sobota, 27 sierpnia 2011

Raju utraconego kawałek utracony

"Gdyż ze mnie wzrosnąć ma przyobiecane
Nasienie owo, co wszystko odkupi. - 
Tak rzekła Ewa, nasza matka, słuchał
Adam z radością wielką, lecz nic nie rzekł..."
Milton J. Raj utracony

Oto jeszcze wczoraj kupiłem książkę z tym oto poematem. Książkę, za cenę taniego wina. I tak czasem jest z tymi książkami, że czegoś im brakuje. Jednym brakuje dawnego połysku, innym dawnej bieli, zapachu, smaku, tudzież innych jeszcze powabów...
Tej zabrakło paru stron. Dwóch. Pierwszej i ostatniej. Wyrwane. A zatem idzie wnioskować, iż autor tego projektu porwał się na odwieczny porządek świata. Postanowił z niego usunąć zło. Tak też uczynił. Postanowił też usunąć skutki grzechu i nie pozwolił prarodzicom pałętać się poza bramami Raju. Geniusz! Oto sprawił, iż pierwsi ludzie, zgrzeszywszy i siebie się zawstydziwszy, zdążają ku wygnaniu. Wciąż jednak wloką się po Raju, wiedząc, że już nie dla nich ta kraina szczęśliwości. Trwają zatem w najgorszym z najgorszych stanów - permanentnej nijakości i w świadomości, że teraz będzie już tylko gorzej. Tak zmierzają już od tysięcy wieków i wyjść nie mogą, bo ktoś wyrwał te nieszczęsne strony i spokojnie siedzi przed telewizorem, paląc mocne papierosy i czytając tanią prasę.
Lecz oto pewnego dnia, wychodzący po chleb poeta, natrafia na stary egzemplarz książki Miltona, w której brakuje pierwszej i ostatniej strony. Gdy uświadamia sobie ten fakt, nad jego głową pojawia się skrzydlaty Zenon Myśliciel, który nakazuje mu odnaleźć brakujące strony i tym samym uratować pierwszych ludzi. Jak się później okazuje, brakujące strony utknęły między zębami pierwszego węża. Aby je odzyskać, poeta musi udać się do Raju i pogadać z wężem, ale tak, żeby Bóg nie widział. Czy poeta odnajdzie Raj utracony? Czy powiedzie się cały plan? Czy pierwsi ludzie wrócą skąd przyszli? Albo czy pójdą dalej ku swojemu wygnaniu? Czy wąż pomoże? Czy Bóg rzeczywiście niczego nie zauważy? A jeśli zauważy? To co?

czwartek, 25 sierpnia 2011

„Za Twoim przewodem
złączym się z narodem”
 
autor nieznany, ale melodia znana


- A więc dla mnie... – nie, jest zbyt słabo wykształcona i nazbyt mało płynącej z wrodzonej inteligencji złośliwości ma w sobie, by na przekór wszystkim zaczynać zdanie od awięca.
- poproszę... – nie! To też nie! To nie dziewiętnastowieczna Francja! Tu się nie poprasza! Choć sentencja „poproszę o zwrot pieniędzy” brzmi całkiem naturalnie, może nawet jak gdyby pojawiła się przed historią języka, przed słowami Bogurodzicy. Czuję naturalność tego zdania, czuję bo sam używam – używam, więc wiem i to jest doświadczenie, a jak wiadomo, tutaj tylko człowiek doświadczony może wypowiadać się w danej kwestii. Inna sprawa, doświadczeni i doświadczani jesteśmy wszyscy. Nikt nie snuje domysłów, przewidywań, a potem dopiero jest, że samolot wleciał do lasu...
No więc nie używa awięca ani poprosza. Wali z grubej rury przez wąskie okienko zaspanego i jeszcze nierozziewanego kiosku. Nasz dziennik, Fakt, Super express, Życie na gorąco i jeszcze jeden tytuł, który trudno sobie przypomnieć, bo nawet najcięższy umysł nie spamięta takiego ładunku łacińskich nazw źródeł, z których bije potężny intelekt; źródeł, które nigdy nie wygasną, jak nie wygasa takie coś na g.... Płaci i odchodzi. Idzie. On kroczy za nią.
- pani mi da, pani mi da! – woła za nią.
- pan chyba oszalał, rozmawia pan z damą!
- nie, nie o to mi chodzi, pani mi da... poczytać!

O szóstej dwadzieścia jeden łączę się z narodem w pociągu do Żyrardowa. Niestety poczyniłem obserwację, iż sam zacząłem się ścigać z peronowymi staczami, kto pierwszy wejdzie do wagonu i skręciwszy w jedną ze stron, zajmie miejsce przy oknie. Dziś wygrywam ja, ale zastanawia mnie, dlaczego wszyscy wchodzący do wagonu razem ze mną skręcają zawsze na prawo. Po chwili jednak uświadamiam sobie, że tylko ja, stacz z peronu trzeciego skręcam na prawo. Ci z peronu drugiego zawsze skręcają na lewo.
Jadę zatem z lewymi robotnikami, w nadziei, że odkryje się przede mną jakiś nowy język, a jeśli nie język, to nowe zwroty, albo chociaż wyrazy. Ale nie, codziennie to samo. Niedawno pytano mnie skąd mamy przekleństwa w języku polskim i czy z rosyjskiego. I nawet jeśli wydaje się, że ruscy wymyślili chuja, to w tym samym czasie, zupełnie niezależnie, taki sam chuj powstawał w pociągu do Grodziska. Z resztą chuj chujowi nierówny, nasz lepszy bo przypomina przeciętny polski pociąg – jak stanie, to stoi!

