poniedziałek, 28 listopada 2011

Jechanie czyli żółcią i czerwienią czyli koniem i mieczem.

Jeśli stoisz na początku przystanku tramwajowego przy Królewskiej i patrzysz w stronę Placu Bankowego, widzisz drzewa, a obszar między drzewami pozwala dojrzeć nadjeżdżające od placu tramwaje. Niestety, stojący na przeciwko czarny pan z czarnym telefonem przy czarnym uchu zasłonił czarniejące w zapadającym zmroku puste miejsca między drzewami i prędko teraz żaden tramwaj od Bankowego nie nadjedzie, a jeśli nawet nadjedzie, to wyskoczy zza zakrętu niczym naćpana sarna na autostradę i jeśli stoisz przy krawędzi przystanku, lusterko tramwaju chętnie urwie Ci głowę. Pan z czarnym telefonem przy czarnym uchu przestępuje z nogi na nogę, odsłaniając tym samym kawałek przerwy między drzewami. Coś jedzie, ale okazuje się, że dziś nie odróżnisz już tak łatwo nowego tramwaju od nowego autobusu. Te same kolory, wysokość i światełka po bokach. I jeszcze te napisy walące po gałach, które pozwalają rozpoznać mi numer i przeznaczenie tramwaju nawet w najgorszym stanie upojenia alkoholowego. Tęsknię do białych światełek-dzyndzelków na dachach Ikarusów, wiedząc, że chcąc się jeszcze na nie popatrzyć muszę się wybrać w niebezpieczny rejon, w którym grasują autobusy nocne, a i z tym różnie. Napisy pomarańczowe w każdym razie niezbyt dobrze korespondują z warszawską żółcią oraz czerwienią. Rzygiem mi to jedzie. Jadę tramwajem. Gdyby wkopać ten nowy tramwaj w ziemię, możnaby uzyskać podziemny kanał, którym możnaby połączyć metro Centrum z peronem drugim Dworca Śródmieście, tak by nie trzeba było wykrecać się na powierzchnię i z powrotem się chować do ziemi. O tym, ja niebezpieczne jest wychodzenie z podziemi wie ten, kto choć w jednym wcieleniu był kretem. Szpadel w głowę i nowe wcielenie start. 
We wkopanym w ziemię tramwaju możnaby urządzać z powodzeniem wyścigi szczurów. Ludzi wyścigów urządzaćby nie można, chyba, że zawodnicy musieliby przeskakiwać jeden przez drugiego, chcąc wyjść na prowadzenie. Wykopany tramwaj za to ma jeden poetyczny walor. W końcu tegoż tramwaju jest takie wielkie okno, z którego rozciąga się niebywały widok. Oddala się. Jedziesz, a on się oddala. Nigdy nie lubiłem jak się coś oddala, wolałem jak się przybliża. Tak, znowu ogarniają mnie mdłości. A przecież ludzie rzygają gdy im się zbiera, przybliża. Ja rzygam, nienormalny, jak mi się odbiera, oddala...
Jadę, a w tramwaju parę miejsc dalej siedzi pan, który przypomina mojego instruktora jazdy sprzed wieków. Instruktor zniknął, jazdy zostały. Myślę podejść i zapytać, czy on naprawdę myśli dojechać tym tramwajem pod Konstancin, w którym mieszka. Na pewno zrozumiałby żart. Zjeździliśmy razem cały plac manewrowy. Znam jego poglądy, ale on nie zna moich. Siedziałem i wchłaniałem. Ja, stary, skrzypiący konfesjonał z kwaśnym oddechem od żołądka. Instruktor, stary penitent o zapachu papierosów, to stary antyklerykał. Im bardziej był on antyklerykałem, tym bardziej ja stawałem się klerykałem. Miałem jego namiary. Gdybym teraz przywdział habit, mógłbym, okryty białym płaszczem, zajechać na szarym koniu i dokonać nawrócenia mieczem. Ale jestem kretem, choć jestem też mistrzem koperty oraz paru innych manewrów, które wykonuję przy użyciu konia i miecza. Dobra, wysiadam.
Na koniec dnia przypominam sobie o łotewskich słówkach, które nabyłem przy okazji artykułu o kanibalizmie. O ile umiem już zakomunikować, że mogę schwytać i zabić Twojego przyrodniego brata, gdyż smakuje mi jego mózg, nadal nie wiem jak zatrzymać, przeprosić przypadkowo napotkanego przechodnia i zapytać gdzie jest najbliższy sklep spożywczy.
Tak właśnie rozprawiam się ze wszystkimi swoimi dziennymi sprawami, które znikają wraz z zapadnięciem nocy. Nie rzygam, jem talarki, bo nie mam brata.

