środa, 26 listopada 2014

Jeden się rodzi

...drugi umiera. Te słowa rodem z serialu Dynastia doskonale oddają nie tyle istotę egzystencji ludzkiej, co pewną prawidłowość funkcjonowania blogosfery. Nad owym fenomenem można się rozwodzić godzinami, spierać, kłócić, dyskutować, rwać włosy z głowy, krzyczeć, a nawet wić się w konwulsjach, leżąc na ziemi, wołając, że nie, że tak przecież nie jest, jest tak naprawdę inaczej, ale też nie do końca, bo przecież są wyjątki, a każdy przypadek jest inny i nie można generalizować. Ja jednak nie o tym.

Nawet zupełnie nie o tym, choć trochę rzeczywiście o tym, bo nie da się tak zupełnie zejść z obranej ścieżki. A skoro się nie da, to będzie nie o tym, ale w kontekście tego. Ale dosyć, wystarczy. W gruncie rzeczy zmierzam do tego, żeby wyjawić Ci pewną tajemnicę… Tak! Już za chwilę stanie się coś, czego możesz się nawet nie spodziewać. Tak… myślę, że się tego nie spodziewasz. Ale zanim do tego dojdę, powiem Ci co mnie skłoniło do podjęcia decyzji, którą za dosłownie kilkanaście sekund zamierzam Ci wyjawić.

Otóż wziąłem kąpiel. Brzmi niepokojąco? Wybacz, jeśli tak. To nie była zwykła kąpiel. To była kąpiel w żółtym serze. Tak. Wykąpałem się w żółtym serze. Ale nie w jednym serze, dwóch ani nawet trzech. Wykąpałem się we wszystkich serach tego świata. I to była fascynująca, niezwykła przygoda, o której już wiesz, i której bynajmniej nie żałuję. Jednak ser to nie rzeka. Dlatego każda kolejna kąpiel w żółtym serze naraziłaby mnie na zażywanie dokładnie takiej samej przyjemności, jakiej już miałem przyjemność zakosztować. Tak… tak się składa, że w przeciwieństwie do rzeki, można wejść dwa razy do tego samego żółtego sera. Życie, Drogi Czytelniku, jest zbyt krótkie, by taplać się w tym samym serze, dlatego podjąłem decyzję o…

Ale zaraz! Jeszcze jedno! Całkiem niedawno, pamiętam, kiedy brałem przedostatnią kąpiel w przedostatnim żółtym serze, ktoś podpłynął i nadgryzł mój niejadalny kontynent. Tego było za wiele! Z resztą wyobraź sobie szok, jaki przeżyłem, kiedy wyszedłem z przedostatniego sera i ujrzałem nadgryziony niejadalny kontynent. To ostatecznie skłoniło mnie do wzięcia losu w swoje ręce. Tak, teraz już wiesz…

A przynajmniej możesz się domyślać. To już naprawdę ostateczna decyzja i nie zamierzam jej zmieniać. Myślę, że z początku może Cię nawet ogarnąć pewnego rodzaju szok, niedowierzanie, a w końcu i małe rozczarowanie. Ale pamiętasz Dynastię? Pamiętasz co powiedziałem na początku? Jeden się rodzi, a z drugim nie najlepiej? Nie przejmuj się. Będzie jeszcze lepiej niż najlepiej! Ale uważaj! Nigdy nie wiadomo jak długo będzie lepiej niż najlepiej. Dziś świat jest niepewny i wystarczy mały wybuch atomowy, żeby sprzątnąć blogosferę. Ale nie martw się. Trzymam rękę na pulsie. W razie czego dowiesz się ode mnie jako pierwszy, że to już… Wierzę, że mi ufasz, dlatego zdradzę Ci moją tajemnicę! Siedzisz głęboko w fotelu? Zapiąłeś pasy? Zrobiłeś wszystkie badania? To dobrze. Bo chcę Ci powiedzieć, że…

PRZEPROWADZAM SIĘ!

I jak?..

Z początku też było to dla mnie trudną decyzją, ale teraz mam pewność, że zrobiłem dobrze. Z resztą sam się przekonasz. Kiedy? Za nie więcej jak chwilę, która minie niczym mgnienie oka, niczym trzask łamanego skrzydła samolotu, niczym przejazd pociągu Pendolino pod mazowieckim wiaduktem. Imponuje? Owszem. I to bardzo. 

A teraz zdradzę Ci, że jesteśmy już bardzo blisko wielkiego finału, na końcu którego usłyszysz fanfary grzmiące w tempie allegro molto vivace. Tak, to będzie wielkie forte fortissimo. A wiesz dlaczego? Otóż wyobraź sobie, że pozwolę Ci zajrzeć do mojego nowego kącika. Mało tego. Będziesz mógł w nim czuć się jak u siebie i myślę nawet, że bardzo Ci się w nim spodoba. Pewnie zastanawiasz się, jak długo i ciężko będziesz musiał pracować na tak ciepłą i zażyłą relację ze mną, byś mógł pozwolić sobie na taką bliskość. Długo się nad tym zastanawiałem i wyobraź sobie - znalazłem idealne rozwiązanie, które zadowoli zarówno mnie jak i Ciebie, a z pewnością zaoszczędzi czasu nam obu. Tak się składa, że cały ten żmudny proces skróciłem do…

1 SEKUNDY!!!

Jak tego dokonałem? Całkiem niedawno okazało się, że mój przyjaciel z Azerbejdżanu ma przyjaciela w USA, do którego dał mi numer wraz z kierunkowym. Nie namyślając się długo, wbiłem na swój telefon cyferki jego numeru i połączyłem się z nim, by opowiedział mi o swoim odkryciu. Jednak zanim do tego doszło, okazało się, że on…

NIE MÓWI PO POLSKU!

Na szczęście miałem pod ręką słownik angielsko-polski i polsko-angielski, na który wydałem 149 zł plus koszt dostawy (15,90 zł), ale - to kolejna dobra wiadomość dla Ciebie - zamierzam podzielić się z Tobą swoim amerykańskim odkryciem zupełnie ZA DARMO! Nie wierzysz? Mi?! Myślę, że możesz mi zaufać, bo mówię mądrze i składnie, a w dodatku te słowniki… 

Tak, cieszę się, że nadal jesteś ze mną, ponieważ teraz już czas, żeby powiedzieć Ci, co tak naprawdę odkryli amerykańscy naukowcy. Otóż amerykański naukowiec Dżejson, kolega mojego azerskiego kolegi Kindżałsona wraz z całym zespołem najbardziej uczonych naukowców na świecie odkrył…

LINK

Tak… teraz już wiesz. Za to odkrycie otrzymali z resztą Pokojową Nagrodę Nobla. Otóż, wyobraź sobie, okazało się, że teraz można połączyć cały świat ogromną siecią linków. Ale do tego zabrakło jeszcze jednego odkrycia, które ziściło się niedługo potem i również zostało nagrodzone Noblem, a była to możliwość…

KLIKNIĘCIA W LINK

No, to teraz masz już wszystkie potrzebne narzędzia i całą tę niezwykłą wiedzę, by móc się spokojnie i bez żadnego wysiłku przeprowadzić ze mną do nowej lokalizacji. Wystarczy, że…
Ale czekaj! To znaczy nie czekaj! Mówiłem już, że całą naszą blogosferę może sprzątnąć wybuch atomowy, pamiętasz? Jestem pewien, że pamiętasz. Myślę, że kto jak kto, ale Ty nie zawiedziesz. Dlatego i ja nie zamierzam Ciebie zawieść. Proszę Cię tylko, abyś nie zwlekał z decyzją i zrobił to jak najszybciej, ponieważ nigdy nic nie wiadomo… 

Jednak nie to jest najważniejsze. Najważniejszą, najwspanialszą i najniezwyklejszą informacją dla Ciebie jest to, że zamierzam Cię zaprosić do siebie i pozwolić Ci czuć się u mnie jak u siebie i czerpać z owego czucia pełnymi garściami. Jesteś gościem, a nawet trochę gospodarzem na najwyższych prawach szczególności. Ale mam coś jeszcze wspanialszego dla Ciebie! Otóż w podziękowaniu za to, że dotarłeś aż tutaj, powiem Ci, że możesz przebywać w mojej lokalizacji ile tylko zechcesz. Żadnych ograniczeń, żadnych ponagleń i żadnych wyganiań. Ale nie zwlekaj. Pamiętaj, że im wcześniej zaczniesz, tym dłużej będziesz mógł tu zostać i siedzieć. Wszystko to plus jeszcze ekskluzywną gwarancję nieskończonej satysfakcji otrzymasz jeśli wykonasz jedną prostą czynność, która trwa sekundę, jest kompletnie za darmo i w dodatku NIC NIE KOSZTUJE! Wystarczy, że…


I już! Jesteś na miejscu! Rozgaszczasz się! Czujesz miękkość, przyjemność i dobre powietrze. Czy nie właśnie tego oczekiwałeś? Myślę, że masz teraz więcej niż się spodziewałeś.

Ale to nie koniec. Mam dla Ciebie coś jeszcze. Już może nawet o tym wspominałem. Przecież nic przed Tobą i tak nie zamierzałem ukryć. Otóż w wypadku, gdybyś z jakiegoś powodu nie odczuł satysfakcji, zadowolenia, miękkości, przyjemności, czy świeżości, daję Ci dożywotnią gwarancję powrotu tutaj. Wystarczy, że kliknąwszy tam i odczuwszy nieprzyjemność stamąd, klikniesz WSTECZ, a wszystko wróci do poprzedniego stanu i będzie tak jak dawniej, czyli też super. Myślę, że od super-dawniej i tak wolisz lepiej niż najlepiej, dlatego pozdrawiam Cię serdecznie i witam jeszcze bardziej serdecznie w nowych progach i w nowym, lepszym świecie.

Z powinszowankami
Autor

wtorek, 4 listopada 2014

"78% ludzi woli psy. Reszta to poważni kandydaci do Nagrody Nobla".

Nie dalej jak dwa dni temu stałem nad brzegiem rzeki i wpatrywałem się w wiry. I kiedy tak stałem, a wiry przede mną kręciły się jak szalone, po piachu na przeciwległym brzegu kroczył kot. Było to zwierzę średniego wzrostu i burej sierści, zwykły, przeciętny mazowiecki kociak, który przyszedł na świat nie dalej jak w kwietniu mijającego roku i jeszcze tej jesieni celebruje swą dumną i rozbuchaną młodość, zbliżając się z każdą sekundą do krawędzi brzegu, by wreszcie zamoczyć swe mięciutkie łapy w szarej rzece. Kot od zawsze jawił mi się jako istota darząca wodę wstrętem, a wszelkie w niej zanurzenia miał mieć za gehennę, od której gorszy mógłby być wściekły ogień najbardziej sycylijskiego wulkanu we wszechświecie. Im bardziej kot wydawał mi się wodowstrętny, im bardziej kojarzył się z wrzucaniem do wanny i odbijaniem się łapami od toni, i im bardziej jeszcze jego kontakt z wodą ograniczał się w moim mniemaniu do obojętnego maczania różowego języczka w wodzie, tym bardziej kota otaczały rzeczne fale. Był już w połowie rzeki, kiedy pojąłem naturalność tego zanurzenia. W końcu nie był jak przepływający rzekę człowiek - niespokojny, pogrążony w ferworze usilnej walki z nurtem i nie do końca pewny powodzenia swojej wyprawy. Poruszał się jakby z dala od tego chaosu i dokładnie wiedział, co się z nim za chwilę stanie. Jego sylwetka nie opierała się nurtowi, a współgrała z nim, tak, kot ten w pewnym momencie przypominał jakieś kunowate stworzenie rzeczne! I jeszcze to godne podziwu skupienie, spokój kociego ducha i kocie dusze na kocich ramionach, które na wszelki wypadek nie zamaczają swych stóp. Kot wychodzi na brzeg, znika w krzakach. Biegnę, biegnę w krzaki, bo chcę ujrzeć kota, co przepłynął rzekę! Może nawet chcę go mieć, jest, chyba miałczy do mnie, wytrzeszcza na mnie oczy, i chyba zamieszkamy razem!
I oto chwyta mnie jakaś ręka i ciągnie na bezkresne łąki, z dala od rzeki, krzaków, z dala od rzecznego kota.