Tramwajem jeżdżę bo już nie mogę metrem. W metrze również trwają zawody o to kto szybciej wpakuje się do wagonu. Na stacji Centrum wyścigi są szczególne, bo kto pierwszy wejdzie do wagonu, może oprzeć się o drzwi i tak opartym jechać do ostatniej stacji (kierunek Kabaty), bo otwierać się będą tylko te z naprzeciwka. No to kto pierwszy wparuje do wagonu, staje w wejściu i wydaje się, osiągnął najwyższy stan szczęśliwości.
W tramwaju siedzieć nie ma gdzie. Opierać się też nie bardzo. Jedna dziewczynka w czarnym, o słuchawkach w uszach, wisi na żółtej rurce i buja się w rytm muzyki jakiegoś Mozarta. Niebezpiecznie mruży oczęta i albo zaraz odleci, albo zwymiotuje na szczęśliwie rozsiadłego pasażera. Inna dziewczynka, opartą będąc, wystaje na końcu tramwaju czytając darmową gazetką. Z nią wszystko w porządku. Dopiero na przedostatnim przystanku obie jak gdyby na raz zauważają siebie i przystępują do czułej rozmowy. A więc gazeta, słuchawki i zamknięte oczy, czy dwa metry odległości między sylwetkami, to nie była próba niezauważenia jedna drugiej, toteż opowieść kończy się dobrze, bowiem zwyciężyła przyjaźń.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Mój przyjaciel

wszedłszy do pociągu zawsze siada od strony przejścia, zostawiając mi miejsce przy oknie, nie ważąc się nigdy zapytać czy tym razem on...

niedziela, 21 sierpnia 2011

Morze i skały

A więc morze i skały. Skały wbite pionowo w morską toń. Nie, żadnych gładkich przejść ze skały do morza, żadnego piasku, żadnych plaż, żadnego lekko schodzącego ku wodzie brzegu. Morze jest siłą. Ono zabiera i oddaje, daje i odbiera. Skała to silny upór i walka do samego końca. Plaże są kompromisem, bezcelowym pałętaniem się po świecie; przyjmują tylko ciała żyjątek, które wypadłszy na brzeg, nie potrafią samodzielnie powrócić do swojego świata. Stają się częścią jakiegoś większego bezsensu. Skały i morze są jak t a k  i  n i e. Plaże są czyś pomiędzy, nie wiem w sumie czym, może niczym. Leżymy na plaży, czekając aż promienie słońca wypalą w nas próżność. W rzeczywistości dzieje się na odwrót.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Pierwszy wieczór tutaj, to bezustanne spacery do okna i z powrotem. Oswajanie się z nowym widokiem. Ciekawe błądzenie wzrokiem w koronach drzew i poza nimi, tak by być może wypatrzyć chociaż kawałek morza, które czai się zaraz za miastem. Mając okno od strony północnej można witać się porankami ze słońcem i zaznawać chłodu upalnymi lipcowymi popołudniami. Na przeciwko stoi budynek, który mojemu oknu prezentuje okna wystawione na południe, których parapety zaczynają odbijać światło słoneczne gdzieś koło godziny piętnastej, przypominając o bezustannej opiece słońca nad dniem dzisiejszym.
Wystając tak w tym oknie i patrząc na okna z przeciwnej strony, gdzie w każdym z tych okien znowu możnaby doszukiwać się oddzielnych historii, widać przedostatnie okno od lewej strony na ostatnim piętrze, otwarte tak, że szerzej się już najprawdopodobniej nie da. Na parapecie, bokiem do świata widać sylwetkę kobiety. Na razie na tle światła rozpalonego w jej pokoju, potem jednak światło gaśnie, sylwetka pozostaje. Kobiety tutejsze przypominają ptaki nadmorskie. Człowiek przygląda się nim z ciekawością badacza fauny, nic od nich nie chcąc, nic nie oczekując. Górne partie ich ciał wypięte ku przodowi, dolne wysunięte do tyłu. Nogi długie i szczupłe czynią duże kroki jak gdyby poruszając się w wysokiej trawie; wzrok cierpliwy wypatruje pokarmu. Pochylone lekko ku przodowi z troską matczyną jak gdyby spoglądające w gniazdo, gdzie dopiero co wyklute młode poczynają czynić pierwsze hałasy. Nie są piękne. Mówią ciszej. Dłużej reagują na bodźce. Ale i czas płynie tu wolniej, co i rusz rozdmuchiwany przez wiatr od morza, niekiedy nawet zanurzony w morzu, wychyla się po krótkim czasie-bez-czasie.
Tak oto trwa to dziwne nadmorskie miasto przypominające opustoszałe osiedle w swojej bezczasowości, którego bezczasowość trwa bezustannie, trwa dopóki dopóty jakiś tajemniczy człowiek nie zjawi się na balkonie jednego z pobliskich domów, póki człowiek ten nie zapali papierosa i nie zacznie nieświadomie odmierzać czasu, wystukiwać tempa, zaciągając się co i rusz oraz wydmuchując dym papierosowy. Oto na chwilę dzieje się takie allegro cantabile, ale zaraz i oto znika. Gdzieś za czerwonymi zasłonami jednego z tysiąca mieszkań.