poniedziałek, 30 maja 2011

Dlaczego ogórki

A więc ogórki. Te same ogórki, które wrzucają do kebabu na grubym czy to cienkim cieście w tych restauracjach, w których nie mają pomysłu na wystrzałową surówkę z marchwią, kapustą i innymi smakołykami; te same ogórki, które na drugorzędnych rodzinnych spędach toną w śmietanie i obok rosołu i firanek, nieprzerwanie od wielu wieków przypominają nam o naszej wielkiej polskiej tradycji, przez co może się wydawać, że gdyby w wyniku silnego promieniowania radioaktywnego, przybyłego znad jednej z miliona japońskich elektrowni, białemu orłowi wyrosły ręce, należałoby bezzwłocznie umieścić w orlich dłoniach ogórka i łyżkę rosołu.
Te i inne ogórki leżą ze mną przez dziesięć minut, po czym wciskam czerwony przycisk na pilocie od telewizora i ciach, problem niemieckich naukowców oddalił się teraz o lata świetlne. Wstaję.
Idę do lodówki. Szukam produktów, których połączenie wywoła biegunkę, nie taką znowu zwykłą, ale taką, która pozwoli mi wyjść z domu, do szkoły, gdzie dopiero w trakcie egzaminu przydarzą się perypetie żołądkowe. Niestety kluski z chałwą maczane w rozwodnionym bigosie polanym tłuszczykiem dokopytkowym nie dadzą spodziewanego efektu i nie będzie mi dane pochylić się za niecałe dwie godziny w geście poszukiwania słusznych końcówek imiesłowowych.
Przysuwam się do krawędzi peronu. Może uda się nie dotrzeć. Na wszelki wypadek wyciągam z torby ogórek, który zawsze mam przy sobie. Zajadam. Może świat się zakołysze, peron się lekko przechyli i zsunę się wprost pod nadjeżdżający pociąg. Żyję. Siedzę na egzaminie. Piszę o przyrodzie. Natchnienia szukam w nosie. Znajduję bigos. Kobiety są pod wrażeniem. Teraz to one nie piszą. Wyszły do toalety. Lekko nadgryziony ogór kroczy za nimi. Zamyka pochód. Znikają za rogiem...

piątek, 20 maja 2011

Skąd jest bliżej do salonu, z małego pokoju czy z kuchni i czy najpierw pójść, zanieść z kuchni do pokoju kawę, i wyłączyć telewizor w salonie, czy może najpierw pójść wyłączyć telewizor, wrócić do kuchni, wziąć kawę i pójść leżeć w pokoiku , a może idąc z kuchni, zahaczyć o salon, gdzie wyłączywszy telewizor, trzymając dzielnie spodek z filiżanką kawy w lewej ręce, odeszłoby się spokojnie w zacisze pokoju, by spocząć w kanapie. Trudne. Lepiej siedzieć w kuchni na wysokim stołku i gapić się w mały czerwony telewizor popijając kawę i tak siedzieć dopóki po kilku dniach oglądania tego samego kanału i picia tej samej filiżanki kawy, nie spadniesz ze stołka, zalewając się fusem kawowym i tak leżąc, wyzioniesz...

Książka

kupić książkę
dostać autograf
autora życzenia
uścisk dłoni
uśmiech
datę
żeby się nie popsuło
odstawić na najwyższą
broń Boże nie czytać

niedziela, 15 maja 2011

Historia keczupu

Historia keczupu (preferuję pisownię polską) wydaje się jedną z najciekawszych historii. Obchodzi się bez przyczyn bitew, bitew, (rybitew), pokojów i ich postanowień czyli przyczyn kolejnych bitew. Początkowo wydaje się, że jej wspaniałość polega na tym, że obchodzi się bez udziału ludzi. Ale jeśli oczekujesz historii genialnej, to doznasz rozczarowania. Ktoś ten keczup przecież wziął na plecy i z Chin zaniósł/zawiózł/popłynął/rzucił tak, że sam doleciał aż do samej Ameryki. Może to nawet jedna i ta sama osoba. Zaczęła w piętnastym wieku. Skończyła w osiemnastym. Ale wtedy to nie jest człowiek. Nie. Tak, to genialna historia!