środa, 29 października 2014

7 powodów, dla których warto dłubać w nosie

"Dłubanie w nosie jest tak stare jak człowiek". Słowa doktora Wernera pokazują nam powszechność tego czynu już w niepamiętnych, zamierzchłych i prehistorycznych czasach. A jednak ta na pozór łatwa i przyjemna czynność została na przestrzeni wieków wypędzona z salonów i dziś zdaje się być tłumiona w zarodku. Tymczasem naukowcy odkryli zbawczą moc dłubania w nosie. Otóż owa działalność może poruszyć sparaliżowanego, a także całą jego rodzinę oraz bliskich. Jakie jeszcze korzyści można czerpać na co dzień? Co jeszcze tracimy, wstydząc się tej tak oczywistej i prostej czynności? I wreszcie - jak bardzo dłubanie w nosie czyni nas wyrazistymi i rozpoznawalnymi w oczach społeczeństwa? Oto kilka powodów, dzięki którym poczujesz, że Twoje życie bez dłubania w nosie jest niewiele warte.

1. Dłubanie w nosie leczy paraliż i to już wiemy.
 
2. Dłubanie w nosie podczas rozmowy z drugą osobą poprawia wzajemną koncentrację. Osoba dłubiąca skupia się mniej więcej 3 razy bardziej niż podczas żucia gumy do żucia. W tym czasie osoba niedłubiąca spogląda na dłubiącą z czymś w rodzaju lekkiego niedowierzania połączonego z lekkim zażenowaniem, co znowu wzmaga jej koncentrację 4 razy bardziej niż żucie gumy połączone z dłubaniem w nosie.
 
3. Kozy! Czy miałeś ich kiedyś aż tyle?!
 
4. Wałkowanie, w przeciwieństwie do wałkonienia, jest czynnością nie tylko pracochłonną, lecz także dodającą osobie jej się oddającej prestiżu społecznego. Otóż wyobraź sobie - jesteś na przystanku, wokół Ciebie tłum ludzi, a Ty stoisz i lepisz coś między kciukiem a palcem wskazującym. Z daleka jednak nikt nie widzi obrabianego przez Ciebie budulca, przez co z perspektywy obserwatora przypominasz greckiego filozofa, co wśród warstwy oświeconej cieszy się ogromnym poważaniem, plebs zaś będzie uważał Ciebie za niezrównoważonego psychicznie dziwaka, odludka i odszczepieńca. Ważne to nie być szarym człowiekiem w szarym tłumie. Dłubiąc w nosie masz tę gwarancję!
 
5. Czy Mozart nie dłubał w nosie?
 
6. Nie wszystek umrzesz! Powinno coś zostać na futrynie, pod blatem biurka czy pod którymś z siedzeń jednego z autobusów miejskich.
 
7. Czy dłubanie w nosie przy jedzeniu może budzić obrzydzenie? Nic z tych rzeczy! Wystarczy, że wsiądziesz do tramwaju, gdzie wszyscy dookoła zdradzają przez słuchawki swoich telefonów co będzie na obiad. Zaczynasz to robić. Wiercisz coraz głębiej. Czy widzisz, żeby kogoś ruszało to dłubanie w nosie? No właśnie... 
A sparaliżowanego rusza!

czwartek, 16 października 2014

5 sposobów na upgrade Twojego mózgu

Ponieważ od jakiegoś czasu usilnie pielęgnuję swój mózg, aby świecił i pięknie się prezentował w świetle monitorów, opracowałem 5 sprawdzonych porad, dzięki którym również Ty utrzymasz swój mózg w doskonałej formie na długie lata i za rok za dwa nie zapomnisz, jak masz na imię.

1. Czynności które wykonujesz prawą ręką, wykonuj lewą. Pójdź na imprezę i pij wódkę, trzymając kieliszek właśnie w lewej. W ten sposób alkohol zaatakuje prawą półkulę, która odpowiedzialna jest za myślenie katastrofalne. Będziesz szczęśliwy i unikniesz depresji.
2. Ćwicz koncentrację. Wynajmij pokój na ostatnim piętrze najwyższego budynku w mieście i śledź tramwaj. Od rana do wieczora. Od pętli do pętli.
3. To co robisz na co dzień wzrokiem bądź słuchem zrób używając innego zmysłu. Wypraw się na przejście dla pieszych na najbardziej ruchliwym skrzyżowaniu w swojej metropolii, zamknij oczy, zatkaj uszy i nosem wyczuj zielone światło. Teraz dzielnie ruszaj przed siebie!
4. Codziennie rób coś nowego. Co noc zasypiaj na innej ławce i budź się na innej komendzie.
5. Unikaj stresu. Jeśli picie wódki z kieliszka bądź butelki trzymanych w lewej ręce budzi Twój niepokój, przełóż do prawej.

środa, 1 października 2014

Jej głos

Po licznych zawirowaniach autobusowo kolejowych, po doświadczeniu zniknięcia trzech pociągów i pół godzinie spędzonej na zimnym i szarym dworcu, na którym całe moje jestestwo zajmowali panowie utwardzający grunt pod nowy nasyp i nowe tory poprzedzone specjalną siatką o nieznanej mi bliżej funkcji, znalazłem się na trzecim peronie Dworca Centralnego, gdzie spotkał mnie mój ulubiony głos pani zapowiadającej przyjazdy, odjazdy, opóźnienia, odwołania pociągów i Bóg jeden wie co jeszcze. A głos to niesamowity! Wręcz niebiański, aksamitny, piękny, zmysłowy i przy tym jeszcze niezwykle przyjazny. I gdyby ten głos jak gdyby z innego świata po ośmiu godzinach pracy, nie odwracał się na swoim obrotowym krześle, nie zakładał płaszcza, nie zarzucał na ramię swojej skórzanej torebki i nie wychodził lekko potrzaskując drzwiami, wydaje się, iż mógłbyś spędzić życie słuchając głosu pani, której każde słowo, choć wymawiane z niezwykłym spokojem i wewnętrznym optymizmem, nosi w sobie silnie przyciągające coś. Nawet każda jej pauza wstawiana zwykle po nieszczęśliwie nietrafnie wymyślonej przez mózgi kolejowe nazwie przenosi do innego wymiaru. Gałczyński, Matejko, Korczak, Bydgosia - tak wymienia całą tę naszą klasę, coś jakby obgadywanie znajomych z liceum, leżąc w jednym łóżku. Każdy numer peronu, każdy numer toru, każdy numer sektora podaje z niezwykłą pieczołowitością i roznamiętnieniem. Nawet opóźnienia przemienia w swego rodzaju dopust, mówi że jeszcze przez dziesięć minut będziemy na siebie skazani, ale to wszystko może ulec zmianie, za co uprzejmie przeprasza. I właśnie w tych przeprosinach tkwi zajadła ironia, bo przecież nie chcesz się stąd ruszać i nawet jak nigdzie nie wyruszasz, jesteś tylko marnym przechodniem, jedziesz w górę schodami ruchomymi i nawet nie wiesz kiedy robisz w tył zwrot i kroczysz pod prąd, kroczysz ku dołowi schodami jadącymi pod górę i słyszysz jej głos i chcesz do niego coraz bardziej i bardziej, i dopiero gdy się kończy zmiana, żmudne osiem godzin pochylania się nad mikrofonem i wyliczania pociągów, peronów, torów, sektorów, godzin i minut, słyszysz nową kobietę z innej zmiany z nieporadnym angielskim, niemieckim, rosyjskim, z gardłem przepalonym papierosami i czerwoną kartką, zatrzymujesz się i jak uderzony obuchem w głowę jedziesz tyłem do przodu. Bezlitosne elewatory wcinają cię między swoje zęby i tak spłaszczony lądujesz na powrót na dole, pod same jej stopy, bo właśnie wraca z pracy przez zatęchły dworzec, a w tle słychać szczęk żelaza.

poniedziałek, 29 września 2014

Mamy dom!

No to mamy dom! Znaleziony zupełnie przypadkiem. Bo kto by pomyślał, że w czasie rutynowego snucia się po krzakach nieopodal kolejowego dworca, natknę się na nasze potencjalne mieszkanie. A jednak. Twardo brnę przez błoto, ponieważ asfalt skończył się jakieś dwie minuty spaceru temu. Co jakiś czas pada na mnie zielonkawe światło latarni. Jeżeli coś zmienia się w krajobrazie, to światła kolejowego sygnalizatora. Tak też co jakiś czas majaczy mi czerwień, pomarańcz bądź wściekła śliwka. Przede mną ludzie. Z pewnością nietutejsi. Przyjechali przecież taksówką i z niej wysiadłszy tuż przed błotnistą drogą, brną w szpilach i mokasynach po bagnie, byle się tylko nie zdradzić, że nie są stąd. Idą zapewne do znajomych, rodziny, kogoś, żeby zobaczyć jeszcze jeden z tych nudnych meczów piłki jakiejś tam. W każdym razie... ruszam za nimi!

I oto po minucie spaceru, zaraz za ostrym zakrętem wyłania się wielki szary gmach. Wspaniały dwupiętrowy dom z czerwonej cegły, co okres swej świetności miał jeszcze w czasach, kiedy Niemcy robili nam kolej. Potem przyszli Rosjanie, otynkowali dom na szaro i poszli skąd przyszli. Tak zachowany dom oparł się próbie czasu i dotrwał aż do teraz. Myślę, że czekał na nas! To znaczy na mnie i na Ciebie.

Bo w takim domu otoczonym z jednych dwóch stron topolami i bujną trawą, z drugich zaś dwóch stron - żelazem oraz stricte futurystycznym wglądem w wybitne osiągnięcie ludzkości, moglibyśmy czekać końca swych dni. Żylibyśmy koleją. Ta budziłaby nas o świcie i tuliła do snu. Karmiłaby i cieszyła w chwilach głodu i utrapienia. W wolnych od prozy życia dniach, mielibyśmy blisko praktycznie w każdy zakątek naszej pięknej ojczystej ziemi! A to wszystko dzięki dobroci braci Niemców i litości braci Rosjan, którzy nie wzięli niezrozumiałego odwetu na niewinnych murach.

Taki dom to wielki skarb. W nim zawsze jest życie, zawsze jest prąd. Zawsze jest miłość i zawsze jest podwórko, na którym jest grill. Taki grill z widokiem na peron, gdzie każdego wieczoru zmęczeni po pracy podróżni wyczekują swojego składu do swojuchnej mieściny. Hienim wzrokiem spoglądaliby na mnie, na Ciebie, na piwo i na grill, który przywodziłby na myśl ukochane wakacje. I tak przez cały rok. Ty, ja, grill, piwo, trawa, topola, żelazo i zazdrośni podróżni. Dzięki naszym braciom, co dom z czerwonej cegły wznieśli i dzięki naszym braciom, co go w ruinę obrócić nie dali!

sobota, 27 września 2014

Balkonas

Nie mam balkonu. Ale gdybym miał balkon! Gdybym miał balkon, stałbym się nowym człowiekiem. Przede wszystkim wyszedłbym nań i rozejrzał się wokoło. Tak, poszerzyłby się mój horyzont. Wielokrotnie by to uczynił. Potem nabrałbym powietrza do płuc. Powietrze byłoby świeże, płuca byłyby szczęśliwe. Rozsiadłbym się na balkonie i posłał po Ciebie. Powinnaś się zmieścić. Ale wpierw powinienem wstać i przynieść stolik. Stolik stanąłby na balkonie. Między nami stałby stolik. A na stoliku nim by doszła kawa, zagościłby kot. Kot, którego zaadoptowaliśmy nie dalej jak wczoraj gdzieś między trzecim a czwartym piwem. Kot roztoczyłby swoje imperium na stole. Imperium atakuje! Kot wdychałby świeże powietrze do płuc, a powietrze byłoby świeże. A kot zdrowy. Bez żadnych zastrzeżeń. Miałby sierść. Błyszczałby z balkonu na osiedle całe. Nasz kot zaadoptowany niósłby światu radość gdybyśmy mieli balkon, na balkonie kota, pod kotem na balkonie stolik, przy stoliku ja i Ty wdychamy powietrze świeże do rozradowanych płuc. Póki co nie ma balkonu, a kot nie ma domu, przez co nie błyszczy on z balkonu, nie niosąc światu radości jaką może mieć człowiek, który wie czym balkonu posiadanie. Kto posiadł balkon, posiadł kota, posiadł radość, posiadł nowe życie! 
Póki co nie ma kota, co radosny niósłby blask aż po osiedla kres i dlatego wszelki człowiek smutny chodzi. Smutny jak człowiek bez balkonu. Jak tylko człek bez balkonu smutny może być.

piątek, 19 września 2014

7 sposobów jak wsiąść do autokaru jako ostatni

Nie oszukujmyn się - wepchnąć się na pierwszego potrafi każdy. Tak się jednak składa, że nasze społeczeństwo pełne jest pokornych i bogobojnych ludzi, którzy nie mogą znaleźć zaspokojenia w wyświadczaniu sobie różnego rodzaju grzeczności. Poniżej zatem garstka rad, które pomogą Ci wsiąść do autokaru praktycznie przed samym zamknięciem drzwi i zająć najgorsze miejsce w całym przybytku.

