wtorek, 30 lipca 2013

Przelot

Jestem przelotem. Tak właśnie, słowo przelot najlepiej określa moją aktualną postawę, mój bieżący stan skupienia. Nie jest to przelot nad oceanem ani nawet nad uwiędłą brzozą. Jest to przelot metafizyczny, przelot, który nie zostawia smugi, ale doskonale wpasowuje się w miejsce odpowiedzi na pytanie skąd przychodzimy, kim jesteśmy i tak dalej.
Chwilowo moje życie oscyluje między linią sto osiemdziesiąt siedem a pięćset siedemnaście. Korzystam też z innych usług, przeważnie pieczywo i nabiał. Między posiłkami wyglądam lepszej przyszłości. 
A jeszcze niedawno, a było to prawie wczoraj, siedziałem na powalonych przez tornado drzewach i wyglądałem szynobusów leniwie wysuwających się z ocalałego lasu. Trwoniłem czas i sączyłem żar z nieba w miejsce alkoholu, który odrzuciłem w chwili, kiedy pojąłem, że bardziej uspokajająco działa na mnie sylwetka pociągu mknącego gdzieś tam pomiędzy krzakami. Mogłem tak siedzieć do nocy i obserwować jak księżyc zrzuca każdego wieczoru dziesiątą część swej białej tarczy. Był przecież papieżem nowego i dążył do permanentnego ubóstwa.
Jestem przelotem i trafiłem prosto w najbardziej upalny dzień roku. Jestem Polakiem, toteż uwielbiam rekordy. Zabieram ze sobą porozrzucane części tarczy księżyca i myślę zrobić z nich małe tarczki. Dużo małych tarczek, małych tarczek najwięcej, aż do małych tarczek natarczywości! Pewnego dnia będę miał swój rekord, bym następnie rozdać mógł małe tarczki małym owadom, które swoim zwielokrotniającym wzrokiem widzą jedną tarczkę choćby razy osiem - o ile większy będzie mój mały rekord! Dla ochrony przed palącym słońcem oddam owadom swoje małe tarczki jako pogłos mojego teraz tu przelotu.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Tunel, kawa i szatan.

Jedna z główniejszych, ważniejszych i bardziej środkowych stacji metra stała się poniekąd ostatnią, nie jest to żadna rewelacja, może jakiś lekki powiew czegoś nowego, dla mnie wyzwanie i przygoda, bo oto zaglądam za kulisy maszynisterki w metrze warszawskim, a właściwie, kulisy owe same ładują mi się do oczu, toteż nie omieszkam od czasu do czasu utrzymać na nich swojego wzroku. 
Działa to wszystko tak, że kiedy pociąg dojeżdża do od niedawna ostatniej stacji, panowie maszyniści czekają na siebie na peronie, zmieniają się w sobie tylko wiadomym trybie i zaraz pociąg, który jechał do przodu, jedzie do tyłu, choć żaden z panów z przodu nie zdążył jeszcze dobiec na koniec, więc może być, że metro warszawskie ma patent na teleport albo czary, które są całkiem prawdopodobne, bo jak powszechnie wiadomo, im głębiej w ziemię, tym bliżej mocy piekielnych.
Sam widziałem pana maszynistę, który razem z kubkiem kawy wyskoczył ze sterowni, potem wmieszał się w tłum i zniknął. Sekundę po jego zniknięciu pociąg rusza, a ja nie mogę wyjść z podziwu i też tak chcę, chcę być maszynistą w metrze warszawskim i przeżywać teleporty za pieniądze! Chętnie też pozaparzam sobie na postoju czarną jak tunel kawę i schowam się przed miejskimi upałami, by nocą wyjść na światło dzienne i pójść spokojnie spać. Tylko czy do tego naprawdę były potrzebne studia filologiczne?

czwartek, 11 lipca 2013

Na kolei pożar

więc rozbijam się po mieście autobusami, dzięki czemu nie stoję w płomieniach, nie grozi mi też zepchnięcie przez bezwzględny szczytowy tłum z krawędzi peronu wprost pod wyjeżdżający z płomieni czarny od sadzy pociąg. 

A jednak jadę pociągiem. Mijam bazę postojową, po której jeszcze kilkanaście dni temu tak odważnie kroczyłem, przechadzałem się i z zadziwienia otwarła się moja przyłbica i oczy wyszły na spacer. Z oddali widzę wąską ścieżkę pośród zielonych drzew, gdzie gdy tam chodziłem, zostawiłem też i swe serce, i oto kręci mi się teraz ta łezka w oku, która upada na podłogę i gasi ogień. 

