poniedziałek, 30 lipca 2012

Bez tytułu


Mój współlokator żyje w świecie piana pianissima. Większą część życia spędza w słuchawkach, a na rozmowy telefoniczne czy skajpowe wychodzi na korytarz i tylko dziś jeden raz jedyny poprosił o cztery minuty na głośną rozmowę jak gdyby mówienie w pokoju w ojczystym języku było czymś zakazanym. Fakt faktem hiszpański nie jest moim ulubionym językiem, ale co myśli sobie taki Argentyńczyk widząc takiego mruka, który bez przerwy emituje spod nosa niekończące się szy i sici, i którego język przypomina język ruski i już od samego tego szeptania w pokoju unosi się odór przetrawionej wódy, a z moich oczu zieje niekończąca się ikra. W każdym razie jeśli wszyscy Argentyńczycy są tak spokojni, mili, kulturalni i cisi, trudno się dziwić, iż pewnego dnia sam Witold Gombrowicz zawitał do ziemi argentyńskiej. Pewnie i dziś owa wielka postać polskiej literatury zwiałaby przed polską duchotą, przed braćmi K., przed dyskusją o in vitro, przed przerażającym polski naród zamachowcem z Denveru i bezlitosną matką Madzi z Sosnowca, wreszcie przed zbliżającą się godziną wu iks igrek zet.
Zwiać na Litwę to też nie taki głupi pomysł. Pół godziny w banku spędziłem bez odczucia większej nudy. Co prawda bank wypełniony jest ludźmi różnych narodowości i już chwilę po wejściu do obiektu czuję na sobie oddech dwóch Uzbeków, z których jeden pyta czy gawariu pa ruski, na co bardzo płynnie odpowiadam, że ja nie znaju ruskovo jazyka – jesio nie znaju, jednakże szybko mój wzrok zwraca się ku licznym kasjerkom i czas od numeru 467 do 489 upływa niewyobrażalnie szybko, szczególnie gdy skupić wzrok na pani w kasie siódmej, która od pół godziny wyjaśnia pewne sprawy starszej pani, by na końcu pokazać palcem miejsce na podpis, mówiąc: paraszas, paraszas, paraszas.
Brzmi jak zaklęcie. Bo to i pewnie jest zaklęcie, które pomaga wyczarować żółtą gumową piłeczkę – taką, jakie noszą dziewczęta odziane w białe koszulki, przechadzając się po tutejszym uniwersytecie. Ściskanie takiej piłeczki pomaga na życie. Leczy schorzenia, koi troski, smutek, żal. Pomaga też odstraszyć niechcianą miłość. Trochę jak lepienie z plasteliny, kiedy lepisz ludziki i zamykasz je w pustych słoikach i ustawiasz tak, żeby patrzyły się na siebie, ale z powodu szkła, nie mogły się spotkać i pomacać. Męskie ludziki zamykasz w słoikach po kawie, gdzie mogą się odurzyć narkotycznym oparem. Dziewczęce ludziki zamykasz w słoikach po dżemie, by miały namiastkę słodyczy. Od teraz będą to wdychać, bo to całe ich życie, aż w końcu uświadomią sobie, że to tylko jego marna namiastka.

niedziela, 29 lipca 2012

O jakże pięknie jest żyć na dworcu kolejowym!


