czwartek, 31 maja 2012

Rybka II

- a więc tu jesteś! - rzekł Mistrz Monokarp do tej, co wisiała za szybą i zdawała się łypać okiem, ale bynajmniej nie robiła tego w stronę Mistrza, a tylko tak sobie połypywała i połypywała. Przełypywała przez foliową torbę, którą była owinięta ze wszystkich stron, na samej górze natomiast upięta folia związana była wstążką, dzięki której to wstążce rybka mogła bezpiecznie wisieć na oknie i połypywać, przełypując całe dnie.
Wisiała w jednej z księgarni miejskich. Tak, Mistrz Monokarp widział ją już raz również w otoczeniu książek. Myślał wówczas, iż jest to jedna jedyna taka rybka w całej mieścinie, widać się mylił. Ale może nie. Może rybka istotnie jest jedna jedyna i tylko co jakiś czas zmienia położenie i właściciela. Przechodzi z rąk do rąk czy może z płetw do płetw.
- a zatem może ją mieć każdy - zadumał się na chwilę Mistrz - wystarczy mieć ze sto książek, móc je sprzedawać po wygórowanych cenach i już, to wszystko. Tak niewiele, żeby ją mieć.
A mogło ją mieć tylu. Bo przecież ilu trzyma sto, dwieście, trzysta książek i ilu gotów jest je sprzedawać, wyprzedawać dla niej - żółtej, pluszowej ryby. 
- dobrze, że ma tę folię - myślał dalej - inaczej wszyscy mogliby ją dotykać i nie byłaby już taka żółta i wypukła, a z pewnością stałaby się blada i wklęsła, jakby w ostatecznym stadium śmiertelnej choroby.
Chodził tak lekko zasmucony Monokarp. Kroczył od drzwi wejściowych do księgarni do końca witryny. Następnie zawracał i od końca witryny do drzwi wejściowych. Za każdym razem kiedy mijał rybkę, łypał na nią czy być może ona nie łypnie choć raz na niego. Wtedy byłby to znak! Bo przecież nie ma nic bardziej wymownego niż łypnięcie ryby. Potem już tylko krok do wymiany pierwszych słów, uścisków płetw, następnie pierwszej randki i pierwszego rybnego seksu w głębokim tataraku. No, ale im bardziej Mistrz łypał na rybę, tym bardziej ryba nie łypała na Mistrza. I mogliby tak wymijać się łypnięciami dzień cały, ino Mistrz w swej naturze niezbyt cierpliwy, a której to cierpliwości mógłby się nauczyć od rybki gdyby tylko była jego, stanął przed obliczem ryby i rzekł:
- tyś jest ryba żółta, pluszowa, ty w foliiś zamknięta! Łypnij na mnie choć raz, bo nie jestem godzien, abyś na mnie nie łypała wcale. Łyp, bo łeb ci urwę! Łyp, mówię!
- nie mój Mistrzu! Nie dla ciebie jest łypnięcie żółtej, pluszowej rybki! - odrzekła rybka, po czym urwała się z klamki okiennej i wlokąc za sobą folię odpłynęła między skały, przepraszam, stoły.