sobota, 26 listopada 2011

Dworzec Gdański

o pierwszej nad ranem jest pustką w pustce. W rzędzie ustawiają się żółte i białe światła, które jakby czekają, aż ustawione gdzieś daleko za płytami peronu niebieskie i czerwone światła sygnalizatorów, zaproszą je do tańca. Uciekam przed zimnem, a właściwie przed trzystopniowym ciepłem, ale gdyby zza rogu wyłoniła się jakaś znajoma twarz i powiedziała - zabierzmy ze sobą jakąś butelkę i chodźmy wzdłuż torów aby zza krzaków podglądać pełznące pociągi towarowe, nie umiałbym odmówić i spędziłbym noc idąc po torach z Żoliborza na Wolę. 
Na schodach metra, do którego uciekłem, jak się okazuje, przed ciepłem, zaczepia mnie pan z pytaniem - do której jeździ metro. Do drugiej, do trzeciej. Może i o czwartej coś przyjedzie, pan postoi i poczeka, przyjdę tu jutro o tej samej porze i pan mi powie czy coś przyjechało i czy było żółte, tak? to jesteśmy ustawieni. Ale nie. Pierwsza dwadzieścia mężczyzna wsiada ze mną. Nie czeka. Choć kto wie, może zajedzie na stację końcową, potem na drugą stację końcową, wróci do punktu wyjścia, będzie czwarta, ostatecznie nie będzie miał czym wrócić do domu i dzisiaj mnie zabije przy pomocy tłuczka oraz tajemniczych zaklęć.
Inny pan, co siedzi na końcu wagonu ma zęby wiejskiego chłopa, który ma konia, którego kocha nad życie, ale poza koniem nie kocha nikogo. Między stopami stoi reklamówka, brzęczą butelki. Właściciel butelek jedzie bez biletu lub skrzętnie go ukrywa. Dopada go kontrola. Pan mówi, że jedzie na Natolin. Panowie kanarowie, że nie. A on, że tak. A oni, że nie. A on, że... A oni, że zatrzymają pociąg i że zatrzymany pociąg kosztuje czterysta złotych. Czy chce pan zapłacić czterysta złotych za zatrzymanie pociągu? Być może widzą w nim właściciela konia z Natolina i wiedzą, że za tego konia mogli by zatrzymać jeszcze z dziesięć pociągów. On, że nie, że jedzie... Kanar wkłada wtenczas nogę pomiędzy zamykające się drzwi i demonstruje kanarzą siłę. Nie wiem, czemu, zawsze chciałem zobaczyć próbę kanarzej siły. Jest w człowieku jakaś taka chęć uczestniczenia w rozróbie. Że może go wezmą za frak i wywloką. A co z reklamówką. Zdąży zabrać. Albo zabierze ją jeden z kanarów. A może zostanie. Pojedziemy dalej we dwoje. A może inni pasażerowie staną w obronie pana od konia, bo koń to sympatyczne zwierze, a ten kto się opiekuje koniem, to jakby opiekował się całym światem. Więc może dojdzie do burdy? Ktoś w środku tunelu naciśnie przycisk alarmowy. Zatrzymamy się gdzieś po środku. Będziemy walczyć! Walczyć do ostatniej kropli krwi. Ostatecznie zostanie kilku żywych. Oni wystąpią jutro w tefałenie i opowiedzą o swojej niezwykłej historii, niezwykłej walce. Pan od konia mięknie. Obiecuje wysiąść na następnej. Wysiadają. On, reklamówka pan kanar pierwszy i pan kanar drugi. Stoją na peronie. Pociąg odjeżdża. Ale nie. Pociąg stoi. Wydaje się, że oto odjeżdża peron na którym stoją kanarzy z panem od konia. Siedzę. Natolin mam po prawej. Kanarów z koniopanem coraz bardziej po lewej. Potem jeszcze bardziej po lewej i bardziej. W końcu znikają gdzieś w ciemnej otchłani, w tle słychać jeszcze tylko rozochocone świergolenie ptasie i uniżone koniorżeniea.

czwartek, 24 listopada 2011

Marzenie fis-moll, op. 11

Chciałbym, abyś przestał strzelać do drzwi na moją klatkę schodową.
Chciałbym, abyś, skoro już oddałeś strzały, stanął ze swoją pukawką z drugiej strony i strzelał tak, by połatać wszystkie dziury w szybie i aby jej tafla była tak czysta i nieskazitelna jak przed tygodniem. Bo przez dziury w szybie ciągnie, a jak wiesz, o tej porze roku zimno ciągnie, a zimno jest sporym utrapieniem kiedy biegasz po klatce na boso lub choćby w samiutkich klapkach. Albo jeśli jesteś lunatykiem, to wiesz, że lunatyk o tej porze przestaje wychodzić na dach. Wychodzi na klatkę. Ale mylisz się, jeśli myślisz, że lunatyk przed wyjściem na klatkę będzie się schylał by zaciągnąć skarpety i zawiązać sznurówki przy butach. Lunatyk może się przeziębić. Tak, przeziębiony lunatyk, to nie jest przyjemny widok. Co innego zdrowy i tryskający życiem lunatyk. Albo jeszcze radośniej - lunatyk stający w obronie drzwi do własnej klatki schodowej, któremu zimno nie straszne, a który odstrzela łeb jednym strzałem z procy.