1. Przyjdź na przystanek na godzinę przed dojazdem autokaru. Stara zasada "ostatni będą pierwszymi" doskonale sprawdza się w przypadku tych, którzy na miejsce przybywają minutę po czasie i jakimś cudem znajdują się tuż przy kabinie kierowcy i jako jedyni mają zaszczyt przeparadować przez pusty autokar.

2. Stań z bagażem w kolejce do bagażnika. Praktyka pokazuje, że panowie lądujący towar do luku, z perwersyjną wręcz zaciekłością obsługują w pierwszej kolejności osoby, które doustawiły konkurencyjne kolejki. Dzielne trwanie w pierwotnej kolejce opóźni Twoje wejście na pokład o co najmniej 10 minut.

3. Stań obok i dokończ jeść kebab.

4.Załatw wszystkie potrzeby fizjologiczne w naziemnej toalecie. Z autokarowych toalet korzystają zazwyczaj wszyscy po kolei. Nie dlatego, że im się chce, ale dlatego, że za to zapłacili.

5. Ukryj bilet głęboko w plecaku. Kiedy przed wejściem do autokaru kierowca poprosi Cię o jego okazanie, zacznij szukać, by wreszcie przypomnieć sobie, że masz bilet zapisany na telefonie, który właśnie się rozladował.

6. Dziewczyna głupcze! Nigdy nie podróżuj autokarem sam. Na takie włajaże najlepiej nadaje się wysłużona i ukochana dziewczyna. Kiedy stoicie w trzech różnych kolejkach, a Ty chcesz w jedną, ona w drugą, a wiatr pcha Was w trzecią, macie realne szanse by siedzieć w dwóch różnych końcach autokaru i nie zamienić ze sobą przez całą podróż ani słowa.

7. Przyjdź pół godziny po czasie. W ok. 70% przypadków prawdopodobnie nigdzie nie pojedziesz, lecz nadal istnieją przewoźnicy, którzy troszczą się o swoich spóźnialskich pacjentów. Jak pięknie jest przejść w glorii swojej chwały przez autokar pełen ludzi, którzy czekali właśnie na Ciebie!

niedziela, 7 września 2014

Jestem sławny!

Doczekałem się rzeczy, o której marzyli wszyscy dookoła tylko nie ja. Tak, mógłbym być bogaty, obdarzony licznymi talentami, rzucać oszczepem między miastami, tworzyć systemy filozoficzne, grać wszystkie dzieła Bacha z pamięci, albo po prostu umiłować mógłbym świat, tak iż chodząc po nim, czyniłbym go lepszym jeno spojrzeniem swoim. O mnie zaś piszą gazety i znane nazwiska przepisują moje nazwisko. Znajomi lajkują każdorazowe pojawienie się nazwiska mego na jakichś łamach, a wyszukiwarki internetowe wynajdują coraz to fikuśniejsze zdjęcia mojego oblicza. Będąc tak mocno sławnym poszedłem wczoraj na imprezę.

Na imprezie czerwony dywan w przedpokoju i kanapki z serem żółtym, szynką i sałatą w drugim z pięciu salonów. Pod oknem z zamkniętymi storami rozstawione pufy, pod pufami dywan zielony i lekko włochaty. Siadam na drewnianym łóżku i wyglądam znajomych twarzy z branży. Ale nic to, prawie nikt nie przyszedł. Późno już. Pewnie wszyscy stoją za zasłoną, bo może się wstydzą. Ale nie. Widzę, w otchłani kuchni ludzie. Ale to nie ci. Żadni moi. Sami artyści w sumie. Wszyscy już albo zaraz sławni. Wiem!

A więc nie przyszli! Blask sławy ich onieśmielił, gorzej, pewnie sparaliżował! Zastygli tak przed lustrami w swoich przedpokojach, uświadomiwszy sobie, że przyjdzie im pić w cieniu przemożnej sławy. Ach ta ich skromność... Ale tak, ta sława należy się przecież bardziej każdemu z nich z osobna, ale widać, że los zadecydował inaczej. Co teraz, wołam, co teraz!

Na salony weszła wódka i już wiedziałem co czynić. Jedna, druga, trzecia, czwarta... i tak wszyscy dookoła się upili. Tylko nie ja. Zostałem sam. Ja i moja sława. Opuściłem imprezę lekko się zataczając, żeby nie było, że po tym jak człowiekowi uderza sława do głowy, to nie ma w niej już miejsca dla czarodziejki gorzałki. Na wszelki wypadek poleciłem odwieźć mnie do domu człowiekowi o dobrej duszy. 

Na finiszu drogi nie miałem mu czym zapłacić, toteż przekazałem mu mój osobisty klucz do sławy. Tak, teraz sława stała się jego udziałem, a ja mogę teraz spokojnie siedzieć w łóżku i wsuwać kanapeczkę z serem, szynką i sałatą, którą cichaczem wsunąwszy do kieszeni, pospiesznie i ostatecznie wykradłem się z imprezy.

Fin

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Gehenna wielbłąda, piramidy i kaktusa. Raj dla wodorostów

i tataraku. Tak więc zalało, zalało moje piękne miasto! Teraz pewnie miasto stoi zalane i pewnie nawet zostanie miastem, gdy woda opadnie, jednak wszystko co w nim piękne uleci, zwietrzeje lub chociaż zwiotczeje i oklapnie. Póki co zalało. Zalało drogę, zalało Stare Miasto. Zalało Nowe Miasto i nowy, zrewitalizowany brzeg rzeki. Zalało przystanek, zalało autobus, kierowcę, pasażerów, dwóch kontrolerów, żółty kasownik oraz psa. Zalało kość. Zalało bezdomnego i zalało pałac prezydenta. Zalało pałac kultury i nauki. Zalało kulturę, zalało naukę, zalało pana Józefa i zalało tunel średnicowy. Zalało SOK i zalało straż miejską. Zalało panią w kasie biletowej. Zalało panią ze starymi numerami gazet. Zalało gazety. Zalało książki. Zalało telewizję i zalało internet. Zalało kable. Rury i wszystkie tunele metra. Zalało wiszące mosty. Zalało pub. Zalało szewca, fryzjera, introligatora i dentystę. Zalało wszystko za pięć złotych. Zalało antykwariat. Zalało akwarium. Zalało rybki. Podtopieniu uległy też gry planszowe i semafory. Konie uległy zatopieniu. Utonęli siedzący na koniach policjanci. Zatonął stadion, którego strzegli zatopieni policjanci na zatopionych koniach. Zatopiło kopiec powstania i zatonął płomień powstańczy. Zatonął tramwaj powstańczy i zatonęła syrena. Zatonęły piersi syreny oraz miecz. Zalało syrenę i trabanta. Zalało organy. Zalało operę i zalało kurtynę. Zalało obserwatorium. Zalało magazyny mięsne. Zalało trawnik i zalało kosiarkę. Zalało sprzężone powietrze i zalało promienie ultrafioletowe. Zalało maseczkę, zalało ogórki, zalało kakao. Zalało trzepak. Zalało zlewozmywak. Zalało system Windows. Woda wdarła się do kostnicy. Na końcu zalało bloga i zalało narkotyki. Zalało nielegalny egzemplarz dzieła Adolfa H. Zalało drzewko szczęścia, zalało węża w ogrodzie, zalało sąsiadkę robiącą na drutach, zalało druty, zalało wysokie napięcie, zalało szczękanie zębów i zalało obgryzanie paznokci. Wreszcie zalało płetwy i zalało Facebook. Zalało Lubię to! Lubię to, dlatego zalało. W zalanym finale przyszła druga fala i zalała zalane. Zalało zalane.

piątek, 25 lipca 2014

Inspiro Stereo Gender

Dzień dobry. Miałem nie jechać tym metrem, bo miało nie zabierać pasażerów. No, ale staje, w środku widzę ludzi, dwie pasażerki na biało, jedna na czarno, jakiś mężczyzna, dotykam, żywy, więc jadę, wjeżdżam w tunel, wyjeżdżam, drzwi otwierają się to na lewo, to na prawo. W tym czasie do pani w czarnym dosiada się pan, a na przeciwko audytorium pana. Pan mówi głośno. Pan przeszkadza pani w czarnym. Mi nie przeszkadza, bo siedzę obok. Jestem oszołomiony tym, że pociąg, który nie zabiera pasażerów, zabiera pasażerów, a ja jadę, choć powinienem siedzieć na kamiennej ławce na placu Wilsona, razem z całującą się parą, która też jedzie tym pociągiem, a nie powinna, powinna siedzieć, siedzieć na kamieniu i cmokać aż wycmoka paradajs!
W centrum dosiada się ruda pani z panem bez znaków szczególnych. Ruda pani mówi głośno i przeszkadza paniom w białym. Mi nie przeszkadza, bo jadę, a nie powinienem i tak dalej. Ruda pani, która jak mówi, to przeszkadza paniom w białym zagłusza pana, który irytuje panią w czarnym, wtedy kiedy mówi, a mówi dużo, głośno czym może przeszkodzić panu, który słucha rudej pani, która przeszkadza paniom w białym. Nacierają z obu stron ludzie w wagonie, w którym nie powinni być. Ona i on, i ich bezludny wagon. Paranormalny krypto Inspiro Stereo Gender. 

poniedziałek, 21 lipca 2014

Ktoś z drugiej strony lasu

Ktoś z drugiej strony lasu miał kłada. Poza tym cisza jak nie w mieście i jak nie na jego obrzeżach. Z tyłu kroczy za nami burza, ale jest dosyć daleko, a pioruny wybrały wysokie maszty biurowców w samym centrum, tam też biją. Dzięcioł lata nisko przy ziemi, przepowiadając aurę nieszczególną. Nie wierzymy mu, idziemy za głosem kłada. Na końcu lasu nie ma kłada, jego dźwięk też gdzieś zniknął. Jeszcze w czasie leśnej przeprawy słychać było świst pędzącego pociągu, ale i jego już nie słychać. Burza chodzi w tę i we w tę. My nie lepiej. Znajdujemy kolej. Na tej linii kursują bardzo nowoczesne składy, więc jedziemy. Tory rozwidlają się coraz bardziej ukazując szerokie możliwości nieistniejącego przemysłu. Piękna czerwona lokomotywa spalinowa kusi swym dostojeństwem, a zestaw niebieskich wagonów wabi swą różnorodnością. Jadę każdym z nich, a wiatr mnie letni owiewa. W myślach. Śmiałych takich. To jest moja pocztówka z wakacji.

wtorek, 15 lipca 2014

Leży lisek koło drogi

Leży lisek koło drogi. Trochę napuchnięty, pewnie od słońca. Obie ręce ma, obie nogi, ale już wkrótce zbiegną się jego przyjaciele i odgryzą udka. Tak samo z resztą czynią przyjaciele martwych gołębi, które w dziesięć minut po zgonie kompana maczają swoje dzioby w oku nieszczęśnika, którego wkrótce rozerwą na pół, jedną połowę zjedzą na miejscu, a resztę ukryją w krzakach, gdzie czają się szczury zaopatrzone w plastikowe noże i widelce.
Mniam, mniam myślisz i spoglądasz w niebo, na którym leci samolot z rzekomo najcenniejszym ładunkiem świata, a jeszcze dwa dni temu starsza kobieta na próżno czekała na przedostatni autobus 157, który miał ją zabrać konkretnie pod sam dom.
- rozumiem, że jest mecz, ale nie wszyscy muszą oglądać - mówi i zbliża się coraz bliżej do środka jezdni. Zdaje sobie sprawę, że po prostu może niedowidzieć, tymczasem z każdą chwilą ryzykuje życie coraz bardziej i gdyby uderzył w nią jakiś rozpędzony furgon pełen innego tak cennego ładunku, bez wątpienia w mig oddałaby życie na asfalcie bez chwały zgonu na zielonej murawie. Ja zaś będąc ładunkiem bezwartościowym miałbym się zlecieć i rozpocząć dziobanie.

niedziela, 13 lipca 2014

Zródło rozkoszy

Ten, który, gdy mu złota woda z kranu płynie, nie lęka się i bez obaw się w niej myje, sam w złoto opływa.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