poniedziałek, 28 maja 2012

Zachlewam się

herbatą i piszę notkę co u mnie. No to dziś na przykład kupiłem sobie płytę, bo ja raz w roku kupuję płytę. Ale nie powiem jaką płytę kupuję, w każdym razie do płyty dostaję darmowy napój w kolorze moczu i kiedy wszystko to chowam do torby, pani za kasą patrzy na mnie, a właściwie na to co mam w torbie. Z torby wystaje mi cyrylica na przemian z łotewskim. To drugie mogłoby wypaść, nie wiem, zginąć z mego życia, przepaść raz na zawsze. To pierwsze mogłoby się wtedy stać życia esencją i może nawet człowiek znalazłby uczciwą pracę, która pozwoli mu odprowadzać składki.
Bardzo chcę Kosmosu. Gombrowicza. Tego w wydaniu takim nowym i jak kosmos ciemnym. Bo co wydanie to jest pierwsze wydanie, więc nigdy nie wiadomo czy między trzecim a piątym wydaniem autor czegoś nie dopisał, nie zmienił, ach ta zabawa z czytelnikiem. No, ale ten Kosmos wyjść nie może. Przeprowadził się z działu zapowiedzi do nowości i mimo to nie można go mieć. Siedzę. Patrzę na kosmos na monitorze. Mówię: kosmosie wyjdź!
Do domu wracam na piechotę. Sprawdzam namacalnie co mi zagrodzili, a co odgrodzili. Jeśli o odgrodzenia chodzi, to nic. Zagrodzone jest sporo i zaglądam w te dziurska w poszukiwaniu tajnych podziemnych tuneli, które mógłbym co rano przemierzać, unikając porannych tłumów, korków i słonka, ale to nie Paryż, więc los kreta nie jest mi pisany.
Jest taka reklama pasty dla tych, którzy podczas mycia zębów widzą krew. Dziś rano jeszcze nie chwyciłem szczoteczki, a już widziałem krew na palcach, na ubraniu, wszędzie i nie wiem czy jest taka pasta, dla tych którzy w wolnych chwilach oddają się uprzedzaniu wypadków.
Tak, bardzo podoba mi się podwodny turyzm, a najbardziej to chciałbym się zapoznać z rybką z wielkimi zębami i z dzyndzelkiem nad czołem mieszkającą w absolutnych ciemnościach, gdzie jeszcze nie dotarł żaden człowiek i gdzie by ten człowiek długo nie wytrzymał nie tylko z braku tlenu czy drugiego człowieka, ale dlatego, że owa rybka się bez przerwy szczerzy, uśmiecha, a jak wiadomo, ludzie ciężko znoszą tych co im jest bez przerwy wesoło, dlatego człowiek czem prędzej wraca na powierzchnię gdzie świeci słońce i jest na powrót smutno. Nareszcie.