Znów uratowałem polskie koleje!

poniedziałek, 8 lipca 2013

A mój Bartuś czeka na mnie na skwerku

A mój Bartuś czeka na mnie na skwerku - przez telefon woła do Ani dziewczyna o czarnych włosach i czarnych dresach, uradowana że autobus nocny wreszcie ruszył w trasę. Zanim autobus rusza w trasę rozmawia przez telefon z Bartusiem, któremu dziesięć minut po wyruszeniu autobusu z pętli, padnie w ramiona. Ona w każdym razie wraca ze spotkania z dzieckiem i ojcem swojego dziecka. Bartuś cierpliwie wysłuchuje, że było źle. A było. To się musiało rozpaść. Podobno wszystko przez mecze, które wolał, tak, ach jak on wolał mecze. Ostatnie słowa jakie rzuciła ojcu swego dziecka, to: słyszałam, że Legia wygrała. 
Legia, moja jedyna konkurentka, z którą przegrałam - mówi do Bartusia i padłaby mu w ramiona, gdyby nie to, że Bartuś w sąsiedniej tkwi dzielnicy. Bartuś cierpliwy jest, uważnie słucha, pociesza. Lecz nagle autobus rusza. Stary to Ikarus, więc przykłada słuchawkę do serca starego Ikara i pozwala Bartusiowi nasłuchiwać odgłosów startującej maszyny. Dzięki temu rozpozna wraz z nią nadjeżdżający autobus już na pięć minut przed dotarciem na skwerek. Ale muszą kończyć. Autobus przecież rusza, a on musi wychodzić. Wychodzić na skwerek, gdzie są umówieni.
Telefon odbiera Ania i jadą tak razem do Bartusia co czeka na skwerku. Mówią niewyraźnie i górne wargi zawadzają im o dolne albo odwrotnie. Trochę się przy tym ślinią, więc zamiast iść na spotkanie Bartka, mogą śmiało dołączyć do reprezentacji Polski w tenisie ziemnym. 

poniedziałek, 1 lipca 2013

na wyjazd Dawida S.