All that Jazz

Cześć! Podobno sprowadzili nam do miasta tramwaj, co to ma kabinę co to przypomina budkę z piwem. No taką uliczną, gdzie wydawano tani browar dla niewymagającego klienta. Wiesz, nigdy bym nie poczynił takiej analogii, że ten tramwaj, że ta budka z piwem, ale gazety, one nazwały wszystko po imieniu, znalazły słuszną analogię i zrobiły tak, że te tramwaje nikomu się już nie podobają. 
A mnie się nie podobały tylko z początku. A wszystko dlatego, że były takie nieokreślone, a jednocześnie tak typowe dla tego miasta. No, ale jak już napisali o tej budce z piwem, to jakby mnie olśniło i zmieniłem swoje zdanie na temat tramwaju. Bo widzisz, oczyma wyobraźni stałem na przystanku, czekając na przyjazd nowego tramwaju i już, już widzę jak podjeżdża tramwaj, podchodzę do kabiny motorniczego, a ten uśmiechnięty od ucha do ucha pyta czy jasne czy ciemne, czy słodsze czy z goryczką, a ja stoję, troszkę nie dowierzam, ale przecież jest już ósma rano i najwyższy czas coś sobie strzelić. Na początek małe takie piwko, jasne, tak niewiele ponad pięć procent, nie za słodkie, bo sam fakt istnienia tramwaju z piwem otula mój żywot czymś na kształt cukrowej waty, a i świat się kręci niczym karuzela w niedzielne popołudnie, bo zaraz też robi się piętnasta, a to już ósme, może dziewiąte piwko, bo tyle tych tramwajów miasto zamówiło, a każdy jeden motorniczy taki miły, uprzejmy, cierpliwy, chętnie doradza, nigdzie się nie spieszy i zawsze ma wydać, a jak nie ma, to przecież jeszcze nie raz będzie jechał tą trasą, i piwku nie będzie końca.
Po pracy panowie motorniczowie zapraszają na pętlę, gdzie całodobowe budki z piwem pracują pełną parą. Duża część z nich ma z resztą jutro na drugą zmianę toteż spokojnie zdążą uratować towar przed zepsuciem. 
Tramwaj - budka zakręca na pętli raz drugi, taśma kręci się, ty stoisz przy niej, kręci nam się w głowach, słyszymy szum i to się nie skończy, a flecista wzywa nas, by podążać za nim, bo do tanga trzeba dwojga i jeszcze Polska nie umarła. Taki to jazz pogrywa w tle i od czasu do czasu słychać leniwy brzęk szkła.

czwartek, 26 czerwca 2014

187 II czyli jak wracałem z fabryki ciągników

a wracałem normalnie, jak zwykle nad ranem, autobusem, na który urzędnicy ostrzą sobie zęby, ale w nadchodzącym czasie planują zlikwidować tylko połowę jego dotychczasowej trasy, toteż jeżdżę ile mogę, to znaczy wyjeżdżam, zjeżdżam i ujeżdżam owy autobus na jego trasie, bo przyjdzie dzień, że owa trasa zniknie, bądź on, sam autobus zniknie z owej trasy po wsze czasy. W torbie wiozę niezjedzone jabłko i poradnik o duchowości, bym urastał nie tylko w tkance mięśniowej, lecz także moralnej, bym wspiął się wkrótce na szczyt drabiny dobra i nawet jeśli wyjadę kiedy komu w papę swym silnym ramieniem, natychmiast się pokajam, dając dobry przykład, jak przekuć najniższe zło w najwyższe dobro.
No to jadę na kawę. Jadę z fabryki ciągników skądś tam na kawę do centrum, bo właśnie gdzieś tam między dwoma placami podają najlepszą kawę w mieście, którą polecają sobie wszyscy pracownicy ciągnikarni. Jadę tak i wiem już skąd, jak i po co, i wydaje się, że wiem już wszystko, ale nigdy nie jest tak, że wiem wszystko, bo gdybym wiedział wszystko, miałbym spore problemy z drabiną dobra. No to nie wiem tak naprawdę na którym przystanku wysiąść. Wysiądę na wcześniejszym, to do kawiarni będę dłużej szedł, za to bez stania na światłach i ryzykowania życia na przejściach przez wielopasmówkę. Jak wysiądę na późniejszym, kawiarnię będę miał tuż za plecami, ale będę musiał przejść na światłach, przejść przez wielopasmówkę i do tego jechać dłużej, by iść znowu krócej. No to nie wiem. Ale wiem! Nie jeden psychoporadniczek nie raz już radził, by z niebłahymi decyzjami się przesypiać i przebudziwszy się wybierać, wtedy wszak, po uporządkowaniu przez mózg milionów tetrabajtów informacji z dnia, jedyna najprawdziwsza prawda staje nam przed oczami, by uchyliwszy kapelusza, skłonić się nam w pas. Psychoporadniki nie raz mi już z resztą ratują skórę, bo gdyby nie one, nie skończyłbym studiów na najlepszej uczelni w kraju i nie objąłbym zaraz po ich ukończeniu zaszczytnej funkcji bardzo godnie zarabiającego człowieka, który jest powszechnie szanowany w swojej firmie zarówno przez pracowników jak i podwładnych, cieszy się wielkim zaufaniem i jako jedyny nie przechodzi kontroli wewnątrzspodniowej przy wyjściu z zakładu pracy, a do tego jest człowiekiem skromnym, co to nie nosi lampasów i szary ma strój. 
I tak umieściwszy tobołek z jabłkiem i poradniczkiem między kolanami, zasnąłem na tylnym siedzeniu autobusu i śniłem tak przez całe Aleje Jerozolimskie aż po przystanek na przystanek przed pierwszym przystankiem, o którym była mowa, znanym tutaj jako wcześniejszy. Budzę się i już, zaraz wchodzimy w ostry zakręt, za którym powinienem wyskakiwać jeśli chcę wysiąść na wcześniejszym przystanku, by iść, by mi było zdrowiej i przewiewniej. I nagle trach! Coś uderza w tył autobusu, słychać łamanie i wpadanie pod koło. Autobus dzielnie przejeżdża po czymś, co bierze go od tyłu, gruchocze temu kości i sam odnosi lekkie obrażenia. Resztkami sił dociera do przystanku, gdzie następuje oficjalne wypróżnienie. Tam też pozostanie na dłużej. 
Tak to sen po raz kolejny zdecydował za mnie, za co dzięki ci, o śnie! Również i Tobie, Drogi Czytelniku życzę dobrego oraz nieomylnego snu. Naprawdę warto spać! Zatem dobranoc!

piątek, 20 czerwca 2014

A sklepienie tunelu

było niezwykłe! Nie pierwszy raz szedł owym tunelem, ale po raz pierwszy zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć w górę. Czarne sklepienie, do których nie docierało wątłe oświetlenie tunelu podtrzymywane było drewnianymi belkami, których rozmieszczenie kiedyś musiało być dosyć regularne, jednak z czasem belki, wydaje się, musiały się poprzemieszczać, gdyż pod sklepieniem zapanował niezły chaos. Między belkami widział jeszcze ciemne przestrzenie, w których nie dało się dojrzeć niczego więcej. A więc tunel przed zawaleniem podtrzymywały drewniane, nadpróchniałe belki, którym przyszło leżeć jak która chce i jak się której podoba. I to miasto, to centrum miasta, które było na powierzchni również miało opierać się na drewnianych belkach. Gdyby nie one, w tunelu mogłoby być wszystko - jezdnia, samochody, chodniki, ludzie, tory już nie tylko kolejowe, ale także tramwajowe i rzecz jasna same tramwaje, przydrożne drzewa, dom partii oraz pewne egzotyczne drzewko. Póki co jest tunel, są drewniane belki, półświatło, cisza i spokój. A z drewnianych belek wystawały haczyki, na których zawieszone były druty wysokiego napięcia. Poza tym wszędzie ta rdza, która zostaje na butach do trzeciego dnia. Wiedział, że nie może długo stać i tak trwać w zachwycie, w końcu w każdej chwili mógł nadjechać pociąg i przejechać i jego, i ten cały jego zachwyt, a w dodatku stare tory kolejowe nie syczą na długo przed nadjechaniem pociągu, toteż wielkość ryzyka była odwrotnie proporcjonalna do refleksu, jaki wykazuje człowiek po całym dniu ciężkiej pracy, z której niczym górnik powraca tunelem, byle tylko zdążyć na autobus i wrócić czym prędzej do domu gdzie czeka stęskniony i wygłodniały pies. Dlatego przyspieszył kroku, a gdy znalazł się na ostatniej prostej, ujrzał z daleka szczupłe sylwetki funkcjonariuszy zbliżające się do krawędzi peronu. Na peronie musiał okazać dokumenty i zawartość torby, z której buchnął smród przepoconego munduru robotnika, który dla kolejowego strażaka okazał się tylko bączkiem puszczonym przez szczeniaka. Porażony mocnymi światłami dworca nie miał siły dyskutować. Usłyszał tylko coś o karze w wysokości pięciuset złotych i wiedział już, że nie kupi sobie i swojej rodzinie wymarzonej serii dzieł zebranych Steinbecka.

wtorek, 17 czerwca 2014

To znowu on, on czyli Dworzec Gdański

Czarny kot spaceruje po szynie toru przy najkrótszym, a zarazem najdalej wysuniętym peronie dworca. Czarny kot jest nie tylko czarny, ale jego przegenialna sierść odbija światła dworca, mało tego, odbija je wszystkie, ponieważ kot idzie całą jego długością, przecinając snopy wszelkich świateł tak, że czarny kot staje się chwilami niebieski, pomarańczowy bądź też niekiedy nawet czerwony. Szyna wydaje się wręcz skonstruowana dla kocich łap! Kot kroczy wszak raźnie i dumnie po szynie i nie ma chwili, w której by się wahał, chwiał, kot wszak nie wątpi, może tylko gdy usłyszy przejmujące całe ciało syczenie szyny, zwiastujące nadjeżdżający pociąg, ale to ma opanowane, toteż nic kota nie zniesie, instynkt, on jeden tylko.

Podróżuję szynobusem. Pierwszy raz w życiu. Może drugi, ale w Polsce to pierwszy. Bo w Polsce to inaczej, lepiej, milej, bez zbędnego pośpiechu, a więc spokojniej i zdrowiej. W dodatku przytulniej. Bo taki szynobus to trochę taki traktor, a i temperatura wewnątrz też taka żniwno-ciągnikowa. A jazda szynobusem przez most rozpięty nad Wisłą to czysta poezja. Mostu w końcu nie widać, a zatem płyniemy powoli poprzez rzekę i wszyscy są uśmiechnięci. I maszynista z konduktorem, do których zawsze można przyjść i popatrzyć jak to wygląda w przedniej szybie. I pani z psem. I pies pani. I nawet pani naprzeciwko mnie, co odmawia różaniec w intencji bezpiecznej przeprawy.

Wysiadając wszyscy mówią obsłudze szynobusu do widzenia. Wszyscy muszą się do tego znać, bo sprawiają wrażenie jak by się znali. Są szynobusową rodziną. Szczęśliwą rodziną z psem, który mógłby być psem szynobusowym, ale nie, bo oto tóż przed zejściem na peron pies zatrzymuje się na brzegu wagonu i stoi i duma i ma przerażenie w oczach, i nawet pan konduktor się dziwi i pyta psa czy Warszawy on nie poznaje, na co odpowiada właścicielka, że Warszawę zna, ale szynobusem to on jeszcze nie jechał.