sobota, 19 listopada 2011

krótki komentarz do wiersza dołączonego do rostrzygnięcia pewnego małomiejskiego konkursu poetyckiego

poetka nie pije poetka nie rzyga
poeta za to pije poeta rzyga
w imieniu własnym poetki
oraz dwóch innych poetów
którzy akurat dzisiaj nie mogą
wszystko przetrzyma
czy jesień czy zima

poniedziałek, 14 listopada 2011

Domine, quid multiciplicati sunt, qui tribulant me

"Panie, jakże wielu jest tych, którzy mnie trapią,
jak wielu przeciw mnie powstaje"

Ps 3, 2

"Wydział Egzekucji Administracyjnej Biura Podatków i Egzekucji Miasta ST. Warszawy informuje, iż wpłynął tytuł wykonawczy obejmujący zaległe należności pieniężne (...)"
Urząd M. ST. Warszawy

niedziela, 6 listopada 2011

Kobiety

śnią mi się zdecydowanie rzadziej niż pociągi. Owszem, ostatniej nocy śniła mi się jedna, o twarzy nie znanej mi z życia codziennego, piękna, była lekarką w mojej szkole i byłem u niej z wizytą, bo miała mnie wyleczyć z czegoś, nie wiedziałem z czego i powiedziała, bym przyszedł na wizytę kontrolną za godzinę. Pięknie, żyłem w czasach, w których człowiek zdrowieje w niecałe sześćdziesiąt minut, a i do lekarza nie stoi się godzinami (może nawet nie minutami) w metro-kilowych kolejkach. W każdym razie wizyta kontrolna wyjawiła, że mam w głowie dziurę po upadku głową na szynę kolejową, ale wyjdę z tego, więc skoro z tego wyjdę, nie boli i mam tylko dziurę na środku głowy, to nie muszę spać aż się zagoi, toteż obudziłem się i zjadłem tosta.
Szczerze, wolałem poprzedni sen - sen, który śni się w ciągu dnia między wpół do drugiej a wpół do czwartej. Na Dworcu Centralnym stoi pociąg, taki piętrowy jak te pociągi KM do Radomia, tylko tam gdzie pociągi KM do Radomia mają zielone, ten miał czerwone i trochę przypominał te niemieckie, ale tylko trochę, bo przecież stał na nowoczesnym dworcu w wyzwolonej Warszawie i nie wiem dlaczego śnię o Kolejach Mazowieckich w barwach Szybkiej Kolei Miejskiej, kiedy to inna bajka, inna spółka, inne trasy, inne komforty, inne opłaty i tylko opóźnienia podobne. Nigdy też we śnie nie jeżdżę wewnątrz pociągu. To w końcu mam za dnia. Zawsze jestem gdzieś obok, przed, pod, za albo na. Tym razem na. Siedzę. Ale rusza. Czuję, że to kolej niemiecka, więc zatrzyma się dopiero w wyzwolonym Berlinie. Bo przecież nie w wyzwolonym Radomiu. To zeskakuję. Do dziurki z instalacją elektryczną. Koniec snu.

piątek, 4 listopada 2011

Na samym dole schodów czuć zapach kebaba, który w miarę wspinania się po schodach przeradza się w zapach buta. Gdy już się wyjdzie z podziemi, znów przez chwilę czuć zapach kebaba, but znika bez śladu, pozostawiając człowieka sam na sam z bułką, surówką, a także z obfitą porcją mięska w piątkowe przedpołudnie. To nie pierwsze mięsko tego słonecznego, ciepłego dnia. Kiełbasa na śniadanie. Kabanos na drugie. Kebab na trzecie. Jajeczniczka na podwieczorek (z w kosteczki pokrojoną kiełbaską). Zapiekanki z mieloneczką na kolacyjkę. Ponieważ na bułkę z odgrzewanym mięsem hamburgerowym z pobliskiego supermarketu nie ma już miejsca, trzeba ją ukryć pod łóżkiem na wypadek, gdyby przebudziwszy się w okolicach godziny jedenastej w nocy, nie biec do lodówki, ryzykując silne rozbudzenie. Obżeranie się mięsem w piąty (czy szósty?) dzień tygodnia z pewnością nie wyjdzie na dobre, ale jest formą protestu przeciwko uciszeniu pewnego duchownego o podobnych poglądach w kraju mojego tymczasowego pobytu. W ogóle to wzdycham do Litwy. Ogłoszono taki konkurs, ale dla Litwinów. Moja Litwa. albo dla emigrantów-Litwinów. Nie wiem jak udowodnić swoje wychodźctwo. Nie pójdę chyba na cmentarz i nie poproszę pradziadków, umarłych emigrantów-Litwinów, żeby powstali i zaczęli obejmować pobliskie drzewa, czym doskonale udowodniliby litewskość całego rodu! Dwie marne akacje jakie się tam niedaleko ostały. Nie, nie chodzi o zakłócanie spokoju zmarłych. Raczej wstyd. Wstyd za te drzewa i za to mięso, co się je szuflami zajada.

środa, 2 listopada 2011

Są takie dni kiedy

masz dość literek, masz dość czytać i pisać?
albo muzyka - sam Bach już nie może na Ciebie patrzyć?
rzeźba może, ale świat nie wie i nie chce wiedzieć kiedy rzeźbisz i z czego rzeźbisz?
porysowałbyś?
bo ja bym porysował!