Jednak nie podpisałem umowy z akademikiem, ponieważ wciąż zmieniam swoje życie, a w ramach tego także i swój podpis, którego jeszcze nie zdążyłem zaprojektować, a stary podpis już rzecz jasna anulowałem. Dlatego też od soboty rano mieszkam na kowieńskim dworcu kolejowym gdzie jest czysto i schludnie, a koledzy i koleżanki z kursu zazdroszczą mi niższych temperatur, gdyż u nich na szóstym i siódmym piętrze naparza niemiłosiernie. Swoje rzeczy trzymam w kiblu, który zamykam od środka na haczyk. Następnie stawiam lewą nogę na klamce, podciągam się, przekładam prawą przez klozetowe ogrodzenie, następnie lewą i powoli spuszczam się ku podłodze i ruszam na podbój miasta. Często też, gdy nikt nie widzi, wchodzę do tunelu z nadzieją spotkania przeznaczenia, najlepiej ekspresowego i z dwoma piętrami. W tunelu jest kompletnie ciemno, ale wiedzie mnie swoista światłość, która nie jest z tego świata.
Jako naczelny bomż miasta Kowna, udzielam wywiadu do gazety, w którym porównuję swoje poprzednie rodzime miasto ze swoim nowym rodzimym. Zajmuję się pięknem kobiet i pagórkami. W dodatku przywołuję fragment z czterdziestego rozdziału Izajasza o tym, że wszystkie doliny winny być wywyższone, ale pani redaktor niespecjalnie jest zainteresowana Izajaszem. Myśli, że te pagórki to mnie jakimś bardziej szczęśliwym czynią. W każdym razie gdyby nie owe wzniesienia, połowa trolejbusów miejskich przemierzałaby swą trasę w dziesięć do piętnastu minut, a tak najpierw zjeżdża radzieckie cacko z góry przez bite dwadzieścia minut, następnie jak gdyby zawraca i jedzie niemal równolegle do przebytej drogi, tyle że już obok górki i jest to kolejne dwadzieścia minut szczęścia w pojeździe klimatyzowanym w stylu stricte warszawskim. O tym redakcja gazety także milczy i milczeć już będzie do końca świata.
Wyłażę. Jest trzydzieści pięć stopni. Zstępuję do przydworcowych podziemi, gdzie znajduję ukojenie. Bomż bowiem ma w życiu chłodniej.

piątek, 27 lipca 2012

Poranek

Kto by pomyślał, że w tym roku zostanie mi podarowany opis mojego wolnego czasu, bo czasami człowiek w wolnym czasie robi takie rzeczy, o których albo nie napisze, albo jeśli napisze, to nie powinien czytać na forum, szczególnie jeśli na sali zasiadają osoby, których osobowości wciąż się kształtują, a mózgi ich falują, oj falują.
Jest za to opis poranka. Poranek jest o niebo bardziej bezpieczny. Od przebudzenia do pierwszego zgrzeszenia dzielą nas przeważnie dziesiątki minut. Inna sprawa, jeśli zdecydujemy się opisywać siebie pod prysznicem, a opis siebie pod prysznicem zająć może nawet i dwie strony acztery, powstaje ryzyko, iż ktoś zacznie sobie nas wyobrażać, schodząc tym samym na bardzo złą drogę. Normalnemu człowiekowi jednakże prysznic mieści się w jednym zdaniu, kupa w drugim, choć zazwyczaj dżentelmen rezygnuje z tego drugiego, na rzecz bardziej rozbudowanego opisu śniadania. 
W każdym razie ranek jest niewinny, pełen różnych codziennych i potrzebnych czynności. Wolny czas natomiast wypełnia nuda i wyuzdanie. Tego znowu nie idzie zastąpić oglądaniem telewizji, bo to też niezbyt dobrze świadczy. No to może sport. Ale jeśli nie spytają o to czy w realu, czy na kompie, to spytają o osiągnięcia, bo przecież bez nich nic człowiek nie znaczy. No to grasz na gitarze. Jak grasz na gitarze, to przy pierwszej możliwej okazji jesteś zaproszony na imprezę i musisz grać "Whisky" i "Wehikuł czasu". Nikt się nie pyta czy lubisz, tylko czy znasz, a znasz na pewno. A więc w wolnym czasie lubisz być w lesie, ale i to niebezpieczny temat, bo gdy spytają, co właściwie robisz w tym lesie, trzeba wrócić do tematu kupy i przestać być dżentelmenem. Z resztą, co robi dżentelmen w lesie, hmmm?
Opis wolnego czasu od opisu poranka różni się również czasem. Wolny czas jest w czasie teraźniejszym. Poranek natomiast służy do przećwiczenia czasu przeszłego, w którym skutecznie można się popisać znajomością przeróżnych form, których w zaszłości jest znacznie więcej niż w teraźniejszości. Moim najlepszym przyjacielem jest przeszłość w teraźniejszości, więc budzę się siódma czterdzieści trzy, leżę jeszcze pięć minut, rozmyślam o życiu i analizuję sen. Następnie wyłączam mózg i myję zęby. Uważnie sprawdzam czy pod paznokciami u nóg nie ma kawałków czarnych skarpet z wczoraj. W międzyczasie prysznic, żeby nie było, że nie. Potem wieszam ręcznik, otwieram okno i mówię: dzień dobry dzionku! Odśpiewują mi ptaki Peer Gyntem Griega. Wcinam czarny chleb, bo uzupełniam magnez. Piję czarną kawę, bo wypłukuję magnez. Patrzę na Wyborczej.pl co w Polsce, ale tam nic. Wącham skarpety czy jeszcze dobre. Dobre, więc wychodzę, mówiąc współlokatorowi, że idę do uniwersytetu. W dni parzyste używam czasu simple, w dni nieparzyste - continuous, gdyż niby kiedy to mówię, jestem w trakcie wychodzenia, ale zazwyczaj kiedy kończę mówić university, drzwi są dawno zatrzaśnięte, jestem za nimi i nie tyle idę sobie co sobie poszedłem. W takich trudnych sytuacjach najlepiej pokazać na siebie palcem, mówiąc "ja", a następnie wskazać drzwi mówiąc "uniwersytet". Myślę, że właśnie uprościłem światu życie.
Potem wjeżdżam na piąte piętro. Wyglądam przez okno. Ptaki pier**lą, nie śpiewają, bo trzydzieści w cieniu i ja również milknę, by otworzyć się dopiero wraz z robiącym "tsss" późnym wieczorem piwem bezalkoholowym.