Tymczasem po torze na przeciwko spaceruje czarny kot. On też jeszcze nie jechał szynobusem.

wtorek, 3 czerwca 2014

Kurz

Kurz, kurz, wszędzie dużo kurzu! Kurz wznosi się i w świetle latarni zakrawa na mgłę unoszącą się chwilę po tym jak przestało mżyć. No to może mamy jesień. Troszkę tak szarawo i kurzawo jak po sezonie ziemniaczanym. To może nie będzie w tym roku całego tego ceregielenia się z latem, upałami, sezonem żniwnym, tanim winem na przystanku PKS uderzającym do głowy z prędkością dźwięku. Już świta czas różańcowy i ptaszki ćwierkają jakoś tak wolniej, z mniejszym przekonaniem. Posnęli już niewyżyci turyści i sypiający pod byle liśćmi kapusty studenci geografii. Pusto i cicho, upycham ręcznik, piwo oraz herbatniki do granatowej torby i spokojnie wyruszam na przedwczesne wakacje.

niedziela, 1 czerwca 2014

O drugiej nad ranem świt daje znać o swoim istnieniu. Niepozornie wychyla się zza drzew, za którymi rzeka korbką i wyżymaczką przepuszcza błękitno-fioletowe płótno świtu, a stary las kopci papierocha, którego dym sprawia, że są chmury na przedwcześnie zrywającym się niebie.
Niebieski świt dogania cię o tej drugiej na niebieskim siedzeniu miejskiego autobusu. Towarzystwo mężczyzn o sinych twarzach i butelka po piwie z niebieską etykietką pod siedzeniem. Toczą się. Oni i ona. Ona wygrywa melodie na niskich dźwiękach i tylko czasem, kiedy uderza o metalowe części siedzenia, rejestr podnosi się na ułamek sekundy o dwie oktawy, słychać przeraźliwy pisk, mężczyźni o mniej sinych twarzach wzdrygają się, przez chwilę nie śpią, a potem znów śpią. Cały cykl reguluje szkło i prędkość jazdy. 
Mijasz szkielet przyszłego tunelu ponad dużą trasą, gdzie żaden samochód już nigdy nie poderwie się do lotu. Na świt jednak nie zarzucisz sieci szkieletu tunelu, toteż będzie się przez chwilę podrywał jak gdyby w środku nocy i wzlatywał ponad tunele, autobusy, butelki, sinych mężczyzn, las i rzekę, mnie i ciebie.

piątek, 23 maja 2014

Wiersz, który przyniesie mi sławę i pieniądze

piątkowe bezmięsne popołudnie
na brzegu pasą się kaczki krzyżówki
rozwiązujesz od środka brudne
adidasy ostatnie minuty
działania małej czarnej
za najwyższą cenę sąsiadka
odgrzewa pomidorową trzepie schabowe
biernie wiszące na sznurku
przypięte spinaczami przeznaczenia
za oknem kopią dzieci
resztki piłki pusty w środku
pies wraca ze spaceru uszczęśliwion
wieczną psią dyspensą nieświadom
zagrożenia zza chińskiej granicy
robi skręt wężowy i już
liże się tam gdzie się liże
i patrzysz na to i wiesz
że taki jest świat
i nie można kochać bażanta

wtorek, 20 maja 2014

Otwieram drzwi i znów dzień jak co dzień

Otwieram drzwi i idę na spacer. Idę na spacer, z którego wróciwszy spodziewam się znaleźć jakiś niesamowity mail w skrzynce. Coś w stylu, że kurcze, że czytaliśmy Pańską aplikację. Czytaliśmy Pańską aplikację i od tego czasu nie jesteśmy tymi samymi ludźmi. Siedzimy jak rażeni prądem na naszych stołkach, co dziesięć średnio minut wychodząc na papierosa, tacy jesteśmy poddenerwowani, podjarani czy podekscytowani! Dobrze, żeby pan przyszedł na rozmowę jeszcze dziś, bo zaczniemy tu pić alkohol, z resztą gdyby Pan przybył na rozmowę, to i z Panem chętnie się napijemy. Stać nas. Z resztą Pana też wkrótce będzie stać. Pan sobie wyobrazi. Whisky na śniadanie, whisky na drugie śniadanie. Do obiadu, podwieczorku, kolacji. Butelka za butelką. Tak, oczekujemy od pana odpowiedzialności i terminowego wykonywania zleceń. Nie, nie damy Panu siedzieć przy telefonie. Telefon będziemy trzymać w szafie pancernej, żeby Pan mógł spokojnie u nas pracować. W pilnych sprawach będzie Pana nawiedzał piękny posłaniec o bladej cerze i skrzydełkach przytwierdzonych do trzewików. Będzie pan przychodził rano kiedy chce. Popracuje Pan trochę i jeszcze przed południem pójdzie Pan sobie do domu czy gdzieś. Oferujemy... z resztą czytał Pan co oferujemy, skoro Pan wysłał nam swoje CV, które tak nas urzekło, że nasze sekretarki wciąż jeszcze podnoszą szczęki z lśniących podłóg naszego biura. Panu oferujemy to wszystko dwa, ba, nawet trzy razy! I wynagrodzenie. Ile Pan zechce! Doświadczenie? Przez przypadek natknęliśmy się na Pański blog. Ciągle nie możemy wyjść z podziwu. Rzucił Pan na nas czar, urok, nie wiem co, być może Pan nas nawet niejako przeklął, ale jest nam w tym przekleństwie tak błogo... niech Pan nas tak przeklina nieustannie! Tylko niech Pan przyjdzie na rozmowę. Niech się Pan objawi. Choćby zaraz! Teraz!! Bo wie Pan, my nie możemy bez Pana, a czy Pan może bez nas? Myślę, że będziemy doskonałą kombinacją i niezrównaną symbiozą. Z Panem osiągniemy prawdziwe szczęście! A i Pan zostanie otoczony w naszej firmie szczególną troską i szczególną czcią. Fortuna przytwierdzi się do Pana całym swym fortunim ciałem. Dlatego prosimy - niech Pan dłużej nie zwleka i zagości w siedzibie naszego biura.

z poważaniem
Prezes szefów nadszefów

piątek, 16 maja 2014

Nadsenność

Jadę. Do domu jadę, bo czuję senność, senność postępującą z prędkością niebywałą i nie zważającą na moje zdanie. Poza tym pada. O tym jak pada nie warto nawet pisać. Widzę jak pada, widzisz jak pada. Pada jak widzisz, a jak nie widzisz, nie jesteś Polakiem i kropka i orzełek odwrócił się do ciebie tyłem, to znaczy widzisz reszkę. I reszka pada. I ja padam, ale twardo jadę. Zarwałem noc. Wiesz, o trzeciej nad ranem zabrałem zwierzęta w składzie kot, chomik i świnka morska i ruszyliśmy na wycieczkę po Mokotowie. Bardzo chciałem pokazać im Mokotów, ponieważ raz, że w nazwie dzielnicy zawiera się nazwa jednego ze zwierząt z wymienionego składu, dwa, że jeszcze wczoraj za dnia, gdy było ciepło, prawie dwadzieścia stopni, lekki zefirek i słońce na niebie, latałem w tiszercie po dzielnicy i tak mi się spodobało, bo spodobało mi się naprawdę bardzo, szczególnie podobało mi się jak ktoś wyprowadził się z psem na forty, pomiędzy drzewa i czerwoną cegłę, aby wspominać tych, którzy bronili nas przed złym najeźdźcą i oddali życie albo i nie.
Dziś złym najeźdźcą jest zmęczenie po nieprzespanej nocy, a cena którą płacę za to, że wpadłem nocą do kuchni, do swoich zwierzątek i krzyknąwszy "chłopaki, dawać! Idziemy na spacer!" trzasnąłem lekko drzwiami i jeszcze kot nie merdnął ogonem a już wybudzaliśmy ze snu kaczki w parku. Myślisz, że nie mówi się do zwierząt per chłopaki, ale to sami mężczyźni. Po zmroku oddają się z resztą pederastii. W sumie bardziej chomik i świnka. Kot w tym miesiącu ma wolne. Raczej rozmyśla dniem i nocą, i lada dzień powinien stworzyć jakiś kodeks moralny dla reszty. Wszyscy jesteśmy przecież za prokreacją i dobrze by było ujrzeć kiedyś owoc spotkania świnki z chomikiem czyli węża.
Nad ranem kiedy zwierzęta poszły spać, udałem się do centrum na kawę. Kawa domowa oczywiście wyżłopana nim jeszcze otworzono worek. Piłem małą czarną, choć należałoby dużą, z początku spokojnie, a następnie w coraz większym napięciu, gdyż jak powszechnie wiadomo, osad na dnie filiżanki układa się w swoistą wróżbę, którą jeśli tylko oglądało się Ostry Dyżur, można z dużym prawdopodobieństwem zinterpretować właściwie. No to jest tak, że jak osad ułoży się na dnie w linię łamaną, po wypiciu owej kawy, będziesz żyć. A jak w prostą to nie. No to mam prostą. Pognałem więc jak rażony prądem do tramwaju, bo bardzo chciałem umrzeć w domu. Tramwaj, chciałem, aby wszystkie światła miał zielone, ale to było błędnie sformułowane życzenie, bo przecież tramwaje nie widzą kolorów i mają pałeczki i kropeczki, pijany znak dzielenia i dwa minusy, tylko, ze każdy z minusów jakoś inaczej jest zorientowany. Co skrzyżowanie mój tramwaj otrzymywał minus zorientowany tradycyjnie, horyzontalnie, w pozycji leżąco-flaczejącej i lata trzeba było czekać, żeby pałeczka w mgnieniu oka przekręciła się o dziewięćdziesiąt stopni, do pozycji wertykalnej, stojąco-wzywająco-wskazującej, co czynić dalej, a dalej należało jechać, bo stojąca pałeczka mówi motorniczce: "jedziesz mała!".
Jest też para na szybie, którą na wszelki wypadek odgarniam, by w razie gdyby w tramwaj uderzyć miał spadający meteoryt, samolot, budynek czy cuś, widzieć zbliżający się obiekt i szybko ukryć się pod siedzeniem. Odgarniam parę i mam mnóstwo brudu na rękach. Być może więcej brudu niż wszystkie rządy wszystkich erpe zebrane do kupy. Powtarzam - do kupy! Nie wiem z resztą czyj brud zgarnąłem z szyby, czyj wydech, opary, wyziew czyjego żołądka. Czy mam na rękach jakiś wyziew indywidualny? A może kolektywny? Czy para gromadzi się na szybie i tworzy jakąś autonomię, a może miesza się z innymi parami i razem idą do nieba czwórkami? Próbuję rozwiązać kwestię pary, lecz senność postępuje i czuję jak opada klapka tubki bystrości i inteligencji. Opada jest słowem kluczem. O, pada. Opadła. Zapominam pisać. Śpię. Dobranoc. Zzzzzz

czwartek, 8 maja 2014

Tuż za Dworcem Gdańskim

Tuż za Dworcem Gdańskim pociąg gwałtownie zwalnia. Może nie tuż za dworcem gwałtownie zwalnia, ale na zakręcie tuż przed samym Kołem i pewnie gdyby nie wchodził w ten zakręt, nie skręcał, nie zbaczał, nie poddawał się biegowi rzeczy, mógłby z nie mniejszą prędkością gnać prosto przed siebie, by na chwilę zwolnić w okolicach Centralnej Stacji Towarowej, by następnie niczym wystrzelony z procy ruszyć z niewyobrażalną prędkością na Berlin, stolicę kraju, gdzie każdy pociąg mknie niczym strzała, byłby więc u siebie wśród swoich, a tak snuje się w rozwolnieniu wstecznym, dokładnie przetwarza błoto w przednich szybach i pokazuje nam Wolę w każdym szczególe, choć nie za bardzo jest przecież co pokazywać. 
A kiedyś wyszedłszy z tego samego zakrętu przyspieszał. Fakt, że jechał wówczas w inną stronę, w stronę, w którą i ja zawsze zmierzałem, nigdy w przeciwną, stąd też pozorne rozczarowanie i smutek z tego, że było lepiej a jest gorzej. 
A przecież nie jest gorzej. Wsiadam na Warszawie Zoo, stacji przypominającej tę na wsi, gdzie człowiek, by dostać się na peron zmuszony jest przejść przez tory obstawione odblaskowymi znakami oraz krzyżami z zebry w czerwone paski, co znaczy - musi ryzykować życie. Ze stacji Zoo nie widać żadnych zwierząt, a szkoda, można by z kolejowego nasypu podziwiać przenajróżniejsze okazy, nie narażając swojego nosa na inhalowanie smrodu dzikiej zwierzyny w okresie suchym. Zostaje wyglądanie pociągów ślimaczących się po wale jak i tych żyrafiejących na szczycie mostu.
Rzeka jest piękna o tej porze roku i bezwonna. Cały zapach gdyby był, byłby za niemożnymi do uchylenia oknami, a w dodatku wdechnięty przez zwierzęta z zoologicznego ogrodu, po prostu by nie istniał. Poza tym Żerań i Pałac Kultury. Poza tym piękne schodki na brzegu. Można po nich zejść aż na samo dno i posłuchać jak pod wodą przyjemnie brzmi stukot kolejowych kół. 
Pytyk-pytyk bulbulbul pytyk-pytyk. Mijamy Arkadię to znaczy raj, w którym mają kino i maka. Za kinem i makiem cmentarz i skręcamy. I robimy żółwia. Pan konduktor wyciąga z pociągowego schowka tekturowe kapelusze wielkości starej płaszczki i każe nam nałożyć je na plecy. Następnie wychodzimy na tory i powoli, na czterech łapach przesuwamy się po podkładach. Podkłady śmierdzą martwym żółwiem, bo i nie jeden nie wytrzymał na tej spowolnionej trasie i pękł na pół. Widać jeszcze ślady pękniętych żółwi. Jesteśmy silni. Idziemy szybciej niźli szedłby pociąg. Dlatego pociąg stoi. Oszczędza energię. Swoją energię. Swoją energię oszczędza naszym honorem. Poświęcamy nasz honor i zostajemy żółwiami. Niby ryzykujemy życie, ale gdy nas coś przedziurawi, potrafimy się zrosnąć w samym środku jeszcze bardziej do środka. Idziemy. Jesteśmy gotowi na najlepsze. To znaczy dotrzeć żółwim piechtaczem do stacji szybciej niż zrobiłby to pociąg gdyby tylko chciał. Nie chce, ale my chcemy. Dochodzimy. Jesteśmy. Zdejmujemy żółwie domy z pleców. Wszystko dzieje się na nieco oddalonym ósmym peronie, między drzewami, tak że ludzie tego nie widzą. Znowu jesteśmy ludźmi i nie mamy się czego wstydzić. Na nic te drzewa i peron w krzakach. Jesteśmy dumni z siebie i gotowi na raz jeszcze. My Polacy tak mamy. Chodzimy szybciej niż pociąg. A gdyby tak pojechał prosto i pognał na Berlin...

