sobota, 29 stycznia 2011

Człowiek na granicy

Spod przydworcowego wiaduktu wczesnym wieczorem wydobywa się mężczyzna w średnim wieku, krok jego szybki, a i spojrzenie bystre. W rękach trzyma białe pudełko, dosyć ciężkie, lecz dzielnie kroczy pod górę. Idzie wzdłuż granicy. Granicy strefy biletowej. Dźwiga. Na białym pudełku niebieski napis. Wódka. Wyborowa. Słychać obijające się o siebie szkło. On idzie pod górę. Niesie. Żeby inni mieli przyniesione. Dźwiga. Dzielnie. Każdy ma jakąś swoją Golgotę. Dźwiga. W pewnym momencie unosi głowę. Mówi. Mówi do siebie, do telefonu, albo co najbardziej prawdopodobne do białego magicznego pudełka. Mówi: 
- kiedyś już o tym rozmawialiśmy - po czym spuszcza głowę. Idzie dalej.
O czym pan rozmawiał z wódką? I kiedy, bo przecież nie wczoraj ani przedwczoraj? Przy jakiej okazji? Czy wabiła swym zapachem i przenikała spojrzeniem? Czy poszedłby za nią na koniec świata? - tego nigdy się już nie dowiemy.

środa, 19 stycznia 2011

tegoroczny noblista

Najchętniej zadzwoniłbym do biblioteki osiedlowej z prośbą o przedłużenie książki Llosy. Problem jednak w tym, że nijak nie wiem, jak się to nazwisko wymawia, a jeśli pani w słuchawce zgodzi się przedłużyć książkę, nie omieszka spytać mnie, ignoranta nazwisk noblistów, o nazwisko moje własne, po czym będę musiał zmienić bibliotekę osiedlową, a może wraz z nim i osiedle, bo nie spojrzę już nigdy w oczy, w twarz kobiecie, w nic takiej kobiecie nie spojrzę, która Llosę wymówić potrafi.
- Pani przedłuży Maria, albo przynajmniej Vargasa, a najlepiej to obu.
albo inaczej:
- tego zboczeńca od Nobla to jeszcze z miesiąc potrzymam, dobrze?
Na końcu pociągu z Pruszkowa do Warszawy jedzie pan o siwych tłustych włosach, siedzi tyłem do kierunku jazdy, łatwiej się porzygać od ze wszech stron napierającego tłumu. Rzyga. A nie, to nie on... On siedzi dalej, w ręku trzyma tom Różewicza z czasów kiedy takiemu wydawnictwu od długich przedmów jeszcze się chciało wydawać poetów, tfu. Nad siwo-tłustym panem wisi wielki zakaz palenia, picia i śmiecenia pod karą do pięciuset złotych. Dawniej było sto. Za picie. Za pociąg. Chyba. Kryzys? Kryzys na kolei? Kryzys idei na kolei? A może stówa jest za picie piwa, a pięćset za picie wódki? A jeśli odwrotnie? Jeśli odwrotnie, to mamy do czynienia z poezją.