środa, 25 lipca 2012

Tory

Tutejsza przyroda zaprasza człowieka do siebie, aby móc go jak najdłużej pieścić swymi dłońmi i zmuszać do jak najintymniejszych zwierzeń, toteż pół godziny w kowieńskim parku lepsze jest niźli gdzieś indziej godzin tysiące. I tak oto można się zapuścić w dębinę, minąwszy uprzednio Park Witoldowy, gdzie ktoś, zdaje się, porzucił niedawno wesołe miasteczko. Zaraz też wita nas pomnik lotników, a zwyczaj stawiania pomników we wszystkim co zielone, Litwini przejąć musieli od Polaków, choć jeśli chodzi o pomniki z samolotem w tle (tudzież w roli głównej), to Litwini są za Polakami daleko w tyle i tak już chyba zostanie do końca świata (i ja też tak tu chyba zostanę).
W każdym razie dębina jest dębiną pozorną, ale nim się o tym człowiek przekona, jest już dawno zauroczony wszechobecną przyrodą, wiodącą go między swymi listkami po pofalowanym gruncie. W pewnym momencie można dostrzec, iż na dębinę ową składają się kasztanowce, klony, akacje, a wszechobecność dębów to zwyczajna lipa. Mimo to po kilkudziesięciu minutach zaczynasz krążyć po tym śródmiejskim lesie i gubi się gdzieś orientacja w terenie i nic w tym dziwnego, jeśli po godzinie - dwóch permanentnego kluczenia, wylądujesz za plecami lotników. 
Sam jednak wylądowałem u zadu starej czarnej lokomotywy, która stoi tuż przy wylocie z tunelu kolejowego, który to tunel ma mniej więcej długość alei Wolności i na jego cześć, wzdłuż niego samego ciągnie się ulica Tunelowa, która jest całkiem szeroką ulicą i można się nad nią przeprawić małymi pieszymi wiaduktami rozciągniętymi pomiędzy pagórkami porośniętymi lasami. Dalej jest już całkiem przyjemny dworzec główny i jeśli do piątku nie podpiszę jakiejś dziwnej umowy z władzami akademika, to będę tam mieszkał już od soboty rano.