sobota, 19 maja 2012

Niedziela

A więc ma na imię Sunday. Pies sąsiadów, który ma u mnie przechlapane nie mniej niż sam sąsiad, ale dzięki nim uczę się codziennie przebaczać i to podwójnie, bo za tym, że biały kundel zesrał się na czarno na zielonej klatce schodowej, stoi nie tylko sam autor, ale i właściciel.
W każdym razie zaskoczyło mnie to imię, które doleciało dziś na trzecie piętro, kiedy moja skromna osoba zasłaniała sobą poranniejący sedes. W dodatku Sunday jest suczką, bo w końcu Niedziela, gdyby była imieniem, byłaby z pewnością imieniem żeńskim. 
Trochę jednak dziwne, że pies jest dniem słońca, a gdy go już przełożymy na nasze języki, będzie upamiętniał moment zwycięstwa życia nad śmiercią. To trochę jak gdyby pies, czyli jeszcze większa marność nad marnościami niż ludzka marność nad marnościami, wołał: nie wszystek umrę! Gorzej, to ja jestem dniem, w którym wszystko się wydarza i jeżeli któregoś dnia nie wzejdę, to biada ludziom!
Być może za dużo wkładam psu do gardła i powinienem uważać, bo jeśli mi się Sunday udusi, to zostanie mi już tylko sześć dni tygodnia, a posobotnie bóle głowy będzie trzeba leczyć w poniedziałek. Problem zniknąłby, gdyby bohater, a właściwie bohaterka miała na imię Monday, tyle, że Poniedziałek jest mężczyzną i suczce nie przystoi nosić męskiego imienia, bo to suczka. Trochę szkoda, bo Monday bym chętnie udusił, ale nie uduszę, bo to facet i nie mieszka na przeciwko i nie sika na klatkę. 
Ale Sunday sam w sobie również jest taką trochę ofermą. Nikt wszak nie wie, czy niedziela to początek tygodnia czy jego koniec. Sam się zastanawiam czy owy pies to pies pierwszy z brzegu, czy może ostatni życiowy niedorajda, który wolne chwile spędza na bieganiu po parkingu i sikaniu na samochody. Tak, Sunday spędza wiele czasu na dworze, bo ile można trzymać w mieszkaniu niedzielę. Nawet ona ma swoje granice i musi nadejść wreszcie tydzień roboczy, bo ludzie by z głodu pomarli. 
Gdyby się tak uważniej jeszcze poprzyglądać Sundayowi, widać, że mógł istotnie powstać w dniu, w którym Bóg odpoczął. Być może stworzył go leżąc, kiwnął palcem od niechcenia i oto jest. Sunday. Kiedy nadchodzi jego dzień, merda ogonem, a przez cały tydzień siedzi cicho, no chyba, że dostanie łomot od właściciela. Że tak wolno nadchodzi. To się i wydrze. Bo kto by się nie wydarł. Nawet najspokojniejszy, najbardziej cichy dzień tygodnia, w którym ludzie śpią do południa, a po południu chodzą całymi rodzinami po parkach i puszczają baloniki, odczuwa ból. 
W życiu Sunday musi być ogromnym nudziarzem. Bo co robić z ciągnącą się jak makaron niedzielą. Owszem, można razem obejrzeć kilka seriali w tiwi. Albo zabrać Sundaya, powiedzieć: 
- choć Sundayu, pójdziemy zobaczyć uroczysta zmianę warty przy grobie Nieznanego Żołnierza.
Sunday zamerda ogonem, nasika żołnierzowi na jego wypolerowany but, weźmie w zęby swą gumową kość i pogna z powrotem do domu, gdzie spokojnie doczeka końca samego siebie. Tell my why I don't like...

wtorek, 15 maja 2012

Rybka

kiedy tak chodzę po pierwszym piętrze Pałacu Kultury, zwiedzam książki wyłożone w ostatnich dniach na blaty wielu stoisk, to właśnie Ty przykuwasz moją uwagę i długo po naszym pierwszym spotkaniu nie mogę wciąż dojść do siebie. Wisisz zaczepiona na sznurku na półce za plecami sprzedawców jednej z największych księgarni w kraju. Żółte Twoje oblicze zwraca się w lewą stronę kiedy stoję przodem do stoiska, kiedy tyłem - w prawą. Jedno jest pewne - patrzysz w okno, bo pewnie czujesz się jak w akwarium i może najchętniej zbiłabyś szybę, choć jeśli rzeczywiście jest to akwarium, dla Ciebie cały ten zamach oznaczałby śmierć niechybną. A zatem wisisz, a ja nie odrywam od Ciebie wzroku. W mgnieniu oka przestały być ważne wszystkie te poważne lektury i nawet atrakcyjne na nie promocje. Ty jesteś ryba pluszowa i ja chcę Ciebie dotknąć, ale nie wisisz na wyciągnięcie ręki, ani ja nie stoję na wyciągnięcie płetwy. Żeby Cię dotknąć musiałbym mieć rękę potrójnej długości. Twoje drobne płetwy natomiast musiałyby być pomnożone przez sto. Mimo to chciałem popłynąć z Tobą na koniec świata, gdzie karmiłbym Cię glizdami, a sam żywił się tym co daje słońce. Słońce jednak zaszło, świat zgranatowiał, sprzątnęli książki, a Ciebie zdjęli ze sznurka i tak na jednym z pudeł wynieśli i pojechałaś do siebie.