piątek, 14 stycznia 2011

Trochę o muzyce i literaturze

Żeby tylko się wspiąć na górną półkę. Wspiąć się, zdjąć najpierw parę książek z pierwszego rzędu, wspiąć się z powrotem i przesuwać książki z pierwszego to w prawo, to w lewo, aż w końcu pokaże się nazwisko poszukiwanego, choć nie za bardzo ulubionego autora. Ryzykujemy życiem. Ryzykujemy niekoniecznie dla tych, których wielbimy – tych odkładamy na później. Spadamy ze stołków, odpadamy ze ściany wspinaczkowej i lecimy tym szybciej w dół, bowiem w naszych dłoniach dzierżymy dzielnie oba tomy Anny Kareniny wyciągnięte tylko na chwilę, uderzamy głową o klawiaturę pianina stojącego na przeciwko półki z książkami, wreszcie łamiemy sobie kręgosłup, leżymy na podłodze, żyrandol spogląda na nas niczym najgłupszy z gapiów, pochylający się nad dziurą, w której już dawno nikt nie kopie, bowiem woda w tym mieście skończyła się raz na zawsze, wreszcie umieramy.
Pijemy kawę, podnosimy się z podłogi, kawałek po kawałku. Najpierw sklejamy rozbitą głowę, owijamy kręgosłup taśmą klejącą w miejscu złamania, Annę Kareninę podrzucamy nad głową, może sama wleci na szczyt półki z książkami, wlatuje, wychodzimy.
Z domu. Mgła, więc nie widać śniegu i innych dodatków do topniejącego śniegu też nie widać. W metrze pan gra na fletni. Gra na fletni przy wtórze cytry i przy dźwiękach harfy. Chciałby. Gra na fletni. Obok pies. Pies nie gra. Znaczy gra. Rolę psa, któremu urwało nogę. Ale nie urwało, więc może nie gra. Leży. Słucha tematu z Kotów wdzięcznie wygrywanego przez fletnistę bez wtóru cytry i bez dźwięków harfy. Wczoraj fletnia bez wtóru cytry i bez dźwięków harfy wygrywała coś co brzmiało jak Niebiosa Rosę. Ale to była jakaś melodia bez Niebiosów Rosy, bez wtóru cytry i bez dźwięku harfy. Potem nadjechał pociąg, a że pies położył łapę na szynie, to mu ją urwało, toteż jednak gra wymarzoną rolę psa co mu urwało łapę, jednak bez wtóru cytry i bez dźwięków harfy.
- Dzień dobry, potrzebuję wiersza o sonacie!
- mam nie mam mam nie mam
- mam?
- mam, przyniosę
- tak.
Cześć, za tydzień opowiesz mi wszystko co wiesz o sonacie, to potrzebne do wiersza o sonacie, ja o sonacie nic nie wiem, Ty wiesz, potem ja sie dowiem, potem świat się dowie o czym jest wiersz, ale najpierw się dowie, że jest, chyba, że wszyscy zginiemy. Zginiemy we mgle, a potem wejdziemy na stację metra, na której fletnista będzie grał na fletni bez wtóru cytry i bez dźwięku harfy, a przy nim leżeć będzie kot, bo pies, który miał grać rolę psa, co mu łapę urwało, okazał być się tej szczególnej rasy, co to na trzech przyjść o własnych siłach nie potrafi.
Swoją drogą źle jest nie mieć mdłości. Takich własnych mdłości w dobrym wydaniu, dobrze oprawionych. Mdłości, mdłości. Mam mdłości, ale nie w tym języku co bym chciał. Chciałbym mieć mdłości we własnym języku, a te które mógłbym mieć są takie brzydkie zielone jasne, że aż mdłościom nie przystoi. W bibliotece zapytałem pani o mdłości. Pani zaczęła robić na biurko.
Wyszedłem.
Wyszedłem i zaczął padać ryż. Ryż był wszędzie. We fletni pana, w złamanej łapie psa, był w Annie i był w Kareninie, był w sonacie poety i na blacie poety. Żeby jednak ryż nie walał się po całej kuchni, poeta zasypuje zapędzający się do walania się po kuchni ryż czarną kawą tak, żeby nikt nie widział. I rzeczywiście już nikt nie widzi!

wtorek, 11 stycznia 2011

powrót do słonecznego stołecznego III

i jeszcze ciszy ciszy zapomnieć
nie mogę do przedziału ludnego
niezbyt wchodzi pan pani opowiada
historię życia jedną z wielu ale nie mi
niemi siedzą i wpierw ich z lewa zalewa
potem z prawa
krew

