysz. Chcesz. Zobaczyć chcesz. Ale oto właśnie jesteś organistą i już myślisz wspiąć się na kontuar i zobaczyć choć przez chwilę przez umieszczone pod sufitem szyby kościoła co to za bydle lata pod chmurkami. A oto i właśnie ksiądz zaczął śpiewać Pouczeni przez Zbawiciela i posłuszni jego słowom...
I to jest ten okropny dylemat. Grać Ojcze nasz, czy stanąć jak ostatnia pała, wyciągnąć palec ku górze i rzec: o, Airbus - jaki on duży, zobaczcie!

środa, 13 kwietnia 2011

Jeden kieliszek wina

Wystarczyło chwycić raz i już nie było odwrotu. O dziwo, na brzegu pełnego naczynia ostały się ślady po jakichś ustach, które spotkały się z naczyniem co najmniej ze trzy razy. Dla bezpieczeństwa odwracam kieliszek. Cudze usta mam po przeciwnej stronie. Wyglądają teraz znad pozłoconej toni. Dobrze wiem, że jeszcze się spotkamy, bowiem naczynia lubią się niekontrolowanie obracać w dłoniach.
I oto odchylam naczynie lekko od siebie. Może dosięgnę ślady ust winem i wmyję jak gdyby do środka. W kieliszku zaczynają się tłoczyć mali ludzie. Przybywa ich z każdym przechyłem i są coraz zabawniejsi. To mają krótkie nogi i wielkie brzuchy, to znowu udaje im się wydłużyć nogi do samego sufitu, które kiedy zaczną się kończyć, natychmiast przejdą w szyję i staną się małymi głowami. Mózgi urządzają wyścigi w kieliszku, biorę pierwszy łyk.
Teraz przechylam kieliszek do siebie. Do środka wlewa się podłoga. Taka brązowa. Mam teraz ślady ust na podłodze posypanej resztkami mózgu z poprzedniego odchylenia. Całkiem przyjemna kompozycja. Cały ten świat podtrzymuję od dołu dwoma palcami i teraz wino z białego robi się coraz to bardziej brązowe i brązowe. 
- trzymasz to jak jakąś miskę! - słyszę nagle.
- bo to miska z kałem - mówię.
Łap!!

wtorek, 12 kwietnia 2011

Idź do diabła

Być może i poszedł, kto wie, mężczyzna o czerwonej twarzy, z kącikami ust nieprzyjemnie opadłymi i jak gdyby nieco zwisającymi niczym krople podeszczowe z poręczy. Mówi: 
- najpierw się napierdolicie, a potem robicie dzieci i myślicie, że ludzie będą was utrzymywać!
Mężczyzna o ciemnej karnacji, z dzieckiem na ręku każe mu iść do diabła, jak gdyby nie wiedział, że diabeł jest w każdym z nas i wystarczy jeden krok., by pójść, dojść, powrócić Za panem z dzieckiem kroczy kobieta z akordeonem i dzielnie wygrywa znaną skądś melodię, z tym tylko, że w tle słychać wciąż jeden i ten sam akord i już po pierwszej repetycji człowiek ucieka. A nie! Nie ucieka, bo jedzie autobusem przyspieszonym, który zatrzymuje się na co drugim przystanku. Skacze więc przez okno. Uciekł!
W tym związku, kobieta utrzymuje rodzinę, a mężczyzna z dzieckiem na ręku rodzi, nosi i smaży placki. Stąd też złość pana przy drzwiach stojącego w smutnym uśmiechu i czerwonej twarzy. Złość, bo tradycyjny model rodziny poszedł się...

sobota, 9 kwietnia 2011

Zespół

ten może występować u jednej osoby na trzysta


większości nie postawiono nigdy formalnej diagnozy


ogólny stopień inteligencji pozwala normalnie funkcjonować


mimo niedostatków intuicji


zachowanie bywa nader dziwaczne


wyczuleni na trzymanie się ustalonych zasad


bez reszty mogą oddawać się rozmaitym hobby


typowe kolekcjonowanie


lub kategoryzacja rozmaitych przedmiotów


klasycznym przykładem jest obserwowanie pociągów

bywa tak, że na blogu nie pojawia się przez kilka dni z rzędu żadna notka, bowiem sam autor gdzieś znika. Siedzi on wtenczas na skarpie zaraz za dworcem Ochota, pod jedną z najwyższych topól i patrzy, i obserwuje.

pod względem relacji międzyludzkich są oni prawdziwym przekleństwem.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Oremus