sobota, 14 maja 2011

- dzień dobry, to znowu pan!
- znowu?
- tak, myślę, że chyba chciałbym się z panem zaprzyjaźnić!
- kiedy my się nie znamy
- to się panu tylko tak zdaje
- ale, że niby skąd?
- pan mnie poznał w swojej pracy...naprawdę nie pamięta pan? Codziennie ten sam poranny pociąg do Grodziska, wsiada pan na Zachodniej i chwilę po odjeździe pociągu ze stacji, wchodzi pan do przedziału i mówi nam dzień dobry.
- wam?
- nam, pasażerom. Przeważnie jest nas dwóch w przedziale, może trzech. Jeden pan przeważnie śpi po nocnej imprezce, drugi znowu dosypia przed pracą. Czyli tak właściwie wita się pan jedynie ze mną. Aż dziw, że pan nie spostrzegł.
- spostrzegawczość o piątej rano jest spostrzegawczością nietoperza.
- nie, nie, żaden z pana nietoperz.
- po czym pan wnosi?
- co rano ogląda pan moją legitymację tak, jak gdyby znajdował pan na niej co i rusz coś nowego.
- może tak jest?
- mam nadzieję, nie chce mi się wierzyć, by codziennie utwierdzał się pan w przekonaniu, że moja legitymacja wciąż jeszcze ważna.
- wie pan, to trochę jak z kobietą i trochę jak z wiarą...
- nie rozumiem
- na pewno pan rozumie! Po prostu chodzi o powtarzalność bezustannie tych samych gestów. Bez tego druga strona może pomyśleć, że już nam nie zależy. Życzyłby pan sobie bym codziennie rano wpadał do przedziału jak wiatr i bez słowa zeń wypadał i leciał dalej targać drzewom liście? Praktyka, proszę pana, praktyka!
- bez niej to już nie ten, tak?
- pan spyta mojej żony.
- dobrze, pan da numer; a jeśli o wiarę chodzi, to kogo mam spytać?
- zapewniam pana, że tak właśnie jest.
- phi, uznał się pan za wyrocznię, a oporny pan najprostszemu gestowi jakim byłaby przyjaźń ze mną.
- skoro pan nalega...
- sam pan widzi, naszą relację przepełniają powtarzające się gesty. Poranne bezustanne dzieńdobra, kontrole i niuchanie w moich dokumentach. Podejrzewam, iż zna pan moją datę urodzin na pamięć...
- jako wyrocznia znam też datę pańskiej śmierci
- zatem ciii, pan nic nie mówi. Zostańmy przyjaciółmi i ograniczmy się do codziennego lakonicznego dzień dobry.
- zgoda. Do widzenia.

czwartek, 12 maja 2011

Jedzenie

Czasem z pewnością i Tobie chce się jeść. Ale nie tak, że chodzisz po domu w jedną, potem w drugą stronę i odwrotnie i w przypływie nudy podchodzisz do lodówki i mówisz - no to może coś zjem - i zjadasz pęto kiełbasy i znów wracasz oprowadzać nudę po lokalu. Chce Ci się jeść tak, że już nie możesz. Idziesz do obowiązków, już masz usiąść, zająć się czymś ważnym, nie cierpiącym zwłoki. Idziesz i idziesz i już prawie usiadłeś i już prawie siedzisz. I nagle odwracasz się i idziesz ku kuchni, bo coś tam w środku mówi, że nie ma mowy, że jeść. I idziesz i jesz.
I oto właśnie przydarzyło mi się, że to coś zawraca mnie do kuchni i mówi: teraz będzie papu. Srapu! - odpowiadam temu czemuś i zwracam swe kroki ku biurku. Siadam. Siedzę.
Przeanalizowałem taki jeden wiersz. O chaosie. Postawiłem pytanie o to, którego dnia Bóg stworzył żywność, ale nie usłyszałem odpowiedzi. Hipoteza była taka, że może jedzenia nie ma. Wstałem od biurka i poczułem jak bardzo nie jestem głodny. To coś albo zniknęło, albo obraziło się na zawsze i już pewnie nigdy nic do ust nie wezmę.