wtorek, 8 maja 2012

Nowy bohater

są takie dni (a taki dzień był wczoraj), kiedy wydaje się, że stary bohater się przegrzał, zużył, wymiękł, spięcie miał małe i siadł i trzeba wymyślić nowego, choć wcale nie lepszego, bohatera, który szedłby przez życie, a właściwie stał, tkwił pośród wód, a o jego biodra, to znaczy brzegi rozbijałby się pędzący czas i mknące okręty durnych idei.
A zatem budzi się nowy bohater, a za oknem pada. Nowy bohater lubi kiedy pada i właściwie mogłoby dla niego cały czas padać i rzeczywiście coś mu w głowie cały czas pada nawet kiedy niebo bezchmurne, słońce świeci, biegną dzieci, piłka, plaża i pół litra. Ale coś jest nie tak, bo zostaje w łóżku. Najpierw dziesięć minut. Potem drugie dziesięć. Wreszcie wstaje. Jego oczom ukazuje się fejsbuk i komentarze znajomych. Czyta, bo czytać to on potrafi. Bez zrozumienia.
Wychodzi. Pada. Idzie do kiosku, ale tam nie ma gazety po którą przyszedł, więc bierze inną, dla odmiany prawicową, bo przed świętami kupił lewicową i dlatego upadł stary bohater. Wiadomo.
Wchodzi do metra. Nie pada. W wagonie oczywiście stoi. Stary bohater siedział. Ale za to, że nie ustępował starszym paniom, upadł. Jedzie. Wysiada na najbardziej szarej stacji metra jaką zna miasto, w którym się urodził i w którym mieszka, i z którego najchętniej nie ruszałby d...
Idzie. Pada. Próbuje dostać się na strzeżone osiedle. Tam wszak mieszka jeden z jego znajomych, z którym o dziesiątej zaczyna pić wódkę. Owy znajomy nie ma jednak w zwyczaju wychodzić po gości do bramy, więc nowy bohater musi radzić sobie sam. Dzwoni do ochroniarza. Ochroniarz drze mordę: pan by wyjął te swoje klucze choć raz, a nie pan dzwoni i dzwoni! No to nowy bohater wyciąga skrzydła ikarowe, które zawsze ma przy sobie, a że właśnie pada, może wzbić się niebotycznie wysoko. Na przykład na chatę kumpla, gdzie piją wódkę, bo co innego można pić, kiedy ma się skrzydła ikarowe i jest się nowym bohaterem.
Pięć godzin później nowy bohater i kumpel nowego bohatera wychodzą na miasto, gdzie ten drugi kupuje chleb temu pierwszemu, bo ten pierwszy nawet jeśli ma skrzydła, z którymi się nie mieści w drzwiach sklepowych, to nie ma pieniędzy na życie, więc zaraz po zakupach wracają na chatę kumpla, dopijają wódkę, po której nowy bohater umiera, by znów się odrodzić pewnego super-deszczowego poranka.

środa, 2 maja 2012

Valandukai

czyli godzinki. Zebrało mi się na objaśnianie słówek z tytułów. Co prawda słowo valandukai w litewskim raczej nie istnieje. Ale godzinki w polskim już tak. I każdy wie o co chodzi. I tak wpadłem dziś na takie jedne godzinki. Spóźniony. Do Domu Pana! Owszem, pkp zrobiło mi pociąg, który dojeżdża na minutkę przed godzinkami, ale żeby przejść od st. pkp do k. potrz. 3 min. No to się pkp nie popisało. A ja wpadam kiedy już jest po zacznijcie wargi nasze. Czem prędzej wyciągam śpiewniczek, bo lud już pędzi ze śpiewem, pędzi jak oszalały i gdyby pkp miało pęd ludu, to już dawno byłbym na końcu świata! Muzyka mię niekiedy porywa jak morze jak pisał Baudelaire. Porywa jak może! Dojeżdżamy do połowy. I oto moim oczom ukazuje się klimatyzator. Taki smukły, wysoki. No to na niego patrzę - niczym młody jeleń w antenę satelitarną wyrzuconą do lasu. Podchodzę i se klikam bo nie mam w domu. Najbardziej podobają mi się przyciski speed on i off. I takie fajne odgłosy pykania, które rozchodzą się w akustyce kościoła, gdy się tak naciśnie jedno, potem drugie. I tak wkoło. Szaleństwo! Tak odo godzinki przerodziły się w półgodzinki. Ale to nic. Jest speed. Jest i on. Speed on!