wtorek, 24 lipca 2012

WŁO

jak Włoch, Włocławek, Włoszczowa, Włoszczowska i tak dalej.Widać, wszystko co ma wło- w pierwszej sylabie, musi budzić emocje. Pomińmy już regiony geograficzne i ich mieszkańców, a skupmy się na słynnej rowerzystce, która za sprawą nogi nigdzie nie pojedzie, i która to rowerzystka już zawsze będzie nam się kojarzyć ze spuchniętą nogą, z niedojechaniem na olimpiadę, a także ze straconymi złudzeniami. 
I nie byłoby w tym nic specjalnego, gdyby nie to, że gwiazda nasza rzekła mediom, iż jest jej smutno, że nie spełni marzeń nas wszystkich. I oto przed oczyma stają wszystkie, zarówno te duże jak i te małe marzenia. Żeby ludzie się do siebie uśmiechali, żeby naczynia się same zmywały, żeby psy nie szczekały o szóstej nad ranem, żeby zniknął VAT na książki, żeby pociągi odchodziły i przychodziły punktualne i nie zaje**ne po brzegi, żeby temperatura utrzymywała się gdzieś między dziesięcioma a dwudziestoma stopniami na plusie, żeby współlokatorzy nie chrapali, a pijani sąsiedzi nie bili swych żon. Wreszcie, żeby krajami rządzili normalni ludzie, a w szczególności tym, w którym mnie właśnie nie ma, żebym nie płacił podatków, żeby dom parafialny, w którym niegdyś zamieszkam był duży i żebym miał pokój o dużej przestrzeni z przepięknym widokiem na las, żebym wygrał w tenisa z Radwańską i żebym sobie przy tym czegoś nie skręcił, wiedząc, że zaraz lecę na olimpiadę, która akurat wypadnie w Radomiu, i że muszę spełnić marzenia nas wszystkich, a to i tak jedynie mały ułamek całego zestawu marzeń.
Więc jeśli i Ty masz jakieś marzenia, które już nigdy się nie spełnią, wiedz, że wszystko przez to, że pani Włoszczowska nigdzie nie pojedzie, a nasze marzenia nie będą spełnione, oj nie będą.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Pierwszy Polak


objawił się po upływie dwudziestu czterech godzin od mojego przybycia. Właśnie skończyłem czytać tablicę (skądinąd w języku polskim) umieszczoną pod katedrą Piotra i Pawła i ruszyłem dalej przez Plac Ratuszowy i dalej ulicą Muitinės i tam stał on, mężczyzna w średnim wieku w otwartych drzwiach siwego Mercedesa. Ubrany w białą koszulkę na krótki rękaw włożoną w beżowe spodnie i przepasany paskiem w kolorze swojego samochodu. Gadał przez telefon i umawiał się prawdopodobnie z innymi Polakami  w białych koszulkach i beżowych spodniach do jakiejś knajpy niedaleko Ratusza. Nigdy nie potrzebowałem upewniać się o polskości napotykanych Polaków, ale dla świętego spokoju, czy też dla pogłębienia niepokoju, przyjrzałem się tablicy rejestracyjnej i tak, to była polska tablica z polską flagą, z literkami pe i el, z polskim właścicielem gadającym przez polski telefon z polskimi przyjaciółmi, którzy chcieli razem zjeść tradycyjną litewską potrawę, która z pewnością niegdyś była ich.
Szybko więc skręciłem w wąską boczną uliczkę, by nie zostać wykrytym przez rodaków, którzy chętnie zjedliby ze mną obiad, żeby tylko upewnić się jak bardzo wszystko było kiedyś ich, jaka nas tu w sumie kupa i wysnuć prognozy, kiedy znów wszystko wróci „do normy”. Znikam więc czem prędzej w obszczanym po brzegi podziemnym przejściu, bo jak się rozejrzeć, i w tym mieście można zostać kretem, wychodzę i jestem… nad Niemnem.