poniedziałek, 10 stycznia 2011

powrót do słonecznego stołecznego II

A jednak stołeczne jest bardziej stołeczne niż słoneczne. Przekonuję się o tym już o dziewiątej rano, kiedy postanawiam uciec z centrum do swojej ślicznej dzielnicy, która też na chwilę postanowiła przestać powalać urodą. Zamieniam więc podróż metrem na podróż tramwajem, bo go dawno nie widziałem. O tej porze w tramwaju z centrum powinno być mniej ludzi, toteż będzie luz, a parasolki pasażerów nie będą zabijać się o pierwsze miejsce w moim oku.
Ludzie jednak jak gdyby się zmówili i wyszli z metra sterczeć na przystanku tramwajowym. Może jednak wybiorą tramwaj jadący na lotnisko, wsiądą, polecą i już nigdy nie wrócą? Nie, wybrali mój! Mój czyli ten, którego numer jest sumą trzech szóstek. Świecę się z daleka, bo mam białe buty. Człowiek zwykł już dawno zaznaczać swoją niewinność, nieskalaność, cnotliwość używając swoich stóp, toteż chodzę albo na boso albo w białych butach. Cnota jednak nie jest w modzie. Nic dziwnego, że nie jest oblubienicą prawdziwych mężczyzn? Podobno w tym kraju puszcza się kobiety przodem. Puszczam jedną dla pewności. Jedną z dziesięciu. Mimo to stoję. Jedziemy, a ja stoję. Co prawda wewnątrz, choć równie brzydko jak na zewnątrz. Gdzie te piękne Litwinki? Gdzie te oczy, w których widziało się cały świat? Czemu w tych oczach co dookoła widać tylko świat do najbliższego śmietnika za rogiem? Czemu stoję? Czy stołeczność, być może od słowa stołek, czyli może coś co bezustannie stoi, to jest właśnie skazanie na stanie?
Siadam. Na wszelki wypadek zajmuję miejsce dla niepełnosprawnych, w końcu mam dziś lekką chrypę. Jadę. Wisi nade mną dziewczyna. Litwinkę przypomina tylko ze słuchawek w uszach. Wychodzi. Gapię się przez okno, bo jest piękna. Pogoda. I ten śnieg! Na siedzeniu z tyłu macha jakaś starsza pani. Ale nikt nie stoi już na przystanku? Komu macha? Odwracam się: Pani nie do mnie macha? Myślę, że może chodzić o to miejsce dla niepełnosprawnych. Na wszelki wypadek dodaję: bo ja mam osad nazębny na strunach głosowych. Lekarze są bezradni. Radni też są bezradni. Wszyscy...
Pani przestaje machać w chwili kiedy pan za oknem uderza w górę czarnego śniegu. Panie, pierdol pan tę robotę – wołamy razem z panią. W końcu człowiek porwał się na usuwanie czegoś, co na trwałe wpisało się w krajobraz miasta. Niestety nie słychać nas przez szybę, toteż pan głupio łupie dalej pomarańczową łopatą, ale przyjdzie taki dzień, kiedy łopaty zaczną uderzać ludźmi o to czarne coś.
Jadę, siedzę, nie mogę, ciężko mi, chyba coś wydłubię i gdzieś przykleję, niechaj świeci!

niedziela, 9 stycznia 2011

powrót do słonecznego stołecznego

tutaj to nawet śniegu nie umieją robić
czarne gówno każda przeprawa kosztuje
wymianę podwozia w kajaku gołoborza
kiedyś chodnik skaczę przez burtę
chodzić po wodzie
inne cuda czynić

wtorek, 4 stycznia 2011

Wiersz o Čiurlionisie

Nie wiem kiedy
zaczął się las
a skończyło morze

nie wiem gdzie
zaczyna się las
a kończy morze

nie wiem po co
czy nie mógłby być las
sam albo z morzem
w lesie mewy albo bez

nie wiem co było na początku
las czy morze nie wiem
wstałby i powiedział
że on też

poniedziałek, 3 stycznia 2011

4. Parter, pierwsze okno od prawej.

Tym razem czerwone zasłony, pomarańczowe ściany. Dobra sceneria, żeby się zestarzeć w starym stylu. Umrzeć. Wątłe światło. Nikt zresztą nie woła o więcej.
Na łóżku siedzą dwa osobniki, najprawdopodobniej płci męskiej. Jeden z nich w białej koszulce na ramiączka. Wpatrzony w ścianę na przeciwko siebie. Skupienie. Może trochę przerażenie. Drugi osobnik w czapce wojskowej. Siedzi. Też. Wpatrzony. Trochę przerażony. Może nawet trochę bardzo. Wspominają wojnę. Nie wiemy co to za wojna i skąd akurat teraz, tam takie wspomnienie. Wojna jednak się podoba. Budzi emocje. Chociaż tych nie widać. W końcu oni siedzą. A one są. Siedzą za czerwoną zasłoną. Razem z nimi. I tak trwają nieprzerwanie całą dobę.
Właśnie ktoś wyciągnął rękę. „Nie przepraszaj, tylko wstań”. Coś w tym stylu. Chyba nie wstał.
Na końcu po pokoju chodzi ubrana na biało dziewczyna o długich czarnych włosach. Jest sama. Jest po wojnie.