wtorek, 1 maja 2012

Le jour

znaczy dzień i niewiele poza tym. Pisze, bo muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie między przyjmowaniem zaproszeń na wspólne spacery po lesie, a ich realizowaniem. Zastanawiam się, czy nie dobierać sobie znajomych, mając przede wszystkim na względzie ich zdolność do zapuszczania się w głębokie chaszcze oraz wracania o późnej porze. Wolne chwile skwarne zapełniam gazetami, w jednej z nich czytam o dziennikach Białoszewskiego, co oczywiście wywiera na mnie silny wpływ, więc przeczytasz dziś Czytelniku o tym co robię od rana do teraz przed chwilą zaraz.

4:25 Pobudka. Budzi mnie tiwi czyli Maja w ogrodzie. Trochę nietypowo, słyszę wszak głos profesora Bralczyka, więc dziś budzi mnie Jerzy Bralczyk. W ogrodzie. Mai?

4:54 Kanapka z dżemem. Jem oglądając krakowskie zdjęcia warszawskich koleżanek, czyli poranek z fb, szybka kawa, wolne żarty.

5:18 przykładam warszawską kartę miejską do kasownika na stacji metra, wchodzę!

5:30 wychodzę, właściwie wybiegam (poranna gimnastyka), bo schody ruchome to jednak podwójne wyzwanie, jeśli nie potrójne.

5:42 wsiadam do pociągu. Spostrzegam, że mam pół wagonu dla siebie. W wagonie utrzymuje się temperatura z nocy. Jeszcze.

5:53 kontrola biletowa. Przychodzą dwie miłe panie. Dwie! Do mnie jednego!

5:54 chowam to co przed chwilą pokazałem.

9:50 wsiadam (wbiegam!) do pociągu w odwrotną stronę do poprzedniej. Oddycham szybko, ale przeżywam. Siadam koło okna. Po chwili siadam koło przejścia. Między mną a oknem siada słońce. Siedzi. Jedziemy. Wyciągam książkę, na okładce której widnieje gwiazda Dawida, co przyciąga wzrok mężczyzny z długimi kręconymi włosami, dokładnie z takimi kręconymi włosami jak się ma kręcone włosy tam gdzie nie ma głowy a włosy są. Po oczach widać, że źle myśli albo o książce pana, który jest politykiem, albo o tym, który ją czyta. Wkrótce odwróci wzrok i dobrze, bo czas na dłubanie w nosie.

10:32 jem ser, kabanosa i jogurt wiśniowy po czym zapadam w sen.

11:54 zostaję wyrwany ze snu. Biegnę na podwórze i bawię się z robakami zamieszkującymi pobliski kompost.

12:15 wracam, kanapka z szynką, w tiwi Janusz Palikot. Bynajmniej nie w ogrodzie.

13:00 znajduję stary numer "Literatury na świecie", gdzie jest o Słowacji, a pierwszy tekst w numerze jest m.in. o pogrzebie i o trupkach. Zaczynam tęsknić za Słowacją. Słowacja to temat na oddzielną notkę. Ale chociaż zadzwonić do kumpla od języków tamtejszych i się pożalić, ale nie - każda nasza rozmowa o Słowacji kończy się na Słowaczkach, a Słowaczki jak wiadomo są niewypowiedzianie piękne, a więc każdy akt mówienia o słowackiej urodzie jest nie tyle nadużyciem co niedoużyciem.

14:30 Zmiana pościeli i pomysł zrodzenia w niej nowej notki. Dziękuję.