czwartek, 17 kwietnia 2014

Sunday czyli niedziela, która zdarzyła się we czwartek

czyli pies sąsiada. Ciemna noc, czwartek rano, godzina druga nad ranem. Słychać jak ktoś otwiera bramę na podwórze. Otwiera raz. Drugi. Najprawdopodobniej mocuje się z kłódką, gdyż przez długie kilka minut słychać na nowo podejmowane próby otwarcia bramy. Ciemna noc, oświetlone podwórze, na które w pewnym momencie wbiega oszalały ze szczęścia pies i od pierwszej sekundy tego hasania wiem, że to Sunday - pies sąsiada.
Długo czekał, by się rozpędzić i wpaść jak postrzelony na parking, którego eksploring tak bardzo sobie ulubił. Długo czekał. Kłódka nie chciała ustąpić i nim skrzydła bramy rozwarły się na boki, uderzając ostatecznie o betonowe krawężniki, zdążył już parę razy zwiesić uszy, spuścić ogon, jeszcze trochę i popadłby w całkiem typową dla ludzi beznadziejność. A beznadziejność w wykonaniu psa jest szczególnie trudnym przypadkiem beznadziejności, gdyż jest beznadziejnością psa i za każdym razem, kiedy podejmowała się kolejna próba otwarcia bramy, łapy psa znów ulegały usztywnieniu, uszy na nowo stawały się spiczaste, a ogon rozmerdywał się na wszystkie strony, bo świat za chwilę miał się stać światem psa Sunday'a.
W końcu udało się! Kluczyk w kłódce bramy drgnął, opadły łańcuchy, zadrżała klamka i pies wpadł jak niewyżyty na parking, gdzie miał natychmiast zająć się prześladowaniem pozornie bezpiecznych tam kotów. Szybkie było jego rozczarowanie, gdyż nocą koty rozchodzą się po mieście, by zająć się swoimi sprawami. I tylko pies, który jest zmorą samego siebie, który nie miewa poważnych spraw do załatwienia na mieście, biega niestrudzenie wokół samochodów i  odbija światło latarni od swojej białej jak sól sierści. Brakuje tylko właściciela.
Ale i ten zjawia się po paru minutach. Idzie wolno, za to całą szerokością parkingu. Najprawdopodobniej wraz ze swym podopiecznym udał się na eksploring, jednak sam preferuje powolne i dokładne badanie terenu. Bada. Bada cały teren, aż dociera do własnego samochodu, o który oparłszy się, zaczyna kontemplować niebo i ziemię. Dookoła lata pies. Szary parking jest tłem i nawet nie wiem kiedy zorientowałem się, że mam do czynienia z nowym układem, układem pijanym jak bela, który porusza się wolno i dość nieregularnie, a jego satelita ma wszelkie znamiona satelity, od koloru powierzchni, przez trud lądowania nań, po zatwardziałość i upór z jakimi krąży wokół swego żywiciela. A ten nie jest łatwym jądrem rzeczy.
Jest nawet bardzo trudnym jądrem rzeczy. Jądrem które stoi i nie wiesz tak naprawdę, kiedy samo się wprawi w ruch i kiedy już ulegnie w ruch wprawieniu (samo wszak w sobie ruch wznieca rzadko i niechętnie) przemieszcza się bardzo nieprzewidywalnie, z początku rusza powoli przed siebie, w czym przypomina lokomotywy składów towarowych, jednak po chwili zbacza nagle z kursu i pruje ku dołowi niczym tir zepchnięty do Grand Canyonu. 
Satelita ma spore trudności z dotrzymaniem kroku, a właściwie krążenia, tak, satelita ma spore problemy z krążeniem, jednak dla niego samego, tak zatwardziałego w swej wierności i w swym uporze, wręcz oszalałego na punkcie jądra, które otacza, problemy z krążeniem nie istnieją. Zatacza więc koła nieprzerwanie, raz większe, raz mniejsze, ale zatacza, bo przecież nie odłączy się, nie stworzy własnego układu, w którym to on będzie naprutym centrum, które pójdzie sobie gdzie chce i jak chce, wydając przy tym dzikie, nieartykułowane odgłosy, opartym o ścianę pobliskiego bloku i czekającym na zmiłowanie komet, spośród których jedna porwałaby go na swoim długim jedwabnym warkoczu wprost na wytrzeźwienie. 
O świcie układ powraca do swojej małej dziupli, gdzie wciąż odbywa się krążenie, tylko na mniejszą skalę i w lekkich bólach, i tak właśnie Sunday, po polsku Niedziela, kręci się wokół człowieka, a nie człowiek wokół Niedzieli.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Out Spiro

Próżno wyglądałem dziś nowych wagoników z opieradełkami, które tak mnie zachwycały niecałą notkę temu. Ponieważ nie robię obliczeń, nie prowadzę statystyk ani nie wydzwaniam do dyżurnych warszawskiego metra z pytaniem o czas odjazdu inspircia z mojej stacyjki, skazany jestem albo na wielominutowe oczekiwania, albo na jazdę tym co przyjedzie.
Przyjechała nowa wersja starego metra czyli stare radzieckie pudło z nieco zaokrąglonym przodem i silnym światłem wewnątrz, które można rozpoznać po charakterystycznym sygnale zamykania drzwi, charakteryzującym się lekkim wibratem. Wsiadam, staję i jadę.
Nie dalej jak stację dalej (Metro Pole Mokotowskie) wsiada wycieczka szkolna. Z resztą na tej stacji zawsze ktoś wsiada, by zburzyć spokój pasażerów. Albo są to szatanowi metaliści, albo mokotowscy klubowicze, albo pijani plenerowi nastolatkowie, albo jeszcze poranno sobotni bądź poranno niedzielni imprezowicze z krwią na rękach. Dzieci ze szkolnej wycieczki krwi na rękach nie mają, mają za to odblaskowe kurteczki, które upodabniają je do pracowników służb miejskich pozbawionych wyższych kwalifikacji zawodowych, bo i w końcu skąd tak małe dzieci miałyby owe kwalifikacje wziąć, a na kurteczkach widnieje dumne logo sponsora, którym jest nasze ukochane miasto. Dzieci jadą, ludzie się ładnie rozsuwają, chyba, że siedzą, to nie.
I tylko jeden pan w wąsikach widząc z jaką namiętnością dzieci wspinają się na siedzenia, z jaką słodyczą wbijają swe krótkie pazurki w czerwone tapicerki, wstaje, by ustąpić swoje jedno miejsce dwójce bądź nawet trójce(!) dzieci! Zderza się ze mną, który tym razem nie stoję oparty o opieradełko, gdyż takiego Rosjanie nigdy nie wymyślili i nigdy też nie wymyślą. Następuje mi na stopę i miast okazać skruchę, odwrócić się, schylić pokornie głowę i rzec jedno słowo jakie ładnie brzmiące, by ostudzić gorycz mą i ból, uśmiecha się i zabiera się wnet do zagadywania dzieciowych opiekunek i rozmówek z dziećmi. Jest przeszczęśliwy! Zrobił dobry uczynek. Zrobił nawet dwa, jeśli nie trzy dobre uczynki! Właściwie to zrobił cztery a nawet pięć dobrych uczynków! Wszak najpierw pomyślał, w wyniku czego wstał (2 uczynki). Dzieci usiadły (2-3 uczynki). Pozostał wobec nich dobrym człowiekiem (~1 uczynek, ale ciągły, stały, permanentny). Nadepnął na stopę człowiekowi o znamionach geniuszu (-2 uczynki). Opuścił metro na najbliższej stacji (+1 uczynek). Cały czas wychodzi jednak na plus. A więc mamy do czynienia z moralnością licytowaną, wyrachowaną, obmyślaną w każdym szczególe, niespontaniczną i wręcz nienaturalną, acz zagraną w sposób na tyle udany, że społeczeństwo pokolenia Na dobre i na złe kupiło owy produkt. Tym gorzej dla społeczeństwa. To trochę jak nakarmić stówkę głodnych dzieci w Afryce, wrócić do Polski i zabić człowieka i mieć odpuszczone. Albo puścić staruszkę przodem w drzwiach, a psa wywieźć pod miasto i zastrzelić jak psa i też mieć społecznie darowane. Bo przecież jest cały czas na plus. Jest gorzej niż lepiej. Z resztą... czy nie niepokoi Cię Czytelniku drogi, kiedy widzisz mężczyznę w średnim wieku przymilajęcego się obcym dzieciom? W dodatku dzieje się to w rosyjskim wagonie i w podziemiach, czyli odpowiednio bliżej piekła. I jeszcze w deszczowy poranek w centrum miasta, gdzie ślepe tłumy kryją każde obrzydlistwo?!
Niech da Ci ten wywód trochę do myślenia, bo prawdziwe dramaty rozgrywają się codziennie w naszym otoczeniu i to nie tylko w godzinach szczytu i nie tylko za sprawą panów z wąsem, choć na tę kombinację uważałbym szczególnie, a na pewno bym jej nie ignorował.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