środa, 11 maja 2011

Zamknęli kiosk

Zamknęli kiosk. Taki na rogu ulic, gdzie prócz niego jest stare boisko i rzadko odwiedzana przez kogokolwiek apteka. Kiosk, w którym pani w okularach zagaduje klientów, będąc pomocną we wszystkich sprawach. Pani, która zawsze myślała, że Centralny Basen Artystyczny to gdzieś tutaj, na Mokotowie. Pani, której nie musiałem mówić, że dziś do gazety jest dołączony Popper albo inny szatan - po prostu podnosiła się bez żadnego słowa i przynosiła gazetowy dodatek. Być może prowadzona sprzedaż palemek czy jaj święconych tak uświęcała to miejsce i przydawała ludziom lepszego kształtu.
Przerażeniem mogą napawać zakupy w okolicznych kioskach: w tym, gdzie pani na pytanie: czy jest Wyborcza z Konwickim pyta: z czym? albo tam, gdzie schowany za sklepami z częściami samochodowymi oraz telewizorowymi, pan uśmiecha się pod siwiejącym wąsem, mówiąc: nie, już nie mamy. Jest jeszcze taki kiosk przy cukierni, z którego zieje dym papierosowy, gdzie gdy kupisz gazetę, czujesz się jak gdybyś wypalił paczkę szlugów. No i jest taki fajny przy poczcie, gdzie wciąż sprzedawca zajęty rozmową z okolicznym pijaczkiem. I taki jeszcze kiosk, do którego trzeba iść na dół i gdy się już kupi gazetę, pod górę trza człapać. I jest jeszcze taki przy monopolu, ale przy monopolu niebezpiecznie, w końcu piwo idzie po tyle co gazeta.Przy codziennym czytaniu gazet można skończyć na rozmowach z panem z kiosku pod pocztą.
I oto kiosk, w którym robiłem pierwsze zakupy biegnąc do kościoła na nauki przed Pierwszą Komunią, aż do teraz, kiedy chodzę blady na ciężkim rauszu pół dumny, pół w mumię zamieniony po drugi tom kierkegaardowskiego Albo, albo, odchodzi w niebyt.
Tak wiem, jest jeszcze prenumerata. Taka z listonoszem do domu ze wszystkim. Widzę przeto najbardziej wierzącą w całej schodowej klatce starszą panią zaglądającą do torby listonosza i widząc czerwone logo gówno prawdy i inne czerwone logo w kształcie znaku stop, pytającą: a dla kogo to?, na co styrany życiem listonosz po krótkim zastanowieniu unosi prawą rękę ku górze pokazując na ostatnie piętro. I już zaraz, za dni parę, w Twojej teczce w parafialnej kancelaryi, obok Twego imienia, nazwiska, wieku, prawa jazdy, nazwy zakładu pracy, imion i nazwisk dzieci, żon, matek, ojców, wujków, cioć, babć, dziadków, pradziadków, prababciów, marek samochodów, ulubionych sportów, nazw ulubionych gier hazardowych, numerów telefonów, innych numerów, liczb nieskończonych, figuruje lista lektur ulubionych.

sobota, 7 maja 2011

- trzeba iść do lasu!
- już? w tej chwili?
- tak, wstać, iść!
- kiedy książki otwarte, schnie zamoczone pióro, gotuje się woda, zaraz wykipi zupa...
- trzeba iść do lasu! trzeba...
- tak, świeci słońce, deszcz pada
- iść do lasu, do lasu trzeba
- po co? dlaczego?
- uwielbić Matkę Ziemię trzeba
- dlaczego teraz? czemu już?
- nie ma czasu do stracenia! trzeba...
- iść do lasu, tak, wiem! trzeba...
- trzeba, może i nie trzeba?
- może masz rację. Siedzę tu ciągle i siedzę
- a nawet jak stąd wychodzisz i tak idziesz siedzieć
- na żarty Ci się zebrało
- a kto wysiaduje po starych kaplicach gdzie polerowane podłogi i oszlifowane drewno?
- a kto nie siedzi!
- ja! Trzeba iść...
- ale prócz Ciebie... wszyscy tam siedzą!!
- nie można być wszystkimi! Nie można!! Do lasu, do lasu chodź, trzeba, bardzo trzeba!!
- dobrze, już dobrze, ale co z za chwilę gotującą się wodą?!
- naplułam do gwizdka, nikt nie będzie słyszał.
- jesteś taka sprytna.
- to co, idziemy?
- ale zaraz...
- już, trzeba...!
- ale kim Ty właściwie jesteś?
- jestem starą przyśpiewką pogańską. Kończę i zaczynam się tym, że trzeba iść do lasu.
- w Tobie jest więc koniec i początek
- trochę. Bardziej w lesie. Chodźmy, no chodźmy już!
- nie wiem czemu, ale czuję, że Ci nie nie wierzę.
- nie ma mi co nie wierzyć. Ruszajmy!
- zatem ruszajmy! Trzeba iść do lasu, trzeba!

niedziela, 1 maja 2011

historia da się lubić

da się i zapomnieć. To tak jak na telewizorku w wagonie metra wyświetlają Ci kilka pytań, jedno po drugim. Pytań o Konstytucję 3. maja. Nie znasz odpowiedzi na żadne z nich.
Toteż następnym razem usiądziesz do telewizorka tyłem.