niedziela, 22 lipca 2012

Kowno dzień II


W niedzielne popołudnie nawet nie spostrzegłem jak zrobiła się osiemnasta. Jeszcze chwilę temu siedziałem sobie za stołem, wpatrywałem się w figurę rzeźbionej damy na szczycie jakiegoś budynku z czerwonej cegły, która to dama coś dzierży w dłoni, ale żeby dojrzeć co, należy przespacerować się po dachach i zobaczyć; wreszcie wcinałem ciemny jasnoziarnisty chleb, żeby uzupełnić magnez i popijałem kawą, przyglądając się z jaką łatwością przyjęty magnez wypłukuje się z organizmu i ciągnie za sobą inne witaminki ku nieznanemu.
Mój argentyński przyjaciel wyruszył poznawać miasto. Zadziwia mnie jego chęć poznawcza tak nietypowa dla świata hiszpańskojęzycznego. Jest on być może iskierką, światełkiem w ciemności, która wytworzy nowy typ argentyńskiego flaneur’a i za kilkadziesiąt lat opiszę w swojej wspomnieniowej książce „Wspomnienia z permanentnego rauszu 2010-2014 – od Smoleńska do drugiej linii metra” jak to było mieszkać z tak niezwykłym człowiekiem i jak wyraziłem mu swoją wdzięczność za przemelinowanie Gombrowicza w trudnych dlań czasach.
W tutejszej księgarni przeurocza sprzedawczyni nie życzy mi wszystkiego dobrego jak czynią to księgarki wileńskie, lecz życzy pięknego dnia. Pięknej kobiety – mogłaby życzyć, ale zdałem sobie sprawę z konieczności dodania przymiotnika „mądrej”, a i to nie wszystko, toteż jednak życzenia na koniec zakupów nie powinny być za długie, bym nie odszedł przed ich końcem, a więc zostańmy przy „pięknego dnia”. Dzień nie musi być na szczęście mądry. Z resztą, komuś komu codzienne, regularne nastawanie nie stawia żadnego oporu, kto dba o to, żeby jedynie być pięknym, choć i to nie zawsze, nie musi kombinować jak przeskoczyć barierę bycia dniem samym w sobie, nie musi zastanawiać się, co nowego ma przynieść, bo przecież wszystko przynosi się samo przez się, a dzień jedynie towarzyszy, a nawet przyświeca zdarzeniom oraz wypadkom losowym. Więc może lepiej, żeby dni były brzydkie, bo przecież od brzydoty, od pooranej zmarszczkami twarzy, od zwisających spod oczu worów i od zalanej siwizną pały, zwykło się oczekiwać jakiejś względnej mądrości. Bądźcie mi zatem dni brzydkie i mroczne.
I ciemnoszare! W kolorach ciężkich chmur! Tak jak oczy pewnej Litwinki wypatrzone pod organami chwilę po sumie w tutejszej Archikatedrze. Typ to bojaźliwy i niedowierzający dziełom Stwórcy. A więc nie pójdziemy nigdy na spacer brzegiem Niemna, a zatem, Piękne Oczy, Adieu!

sobota, 21 lipca 2012

Kowno dzień I

Pierwszego dnia poszedłem na zwiedzanie i od razu wylądowałem na łące, a potem gdy już zszedłem z łąki znalazłem całodobowy bar i wiem, że już niczego mi nie zbraknie. Zrobiłem zakupy w pobliskim Akropolis, gdzie oczywiście na dziale z nabiałem dojrzałem swoją wymarzoną Litwinkę, ale z wrażenia, tradycyjnie już, zapomniałem zagadać, ale nic to, jeszcze zagadam jak będę pijany, pewnie już na dziale rybnym.
Wieczór spędziłem przy pszenicznym piwie w towarzystwie Holendra i Argentyńczyka, który czuje się Hiszpanem, czyli poszedłem pochlać z rasistą i wyzyskiwaczem styranej kryzysem Europy. Myślę, że byłem duszą towarzystwa. Na koniec chłopaki zostawili swoje namiary na tyłku panny młodej kroczącej Aleją Wolności. Ja nie zostawiłem moich danych, bo moje serce siedzi między Domowym Kefirem a Dwornym Pienasem i się chłodzi.

wtorek, 17 lipca 2012

Powrót


Powrót miał oblicze starej kobiety z wózkiem i woń bezdomnego, który wydobywał się z jej ust za każdym się ich rozwieraniem. Oto kobieta wchodzi na trzech krzyżach do sto dziewięćdziesiąt pięć, z trudem wlecze za sobą wózek z rozklekotanymi sprzętami w żołądku, a przed sobą niesie dopiero co wydobyty ze śmietnika kubek termiczny, w którym nie chce się wiedzieć, co pływa. Co chwila słychać jakieś popluskiwanie jakiegoś żyjątka, choć zaraz się okaże, że to tylko gówno unoszące się nieco pod tonią moczu, podskakuje lekko na zakrętach i uderza o ściany kubka. Kobieta natomiast wsiadłszy do autobusu zajęła się oddychaniem, a właściwie wydychaniem powietrza i oto mordercze capienie jęło powoli zajmować całe wnętrze autobusu. Pada deszcz, to nie wywietrzysz, bo komu zacznie kapać i wkrótce okazuje się, że naród przedkłada capienie nad kapanie. Niektórzy wychodzą, jednak smród bezdomnego, widać, jak wlecze się za nimi po dzielnicy. A odziany jest w brązowy wór, przewiązany buraczanym sznurem, z jego zaś czoła leje się żółty pot. Wózek dalej jedzie obok swej właścicielki i nigdy nie wiadomo za kim to pogna, toteż każdy wykrada się z pojazdu cichaczem, coby nie zwrócić na siebie uwagi tego żelaznego robota z kraciastym garbem na plecach.
Oprócz kubka i wózka ma pani jeszcze brudny dres, wielkie cyngle i czarne wąsy i gdyby zamiast dżinsów ubrudzonych błotem miała rybi ogon, mogłaby robić za herb tego miasta, przy czym należałoby nieco przemalować tło, najlepiej na brązowo, tak żeby wszechobecna ohydna woń, zyskała wreszcie swoje odbicie.