In Spiro

Tym razem poszedłem do metra. W miarę postępujących lat, chętniej schodzę do podziemi, chętniej się widzę z obszarem, do którego nie dociera słońce, przyzwyczajam się do wilgoci, do podziemności, do głębokości i do samotności, choć akurat metro jest ostatnim miejscem, w którym można uświadczyć tej ostatniej z uwagi na wszechobecny tłum, aczkolwiek w tłumie łatwiej doświadczyć samotności niż gdziekolwiek indziej, więc chodzi bardziej o pojedynczość i człowieczą niepowtarzalność w podziemnej kwaterze, czego podziemne obiekty metra zaaranżować nie potrafią, przynajmniej na dzień dzisiejszy i na dzień jutrzejszy też.
Tym razem poszedłem do metra, bo padał deszcz i chociaż był to taki deszcz, przed którym się nie ucieka, bo to taki lekki deszczyk, muskający naskórek, wiosenny taki nijaki, to jednak wybrałem miejsce, w którym nie będzie śladu deszczu, będzie czarno, nie szaro za oknami, i oświecać mnie będzie sztuczne, jedynie sztucznie wytworzone światło.
Oprócz mnie to samo miejsce wybrało sporo innych ludzi, którzy tłumnie oblegali krawędzie peronu, i którzy wcale nie musieli gdzieś tak naprawdę jechać, raczej poprzejeżdżać się w ramach zabijania czasu, który w pewnej chwili miał minąć razem z deszczem.
Wsiedliśmy do nowego metra. Być może połowa pasażerów właśnie na nie czekała. Kto by pomyślał, że kilka miesięcy po uruchomieniu nowego składu i jego złej sławy, ludzie nadal będą wyprowadzać działania, obliczenia usilne, sprawdzać na forach godziny i miejsca, w których zatrzymują się nowe wagony! A jednak! Drużyna, która stała na stacji nieco ponad godzinę śliniła się niezmiernie na głos typowego dla nowego składu hamowania. Wchodzą i się rozpraszają. Jedni stają na środku, przy trójdzielnym żółtym drążku, inni lecą na przegub, niektórzy siadają, jeszcze inni stają przy drzwiach i będą stanowić całkiem sporą grupę.
Stoję na środku. Między dwoma rzędami siedzeń mam swoją scenę. W takich momentach mógłbym być półświatowidem, widem o dwóch twarzach, który zadowalałby widzów z obu stron widowni. Jednak nie tego pragną widzowie. Raczej są wściekli na swojego nowego aktora, który stoi i coś im zasłania. Jakiś telewizorek, jakąś reklamkę, albo nawet fascynujący widoczek za szybą i nawet gdyby niczego nie było, byliby źli, że zasłonięto im nic i mają teraz jeszcze mniej. 
W czasie stania i aktorowania ubolewałem, że projektanci nowych składów wymyślili co prawda siedzenia, na których nie da się spać, ale nie wymyślili siedzeń na których nie da się siedzieć. Siedzeniami na których nie da się siedzieć zadowoliłoby się całe społeczeństwo. Bo nie do końca nie dałoby się przecież na tych siedzeniach siedzieć. Dałoby się. I to jak! Tylko, że na krótko. Tak na odległość jednej, góra dwóch stacji, po przebyciu których specjalna konstrukcja siedzeń wbijałaby się w sposób nieprzyjemny w ciało siedzącego, dzięki czemu ten wstawałby po niedługim czasie i ustępował miejsca kolejnej osobie. I tak ta kolejna osoba siedziałaby kolejne dwie stacje i znowu dręczona nieprzyjemnym pobolewaniem w zadku, wstawałaby i uprzejmie odstępowała miejsce kolejnemu pasażerowi. W moim mniemaniu genialne!
Nie mniej genialnym rozwiązaniem są natomiast opieradełka rozmieszczone w wagonie na miejscu niektórych potencjalnych siedzeń. Odbieram to jako hołd wobec osób stojących i nieocenioną pomoc dla osób czytających, a może nawet piszących na stojąco! Takie opieradełko zwolniło się specjalnie dla mnie i zaprosiło, by oprzeć swój spracowany wstawaniem rano z łóżka kręgosłup o siebie.
Stałem i patrzyłem. Opierałem się i delektowałem. Czytałem, to znowu podnosiłem wzrok znad książki i wodziłem wzrokiem po wagonie. Wzbudził się we mnie zachwyt nad perspektywą i możliwościami. A możliwości są ogromne. Przede wszystkim miejsce stojące raz zajęte nie podlega odstąpieniu przez wzgląd na kulturę osobistą. Gdyby tak zdemontować siedzenia i wmontować w ich miejsce opieradełka, zakończyłby się odwieczny bój siedzeniowy i nastałaby kultura stania. Kultura szacunku i wytrwałości. Także kultura równości! Siedzący nie górowaliby wzrokiem nad siedzącymi, którzy jak dotąd mieli przewagę, bo byli pierwsi, zwinniejsi, lub po prostu starsi i bardziej zniedołężniali! Takich opieradełek można by przecież zainstalować większą ilość, nie tylko przy oknach, ale również przez środek wagonu! 
Proste rozwiązania są najlepsze i to wiadomo nie od dziś. Niestety nikt nie konsultuje ze mną najważniejszych spraw społecznych, przez co cierpi rzecz jasna ogół. Ponieważ jednak czuję silną misję społeczną, zamierzam się pojawić sam z siebie przy projektowaniu składów dla trzeciej linii metra. Tak, wyjdę z grobu, stanę na płycie i będę radził. A oni posłuchają, docenią geniusz, ekshumują, postawią nowy, wspaniały pomnik z wieżą zasłaniającą belweder, nadadzą imię moje całej linii metra i każdej stacji z osobna, a wszyscy pasażerowie będą stać przez całą podróż przez szacunek dla mojej idei, mojej pracy i mojej ofiary.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Tytuł spowiła mgła.

Szalenie bałem się podejść dziś do odbiornika telewizyjnego i wrzucić cokolwiek, jakikolwiek kanał, z resztą i tak nie oglądam telewizji, ale znowu w chwilach rzadkiego kontaktu z TV strach, że trafi się na coś złego, na coś co zjada mózg, nerwy, burzy spokój ducha, rośnie i urasta do rozmiarów brzozy zwłaszcza w dzień narodowej paranoi, narodowego absurdu, międzynarodowego dnia ochrony mgły i osobistych wycieczek do lasu, bo na stare miasto się dziś nie przebijemy, nie dotrzemy tam oj nie, jak bardzo nie tylko Bóg jeden wie.
I nie przebiliśmy się. Byliśmy w lesie, a teraz przed TV. Strach przed TV i sparaliżowana dłoń z pilotem (pilot to dziś bardzo niestosowne słowo), ale jednak, po dłuższej chwili klikam i latam (też niezbyt poradny termin) po wszystkich kanałach, a że mam kabel, to mam więcej kanałów, na których nie ma kompletnie nic i albo konferencja panów od latania, albo panowie od bliskiego wschodu, albo pseudoszpitalny serial albo już nie wiem co, klik, i znów od początku, mam telewizję polską i jest, jest coś, co uspokoiło moje skołatane nerwy, co przywróciło mi wiarę w świat, w ludzi, w życie, w sens istnienia mediów i w parę innych sensów, a był to sport i to sport nie byle jaki, bo szalenie drogi, bo za korty trzeba płacić, a jak już się zapłaci i się zagra, to zbiegają się dziennikarze, którzy nigdy nie płacili i nigdy nie grali i oczekują, a biedni gracze muszą się wstydzić za siebie, bo żeby trenować muszą wyjeżdżać za granicę, bo w ojczyźnie nie ma dla nich miejsca i tam gdzie mógłby być plac, łąka, polana, drzewa, wiewiórki, stoi pałac, leży wrak i szczątki pod kapelusikiem muchomora. 
No więc mam ten swój tenis, który siedzę i oglądam, tenis o tyle spokojny, że występują w nim damy, spokojne, jedna nawet przyjemna, druga trochę podobna z ciała do mężczyzny, z głosu nie wiem, nie odzywa się, czasem dziko pokrzykuje. Moja faworytka jest moją rodaczką i w przeciwieństwie do przeciwniczki nie pokrzykuje, jest skupiona cicha, jak nie moja rodaczka, i gdyby nie pokrzykiwanie przeciwniczki z kraju papieży, gdyby nie powolny, przespokojny głos komentatora, słychać byłoby tylko uderzenia rakiet i odbicia piłek od płyty kortu. 
Długo to trwało i już skończyłem palić cygaro i pić drogą angielską herbatę i wyłączyłem telewizor przed końcem meczu, wiedząc, że moja rodaczka wygra, co też ostatecznie uczyniła i wpadam w lekki zachwyt i podziw i zaparzam kolejną droga angielską herbatę, po czym chwytam mój osobisty prywatny egzemplarz narodowej flagi i lecę na ulicę skandować i okazać radość tym większą, że nigdy nie spodziewałbym się, że w takim dniu jak ten będę dumny z biało-czerwonej! 

Co za dzień

w którym postanowiłem rozpocząć sezon opalania samego siebie. Nabalsamowałem i naoliwiłem swoje ciało jeszcze nie wyszedłszy z łóżka tak, że gdy już z niego wyszedłem niewyżyte promienie słońca, które rzuciły się na moją skórę, ostatecznie same poniosły szkody i na chwilę przestały pomigiwać. Potem to już wiadomo, że leżałem, czekając aż skóra nieco się zaczerwienieni po czym nabierze kolorów lekkiego przydymienia. W międzyczasie napisałem parę wierszy, które sprzedam do prasy i będę miał na hotdoga. 
A gdy już szło na zachód słońca, ruszyłem na molo i tańczyłem tak, że trudno uwierzyć, jak oszalały, a biodra same rwały się na boki, pośladki lekko falowały, kolana nieco ugięte chroniły nogi, czyli jakieś pół ciała przed ostatecznym zesztywnieniem. Krew płynie szybko i czerwieni się jak światło sygnalizatora, a cała reszta spokojnie mieści się w naturalnym pulsie.
To był niesamowity dzień w kolorach czerwieni i żółci.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Autobus się spóźnił jakieś dwie minuty. I niby nic dziwnego, bo przecież autobusy lubią się spóźniać, choć ten akurat zawsze przyjeżdżał parę minut przed czasem i szok czasowy urósł w związku z tym do pięciu-sześciu minut, jednak przez spóźnienie dzisiejsze nie zdążyłem na swoje metro, w związku z czym czekałem na peronie długi czas, czas który mogłem poświęcić na dopijanie czarnej herbaty w Twoim mieszkaniu i dłuższe głaskanie zaniedbanego misia, który już wręcz się tego domagał, ale panowie kierowcy na pobliskiej pętli zagadawszy się nie po raz pierwszy przecież, już na samym starcie odpalili silniki swoich maszyn z lekkim opóźnieniem i tak właśnie przez ich dłuższe spędzanie czasu ze sobą nasze ze sobą czasu spędzanie staje się krótsze i jest nie do pomyślenia jak opieszałość i niedokładność jednych jest przyczyną nieszczęść drugich z niedogłaskanym misiem na czele i dziećmi z Afryki, które pragną tej samej czarnej herbaty z pulchniutkim szczurem na dnie, której nigdy nie zdążam dopić w związku z czym wystaje w kubku, stygnie, mętnieje i czernieje, by ostatecznie odpłynąć ściekiem razem z innymi smakołykami na zmarnowanie.

sobota, 5 kwietnia 2014

Różne oblicza chleba

(...) i wyjdę rano niby po chleb
Dżem

Wyszedłem rano po chleb. Wyszedłem rano po chleb i miałem plan już nie wracać. Miałem plan już nie wracać, bo włóczęga wydała mi się słusznym rozwiązaniem. Ale kupiłem ten chleb, po który wyszedłem byłem i nie chciało mi się go dźwigać przez świat, a przecież wiadomo, że w pewnym momencie chleb zamienia się w kamień, bo jak chleba nikt nie je, to chleb myśli, że się go nie szanuje, a chleb lubi, żeby go szanować, czyli jeść.

Ale wróciłem. Wróciłem do domu, bo znajomi obiecali mi wspólną włóczęgę, czyli taką, w której zobaczymy tory, wagony towarowe, lokomotywy spalinowe, więc trzeba było zostawić chleb w domu, żeby przypadkiem nie zamienił się w węgiel.

Poza tym ma być słońce. Ewentualnie księżyc. Księżyc w kształcie skórki kromki chleba. Chyba jednak wezmę chleb na wypadek gdyby skończyła się popita.

Chleb zamienia się w popitę i odpływa.

I my odpływamy. I ja odpływam. I odchodzę. I odlatuję.
Na małej chmurce pstrej.

piątek, 28 marca 2014

Niczego mi tak nie żal

jak końskiego domu. I choć koni nie cierpię, nie potrafię sobie wyobrazić jakiejkolwiek relacji jaką mógłbym nawiązać z tym zwierzęciem, poza rzecz jasna, wzrokowo-węchową, która to relacja tylko pogarsza mój stosunek do końskości, to jednak żal mi pewnej stajni.

Koń śmierdzi i to rzecz pewna. Jeszcze na długo przed pojawieniem się konia w polu widzenia można śmiało odgadnąć po zapachu, z jakim zwierzęciem mamy do czynienia, jak też przewidywać, że w przeciągu niecałej minuty, przyjdzie nam konia tego czy innego widzieć.

Fałszywe są wyobrażenia o szczupłym i wyględnym koniu, który galopuje, a tuż za nim rozpościera się tapeta z zachodzącym wściekle czerwonym słońcem. Bardziej prawdziwe to takie, w którym niedożywiony koń z tłustą grzywą pokrytą łupieżem, spaceruje od niechcenia po wąskim wybiegu (a właściwie wychodku, gdyż nic więcej poza krążeniem wokół własnej osi zrobić się tam nie da) i tylko patrzeć jak zwierzę to padnie, to jego ciało runie w podłoże miękkie od wiecznego błota i świeżego kału.

Albo te końskie oczy. Nie znam żadnego zwierzęcia, któremu patrzenie w oczy byłoby tak przygnębiające. Wszelkie stworzenie od mrówki przez kaczkę po słonia ma jakiś błysk w oczu, przynajmniej wielce ułamkową chęć do życia. Widać w oku żaby odbijane kaczeńce i radość, że kaczeniec się odbija. W oku psa widać radość, choć nie wiadomo zupełnie z czego, ale może właśnie z tego, że nie wiadomo. Widać też radość w oku muchy, satysfakcję, że nowy dzień przyniósł kolejne świeże gówno, w którym da się pobabrać, nabrać co nieco na umorusane łapki i przyczepić się do świeżo upranej białej firanki, by znienacka runąć całą muszą siłą i masą na świeżo upieczoną szarlotkę. W oczach konia świeci się beznadziejność. Można powiedzieć, że promienieje pustka. I o ile nic nie promienieje ani się nie świeci, o tyle oczy konia są całym koniem, czyli właściwie niczym czemu nawet gdybym bardzo pragnął, współczuć bym nie umiał.