Wiersz do analizy "Oremus". Na jutro. Obowiązkowo wszyscy bez wyjątku. Bez względu na rasę, poglądy, wyznanie, dzień tygodnia, rodzaj spożywanych pokarmów. "Oremus" i tylko "Oremus" pewnego poety od wiersza "Oremus"!
Tylko jakoś tak poeta od "Oremus" poszedł w chwilową odstawkę. Odstawka była tak chwilowa, że przeciągnęła się na długie dni. Nic to. Poszedł poeta w odstawkę na rzecz pisarza, którego bohater zabija żonę i całą książkę tłumaczy/tłumaczą się z tego zajścia, chociaż na tylnej stronie okładki jest napisane, że to niełatwa sprawa się z tego wytłumaczyć, toteż książka ma sto osiemdziesiąt dziewięć stron i wciąga jak życie życie jest nowelą. 
Bohater pisarza, który podobno został poczęty w wyniku gwałtu na stole barowym, co jest pewnym argumentem przeciw aborcji, ponieważ gdyby usunięto zarodek, nie mielibyśmy tak wybitnego i zajmującego nieznośnie pisarza, ale i co jest pewnym argumentem za aborcją, ponieważ gdyby pisarz się nie narodził, z pewnością nie powstałaby książka o mężu, który zabija żonę, który pisze studium o słuchu i na końcu przestaje słyszeć, a nawet mówić, a żona już przed ślubem chora i niezdolna... nie powstałaby ta książka i można by się bezgranicznie oddać lekturze "Oremusu" z czystego już chyba musu, tudzież i z braku wyboru pomiędzy... No w każdym razie ten bohater to bardzo radosna postać, a pisarz jeszcze bardziej radosna, albowiem nie zna ci on akapitów, a zdania rozciągają się na pół strony, więc i ty rozciągasz się na pół stronie swego łoża i się oddajesz...
Oddajesz się, a "Oremus" jest i cierpliwie spogląda z kupki papieru.
Teraz. Właśnie teraz gdy zajadam kluchy, a w okno wali silny wiatr, wpełza czem prędzej pod futryny, wyrywa okno ze ściany i niesie je ku nieznanemu, nie w głowie mi studium, ani kula w głowie żony bohatera pisarza. Czas już tylko zacząć się modlić. Oremus. 

środa, 6 kwietnia 2011

O tym, iż artysta ni stać ni siedzieć byle gdzie nie powinien i o tym jak słońce przyświeca niedługo, bo ile w końcu można.

Właśnie nalewa się druga kawa do nieprzeciętnych rozmiarów filiżanki, kiedy to zza chmur wychodzi słońce i wszystko zmierza do bycia takim jakim było wczoraj, przedwczoraj, jak również przed minioną niedzielą, którą tak bardzo chciałoby się przespać, że aż się ciało o siódmej z kawałkiem poderwało, aby żyć. Właśnie wlewa się ta kawa, wlewa się do dwóch czubatych łyżeczek, ze szczytów spływają coraz większe strumienie wody, aż w końcu porywają szczyty, a następnie całe góry i płyną. Trzeszczy okno, choć przez chwilę wydaje się, że to pęka kubek. Pęka kubek, który każdego ranka prowadzi za rękę serdeczną śmierć, tylko patrzyć jak się to ona zatrzyma, weźmie zamach i...
Kiedyś, pamiętam, rozpadł się taki mocny czerwony kubek w rękach. Pękł na dwie części. Wcześniej tak przyjemnie chrupał, a w noc przed jego ostatnim wychyleniem, brała go do ust kobieta krwi litewskiej. Jaki to ma związek ze śmiercią? – spytasz – myślę, że żaden.

Nim jednak słońce zdecydowanym ruchem odwinęło pierzynę chmurną, stoję w tłumnym autobusie, dziś dla odmiany przytulony nie do mieszkańców dziesięciu dzielnic, lecz do nadętego, żółtego kasownika, który wsysa i wysysa papier, życząc to albo przyjemnej jazdy, albo informując, że zbyt krótki...
bilet lub rozum od wódki.

Miejsce w ostatniej ławce pewnej szarej sali na drugim piętrze pewnego szarego budynku, zajmują pewne dwie szare kobiety, z których ta, wyglądająca na co najmniej trzydzieści lat, zdaje się być bardziej szara, od towarzyszki, która to znowu zdaje się używać wybielacza. Miejsca w salach mają to do siebie, że po trzecich pod rząd w nich siedzeniach, zaczynamy je uznawać za swoje. Miejsce na końcu jest niczyje inne jak moje. Zaraz za plecami mam okno, czyli widok na świat doczesny, jak również zegar, przestrogę przed wiecznością.
Po upływie jednej setnej sekundy od otwarcia drzwi do wali, wolnymi okazują się już tylko dwa miejsca. Jedno w pierwszej ławce, drugie w ławce w okolicach kolegi o wyraźnej skłonności do płci męskiej.  Nieatrakcyjność siedzenia i wybór porównywalny do tego między siedzeniem w piątkę na poczwórnym siedzeniu autobusu, a staniem w kupie pod drzwiami. Dla bezpieczeństwa zasiadam w pierwszej ławce, choć nie tak rozumiałem słowa, że ostatni będą pierwszymi. W poleceniu jest dialog. Jesteś A. A B jest Twoim mężem/żoną Twoją. Siedzenie w pierwszej ławce ratuje mnie przed trudnym wyborem miedzy mężem a żoną w potencjalnie skomplikowanym związku. Wielka to jednak radość móc uczestniczyć w prostych zdarzeniach i odpowiadać na proste pytania do tekstu.
- Czy Anders śnił o Gitte?
- Nie! Anders śnił o swojej matce.