wtorek, 10 lipca 2012

Bratysława

pani w kasie na poziomie kreta pod Centralnym Dworcem mówi, że Bratysława to nie u niej, co z resztą widać, że nie u niej, bo pani jest Warszawą, a nawet jej okolicami, więc nie jest Bratysławą ani niczym równie pięknym i radosnym, za to mówi - Bratysława jest piętro wyżej, czyli niezbyt daleko, więc wystarczy troszkę po schodach ruchomych i widać mury obronne miasta.
Dziwnym trafem mam bilet tylko w jedną stronę i albo pojadę po w drugą stronę piętro wyżej, ale nawet jak piętro wyżej nie pojadę, to piętro wyżej zostanę dopóki śmierć mnie z drogą Bratysławą nie rozłączy, bo bilet, proszę Państwa, w jedną stronę, to znak, drogowskaz, busola i szyjka butelki.

poniedziałek, 9 lipca 2012

dwie te

pierwsza jest rano, bardzo rano, zaraz po wschodzie słońca, kiedy ptaki rozśpiewują się w najlepsze a słońce spokojnie wspina się po najwyższym bloku na osiedlu, jeszcze czuć jakiś chłód wpadający wraz z radosnym ptasim nuceniem przez rozwarte okno, chłód, który plącze się między palcami stóp. Ptactwo nie przestaje i kiedy słońce tak przestępuje z balkonu na balkon, stopa za stopą, one odpalają wszystkie rejestry i prezentują po kolei każdy głos, podczas gdy inne cicho pogrywają sobie w tle, nadając tempo, coraz to szybsze i jak gdyby, poganiając nieco już zmachane słonko, by wreszcie wylazło zza bloku i pobiegło już sobie dalej, wyżej, z lekkością z jaką pokonuje się ostatni odcinek podczas wspinania się na latarnie morskie czy wieże kościelne. 
Oto jednak budzą się i sroki. Budzą się wrony i rozpoczynają swoje chrapliwe dziobodarcie, zagłuszając to co jeszcze przed chwilą tak radowało spragnione dźwięku uszy.

druga jest w południe i jest w pociągu podmiejskim, którym wyrusza dosłownie garstka pasażerów. Przeważają kobiety. W pierwszym wagonie siedzą te piękne i te takie sobie, a także starszy pan o kuli ze swoją towarzyszką życia. O drugim wagonie nic nie wiadomo i pewnie gdyby się odczepił i pozostał pośród łąk, jako i słońce zatrzymało się oto na niebie, nikt by się tym nie przejął. 
Im bliżej stacji docelowej tym coraz więcej dziewcząt pięknych wysiada, głównie tych niebieskookich, długowłosych, gustownie ubranych, względnie uśmiechniętych do życia i umiarkowanych. Wysiada też starszy pan ze swoimi kulą oraz damą. W wagonie zostają już tylko kobiety te takie sobie. Wychudłe, o włosach silnie pofarbowanych, patyczaki i ich różowe torby albo te, stanowiące drugi biegun patyczatctwa, wszystkie rozpostarte na cztery siedzenia każda, mają jeszcze trzy stacje do celu. Oto cel. Twoja pamięć pamięta jeszcze twarze z ostatniego odcinka, jak gdyby te z początku nie było ważne. Ważne, że słońce właśnie ruszyło z miejsca, za chwilę pójdzie do siebie, by zaczęło się ściemniać.

niedziela, 8 lipca 2012

Nic nowego

usiłuje zmienić swoje życie, ale jest za ciepło i nawet czekolada z wisienką stanęły na najwyższej półce lodówki, do której nie sięgam, bowiem wciąż dorastam i czas już obrać jakąś życiową drogę, i dziś usłyszałem dobre kazanie, a dobre kazanie słyszałem ostatnio kilkanaście niedziel temu, to postanowiłem wprawić się w owym kunszcie, wszak jak rzekł niegdyś kolega: "Ty byłbyś zajebistym księdzem", i tak od jutra zaczynam stawać się tym zajebistym księdzem, który jeździ na rowerze, dużo czyta, rysuje, mówi mądrze i z podwyższenia, amen.