A więc stało się i odchodzisz
Republika

Wyjechać to trochę umrzeć
umrzeć to trochę dać żyć innym
Ja

Słowa te piszę kiedy już pewnie siedzisz w pociągu i patrzysz zza okna na upływające z wolna popołudniowe mazowieckie krajobrazy. A może wciąż stoisz na peronie, bo może awaria systemu sterowania ruchem, spadek napięcia na drutach średnicowych, albo też awaria lokomotywy, a może 300 minut opóźnienia, a opóźnienie pociągu może ulec zmianie, za opóźnienia serdecznie...
A może nie po raz pierwszy źle odczytałeś godzinę z zegarka i na Dworzec Centralny docierasz mniej więcej w tym samym momencie, w którym Twój pociąg zaczyna hamowanie przed stacją Katowice. Nie wiem. 
Dziś z chwilą, gdy odbieraliśmy ostatnie, bądź przedostatnie wpisy uczelniane - świadectwo uczestnictwa w ogólnej patologii jaką jest edukacja w tym rejonie kraju i dowód zawarcia paktu z chorym systemem, zrozumiałem, że kończy się pewna epoka. I choć do końca epoki owej odprowadzały nas skwaszone miny spętanych więzami niemocy uczynienia niczego ze swoim życiem dziewcząt w białych kołnierzykach, których to twarze jeszcze nie raz dane nam będzie oglądać na tle szarych ścian urzędów, wiedziałem, że dopiero w momencie gdy Twój pociąg minie ostatecznie dworzec Warszawa Zachodnia, dworzec, na którym tak jeszcze niedawno bawiliśmy się w drugi wagon pierwszego pociągu relacji Nasielsk - Warszawa Zachodnia, coś skończy się nieodwołalnie. Być może Twój pociąg spóźnia się 300 minut, więc bierzesz plecak i postanawiasz wrócić do siebie na piechotę, toteż wtedy owa epoka skończy się w chwili, kiedy zrobisz ostatni krok na podkład, który leży na równi z końcem najdłuższego peronu wspomnianego już dworca.
A jednak wspomnienia pozostaną tutaj. Tutaj, gdzie zardzewieją tory od tej chwili już przez nikogo nieużywane, zaniedbane, a między nimi będą już tylko kamienie i szkło butelek rozbijanych nocami przez tutejsze duchy. Będzie się piął ku górze Wał Zawadowski przez nikogo teraz nieudeptywany i cierpieć będą lokomotywy pociągów towarowych zmierzających do elektrociepłowni Siekierki, przez nikogo już nieobfotografowywane telefonem komórkowym, z którego to telefonu zrzucasz ostatnio wiele wspomnień na notebooka. Odpłyną gdzieś kaczki i już nigdy, w kontekście komentowania relacji z Gazety Wyborczej nie usłyszymy zarzutu, że nie mamy już co czytać. Świat w końcu zmierza ku lepszemu, do głosu dochodzą nuty silnie patriotyczne, czego Twój powrót do rodzinnej ziemi jest najlepszym dowodem. 
Jeśli już o patriotyzmie, to kawałek nas jest przecież w Wilnie, w mieście, które jest nie tyle polskie, co nasze, i w którym widzieliśmy wszystkie bary, wszystkie kościoły, wszystkie trunki i wszystkie piękne Litwinki, które potem miały zastąpić piękne Słowaczki, ale wiesz dobrze jak to się skończyło. Co niedziela w oszczędnie zdobionej klasycystycznej Archikatedrze Bóg, posługując się językiem litewskim bądź łacińskim, dawał nam jeszcze jedną szansę, jednak my wciąż chcieliśmy być coraz to bliżej śmierci. I byliśmy. Minął rok z kawałkiem jak przywitał pięknie nas radzymiński dzień tuż pod kablami wysokich napięć na dachu pewnej cysterny, która zapewne po dziś dzień podróżuje spokojnie po Polsce nie będąc świadomą tego, co na niej samej się wydarzyło, bądź mogło się wydarzyć. Nie byliśmy potem już tymi samymi ludźmi. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko śmierci!
Mimo iż kostucha szczerzyła się do naszych twarzy nie jeden raz, nie traciliśmy radości życia. Radość życia straciliśmy dopiero na ostatnim odcinku naszych intensywnych studiów. Wtedy tak naprawdę z pomocą przyszła literatura czeska i język słowacki. Hrabal i kofola z rumem. Nie wiem jak Ty, ja na chwilę odżyłem. Ale było już za późno. Zbyt późno by oddać się nowym studiom, co uświadomiliśmy sobie na piątym roku. No, może na czwartym. 
Zawsze to Ty dzierżyłeś numery do kobiet, z których korzystałeś kiedy sam byłem zajęty pisaniem wierszy, co z resztą zarzuciłem z korzyścią dla wszego stworzenia. Pokazałeś mi Kraków od Starego Miasta po Nową Hutę. We Wrocławiu dużo jedliśmy i niewiele mniej piliśmy. Niedaleko Nieporętu ładowaliśmy na dach coś, co przypominało karnisze, dzięki czemu wróciliśmy do Warszawy, skąd możesz dziś wracać do siebie, a w Nadarzynie piliśmy szampana, podobnie jak w Serocku gdzie piliśmy wino, czy w Nowym Dworze, gdzie piliśmy piwo. 
Zapewne będzie Ci brakować tramwaju linii 17, choć dziś cała stolica w remoncie i nic nie jeździ z takim rozmachem jak wtedy, gdy z rozmachem podróżowałeś Ty. Tunel Średnicowy bez Twojej asekuracji skończyłby się źle i mam wobec Ciebie dług wdzięczności, który już dobrze wiesz jak spłacę, a spłacę!
Próbowaliśmy zdemaskować chory system naszej edukacji, wiem, i wydać go na pastwę pierwszej lepszej kontroli, która jak się potem okazało, była jego częścią, więc nasz plan okazał się stricte romantyczny, a my mesjaszami sam już nie wiem czego. Na szczęście nasze bóle łagodziło piwo nad Wisłą i opary bezustannie unoszące się z niej dniami i nocami. 
Jedliśmy bardzo niezdrowe rzeczy o każdej porze dnia i nocy, jednak w ostatnich godzinach Twojego pobytu tutaj, zjedliśmy wegaburgera, przez co myślę, zbawiliśmy się w ostatniej chwili, uff i jedziemy windą do nieba, naciskając każdy przycisk i kiedy winda się zacina, wielkie łapska portierki rozsuwają drzwi złośliwości rzeczy martwych i po raz kolejny wyciąga się do nas pomocna dłoń.
Byliśmy duetem doskonałym. Także na polu sztuki. W końcu kiedy nie mogłem już patrzeć na muzyków i ich muzykę, poszliśmy na tory, a ja dzięki temu uniknąłem jednego chociaż koncertu. Tak unikałem sztuki w salach, na rzecz wielbienia natury i wiem, że Ty też czerpałeś z tego pełnymi garściami i całą powierzchnią wątroby. Tak, sztuka prócz oparów znad Wisły stała się naszym azylem, ucieczką przed tłumaczeniami o czcionkach, czy dyskusją o dyskryminacji krów białych wobec czarnych w stołecznym mieście Puńsk. 
Pięć lat strzeliło jak z wuja strzelił. Nic też nie trwa wiecznie, a życie jest jak teledysk Guns n' Roses, na którym w piątej minucie panna młoda zajada tort, w szóstej spada deszcz, a w siódmej leży w trumnie. Teraz pozostaną już tylko tabletki, szklanka wody i nocne koszmary, bo już nigdy nie będzie takiego lata.