piątek, 6 lipca 2012

Dajna o żonie studenta prawa


Wśród chłopiąt licznych na korytarzu
Tyś sama jedna się znajdowała
Na wielkim stole jedna potrawa
Tobie cześć, chwała i gromkie brawa

Ty zbierasz ziarna
odcedzasz plewy
i kiełek jeden wiedziesz do ołtarza
Tobie cześć, chwała i gromkie brawa
zostałaś żoną

Gardzisz lingwistą, biologiem
i informatyk niechaj się w łajnie pława
Przebrzydle bogataś, zaśpiewa ci trawa:
Tobie cześć, chwała i gromkie brawa
zostałaś żoną  studenta prawa

wtorek, 3 lipca 2012

Blue jeans

Lany del Rey. Mówiłem już, że nie lubię Tori Amos? To te modulacje głosowe z nią się jako tako kojarzą. Poza tym nic się nie kojarzy. Teledysk o niebieskich dżinsach jest czarno biały, a przecież skoro dżinsy są niebieskie, to czy on nie mógł być niebiesko biały? A tak w ogóle to mógłby być też różowo biały, biorąc pod uwagę o czym jest teledysk. No to na początku mężczyzna koło basenu zdejmuje ciuchy i ona (Lana) patrzy jak on to robi. Jak rozpina rozporek to mu się gapi. W sumie jest to ostatni moment, żeby uratować teledysk - można sobie wszak wyobrazić jak mężczyzna rozpina rozporek, wyciąga Wacława i oddaje mocz prosto do basenu, po czym wraca, rozwala się w fotelu, bo za chwilę w tv druga połowa meczu. Otwiera piwo. Ale nie otwiera, bo wskakuje do wody i tak się przez chwilę pluska samotnie, ale za chwilę dołącza Lana i teraz pluskają razem. Spuszczają się głębiej i pluskaliby tak do końca teledysku, ale podpływa do nich krokodyl i już nie wiadomo kto się z kim tuli i w sumie gdyby na początku zamienić rolę (tzn. np. krokodyl stoi na brzegu basenu, a facet mu się gapi w rozporek, Lana podpływa w połowie teledysku), to byłoby coś! Krokodyl niestety nie gra tak wybujałej roli jak robił to chociażby w filmie "Powrót do Edenu", ale pewnie MTV by nie puściło. 
W sumie nawet nie przejąłby mnie cały ten teledysk gdyby nie to, że Lana jest moim rocznikiem i zawsze myślałem, że gapienie się po cudzych rozporkach jest domeną dorosłych, albo amerykańskiej, młodszej niż ja, młodzieży. Myliłem się. Nic to. Ważne, że piosenka zmysłowa i chwyta... za jaja!

niedziela, 1 lipca 2012

Czekolada z wisienką II

Oszalałeś! Bierzesz w ten upał na spacer do lasu trzy puchary czekolady z wisienką i jeszcze prosisz, żeby ci schować do plecaka. A gówno! O popatrz już ci ścieka po nogawce cała ta czekolada. Uważaj na wisienkę, bo ją stracisz i będzie! 

Nie, nie i nie! Mówiłem już, to nie jest miejsce na czekoladę. Schowaj ją sobie do jednej kieszeni, drugiej. A trzecią czekoladę nieś w ręku i powoli sobie popijaj. O właśnie, tak jak teraz.

Mówisz, że ci się łyżki wbijają w biodra kiedy idziemy?! Pomogę ci - poniosę ci wisienkę, dobra?

No to se wsadź te wisienki i nie narzekaj. Chodź szybciej, bo się ściemnia!

Może i miałeś rację z tą czekoladą. Tylko spójrz - widzisz tę ławkę z dwóch pniaków i deski? Cała pomalowana na czekoladowo. Albo ten śmietnik obok. Rdza szyny, czy bramy mijanych podwórek - wszystko to przybrało nagle czekoladowy kolor i chyba miałeś rację! Oto wspaniała harmonia, której częścią udało ci się zostać. Tak, zapomnijmy o alkoholu. Pijmy czekoladę z wisienką!