A jednak ogarnął mnie smutek i zdruzgotanie na wieść, że pewna stajnia na obrzeżach miasta zostanie zburzona i szybko zrozumiałem, że nie współczucie dla licznych koni mną kieruje, a sentyment za tym co było, za młodością ludzką, która kręciła się swego czasu koło owej stajni i rzucała cień na jej białe ściany. 

Zawsze kiedy szliśmy na skarpę zachwycać się widokami na powstające osiedla, które coraz bardziej zbliżały się do skarpy i baliśmy się tego niefortunnego momentu, kiedy budowniczy najeźdźca wkroczy na skarpę w chwili naszej nieuwagi, skutkiem czego bylibyśmy straceni.

Byliśmy ostrożni. Sączyliśmy tanie wina. Małe łyki piwa braliśmy raz na pół godziny. Z resztą nie potrzebowaliśmy tak naprawdę ani piwa ani wina. Mieliśmy przecież skarpę, z której zawsze schodziliśmy o ile pogoda dopisywała i przemierzaliśmy wysokie trawy w poszukiwaniu lepszego świata, bo lepszy świat krył się gdzieś w trawach i było widać niekiedy jego rogatki, właśnie wtedy gdy stawaliśmy plecami do dźwigów z powstających osiedli. 

Niekiedy popadywał deszcz i wówczas błoto spływało ze skarpy. Staliśmy więc na górze, wiedząc, że lepszy świat złości się na świat obecny i chwilowo lepiej mu nie wchodzić w drogę. Przydawały się na ten czas wspomniane piwa i wina, które chowaliśmy po kurtkach, torbach, i zażywali pod ścianą stajni, bardzo uważni, wyczuleni na każdy sygnał, na każdy dźwięk.

Nasłuchiwaliśmy także koni, które w czasie deszczu szalenie się nudzą, choć w czasie słonecznym nudzą się nie mniej.

Byliśmy piękni i łudziliśmy się z tym lepszym światem. Łudziły się i konie. 

Konie się złudziły i ogarnął je najgorszy z bezsensów - koński bezsens, o którym czytamy codziennie w końskich oczach.

My się jeszcze trzymamy i trzyma się nasza młodość, choć z każdym dniem coraz bardziej zdajemy sobie sprawę z tego, że i ona w końcu padnie w ciemne błoto i świeży kał, a jej ostatnie rżenie uniesie się ponad skarpę i zmiesza się z wonią końskiego łajna.

piątek, 21 marca 2014

Spowiedź szaleńców

- a więc mówi pan, że został pan świrem...
- dokładnie tak się stało
- a kiedy mniej więcej?
- wczoraj
- i w jakich okolicznościach?
- jechałem pociągiem, wie pan, miałem wrażenie, że to jedna z ostatnich moich podróży koleją w czasie pokoju i następny raz może już być, kiedy to odzianego w mundur wepchną mnie do wagonu towarowego i wyślą na front i przez osiem godzin nie będzie nic widać i nie będzie gdzie zrobić siku-kupy, więc chciałem bardzo wsłuchać się w rozmowy pasażerów, ostatnie rozmowy ludzi cywilizowanych, nie skażonych agresją ani niczym takim...
- i o czym były te rozmowy?
- o Madagaskarze.
- o Madagaskarze?
- o Madagaskarze i Piotrusiu Panu. 
- co pan powie...
- pan myśli, że ci ludzie tam chcą czy coś, ale nie. To są przedszkola. Nazwy przedszkoli. W jednym z nich, na, a właściwie w Madagaskarze kobieta, pani przedszkolanka w sensie ma depresję, toteż nie uczy dzieci piosenek, sama nie śpiewa, nie bawi, nie uczy i to się proszę pana przenosi na dzieci, a dzieci wiadomo czują cierpią i rośnie nam taki schorowany, nieczuły, zimny naród, nie sądzi pan?
I właśnie pani, która zwierzała się jej z przeżyć z Madagaskaru, z przeżyć swego dziecka rzecz jasna postanowiła porozmawiać z przedszkolanką, a w gruncie rzeczy wpędzić ją w tym jeszcze większa depresję, po czym zabrać swoją pociechę, przez co zapewne zrujnowała przedszkole finansowo, a bezrobotna przedszkolanka wpadła w jeszcze większą depresję, i ostatecznie owa matka osadziła swojego potomka w Piotrusiu Panie.
- niesamowite
- a słyszał pan, że jeden z autorów Piotrusia odebrał sobie życie?
- co pan powie?
- no naprawdę!
- czemu, co nim kierowało?
- nie wiem, to pan jest psychiatra, powinien pan to wiedzieć! 
Ale nieważne. Myślę, że to znaki czasu. Kobiety nie potrafią się zajmować dziećmi, a tu jeszcze chcą zdrowych, silnych mężów na front posłać. Słyszał pan o tych tajnych, cichych mobilizacjach?
- coś tam
- pan jest lekarzem, więc pan jest spokojny, ale ja proszę pana jestem obywatelem kategorii A, bez planu B, na łasce witaminy C, myślący o realiach, że są do D itepe itede
- myślę, że nie powinien pan podsycać w sobie apokaliptycznych wizji
- myślę, że człowiek na wszystko winien być przygotowany. Wie pan, postanowiłem zostać świrem?
- czym?
- no świrem! Świrem, czubkiem, wariatem, baranim łbem, ciołkiem, kretynem, cymbałem, matołem, tępakiem, szajbusem, trepem, tumanem, a w wolnych chwilach ciamcią-ramcią i amatorem kwaśnych jabłek!
- nie do wiary!
- a może zna pan na to jakieś łacińskie określenie?
- Na Boga! Po co ono panu?!!
- bo łacina to łacina. Z łaciną jest medycznie i profesjonalnie, a w dodatku internacjonalnie, co na wypadek wojny bardzo się może przydać!
- myśli pan, że zaborca, że ten wschodni zaborca rozumie łacinę?
- a ja wiem? Ja jestem świr. To pan się zna!
- ja się znam, a pan chce być świr, bo nie chce pan na wojnę tak?
- chcę do kwaśnych jabłek!
- zajmie się pan sadownictwem.
- złapią mnie przy pierwszej lepszej czystce sadu.
- nie złapią. Powiem panu, trzeba tylko trochę sprytu i zwinności. Chyba, ze wycinka... Słyszał pan kiedyś szelest liści?
- chyba...
- wspaniale! To jak pan jest w tym sadzie i delektuje się kwaśnymi jabłkami i słyszy pan szelest liści to znaczy, że ktoś idzie. Rozumie pan?
- mniej więcej.
- to jak pan słyszy, to pan natychmiast rzuca wszystko i czmycha do dziupli! 
- i tam mnie nikt nie znajdzie?
- nawet podmuch atomowy!
- pan jest taki mądry, skąd pan to wszystko wie?
- tak się składa, że codziennie ćwiczę
- wskakiwanie do dziupli?
- dokładnie
- ale po co?
- od dzieciństwa mówią, że jestem ptasi móżdżek
- czyli z natury mieszka pan w dziupli
- nie jest pan taki w ciemię bity jak bity jest amator kwaśnych jabłek
- cała przyjemność po mojej stronie
- w czasie wojny przyda się panu i to
- o ile nie zaciągną mnie do armii
- nie zaciągną
- a jak zaciągną?
- to pan pójdzie
- to mnie zabiją
- nie zabiją
- jak to?
- normalnie. 
- łatwo powiedzieć... normalnie...
- no normalnie! W drodze na front, między pociągiem a frontem, między młotem a kowadłem jest las. To jak pan ten las zobaczy, to będzie w nim parę drzew.
- będę mógł sobie wybrać?
- naturalnie!
- i co jak sobie wybiorę?
- spogląda pan spode łba czy nikt nie patrzy i czmycha!
- do dziupli?
- tak?
- i co potem?
- siedzi pan
- jak długo?
- do końca
- do końca czego?
- wojny!
- doskonale. To lecę!
- proszę na siebie uważać!
- chciałbym pana uściskać, ale wie pan, te jabłka...
- że kwaśne? 
- no...
- proszę się nie przejmować. Proszę potraktować to jako dodatkowy oręż w walce.
- jak na ptasi móżdżek, to nie wypadł pan sroce spod ogona.
- to nie była sroka
- coś większego, rozumiem, pogadamy po wojnie, żegna pan
- i pan żegna i do zobaczenia i smakowitych jabłek!
- spasiba, spasiba, i wam!

poniedziałek, 17 marca 2014

Niesamowite

Ciepły wiatr wieje mi w plecy dlatego nie czuję zimna i kiedy inni mówią, że im zimno, że im wiatr w oczy i w oku patyk, odwracam się, próbując przyjąć ich perspektywę, stanąć pod wiatr jakoś, ale oto wiatr odwraca się razem ze mną, znowu wieje mi w plecy, choć wydawałoby się, że stoję pod wiatr, ale nie, on mi wieje w tył, a ja choć przez uprzejmość pragnę zwrócić ku niemu swoje oblicze, jestem popychany naprzód przez obrotny wiatr, który nie śmie mi się sprzeciwić i jeśli nawet wydaje mi się, że przechytrzyłem wiatr, bo podskoczyłem w ułamku sekundy i w locie obróciłem się o 180 stopni i wiatr zaskoczony przez chwilę winien wiać mi twarz, natychmiast rozsnuwają się chmury, zza których wypływa błękit nieba i wiatr znika, by za chwilę znów zawiać mi w plecy ze wzmożoną siłą.
Tak, wszystko właściwie dzieje się po mojej myśli, mam ciśnienie w normie i wiatr w żagle, a właściwie w żagiel, gdyż obrałem sobie jeden większy, niepodzielny kawałek materiału, który sam obiera mój kurs, a jest to najlepsza z możliwych dróg, toteż płynę po szarych chodnikach posuwany przez wiatr znad środkowej Afryki i się nie sprzeciwiam, nie.
I kiedy biegnę na punktualnie odjeżdżający autobus, wiatr nie ustaje w podganianiu mnie, a kiedy wbiegam zdyszany pod wiatę przystanku, zaczyna padać deszcz i zaraz, myślę, wybiegną dzikie zwierzęta, bo to przystanek pod lasem, jest w końcu godzina trzecia i wszystkim nam chce się jeść, i kiedy przyjeżdża autobus, deszcz ustaje, dzikie zwierzęta okazują się pozostawać w swoich norach, a ja spokojnie wyciągam rękę w stronę przycisku otwierającego drzwi, jak się okazuje, niepotrzebnie, bo drzwi otwierają się same, specjalnie dla mnie jednego.
Budzę się o właściwej porze i nie spóźniam się do pracy, którą miłuję całym sercem, bo czyż może zdarzyć mi się jeszcze coś lepszego niż praca na pół etatu na dwunastym piętrze biurowca przy Dworcu Gdańskim, skąd widać odjeżdżające o dokładnej godzinie, o równej minucie, zawsze niskopodłogowe pociągi, które zabierają optymistycznie nastawionych pasażerów, którzy po przyjeździe pociągów ustawiają się grzecznie w długie wężykowe kolejeczki, które przepuściwszy wychodzących pasażerów, powolutku wsuwają się do składów, w spokoju rozpraszają się, zajmują miejsca na zielonych krzesełkach, by dalej, ruszyć przez most w nieznane.
Drugie pół etatu wypełniam w domu, willi z ogrodem, w którym spędzam popołudnia i do którego mój perski kot przynosi mi kawę, z której oddestylowuję mleko, które w spodeczku oddaję kotu, a sam popijając najczystszą czerń, zaglądam w ekran komputera, na którym widzę jak wpływa na moje konto co i rusz pięciocyfrowa suma, która kiedy spodeczek jest już pusty, przykuwa uwagę kota, bo i kot wie, że to jest dobre.
Wieczorami kot przewraca strony, a książki same szepczą się do mojego ucha. Poezja tłumaczy się sama i to z najbardziej azjatyckich języków, z resztą i bez tłumaczenia ogarniam wszelkie możliwe interpretacje. Kiedyś to chyba sam napiszę wiersz, bo zdaje się, niedługo przeczytam już wszystkie i ja i kot, a zaraz potem cały świat, pomrzemy z nudów. 
Jesteśmy szalenie inteligentni. Pers jedną łapą robi mi szacha, a drugą pisze sztukę teatralną, w której czuć nadchodzący konflikt zbrojny. Sam jestem mistykiem i miewam objawienia, więc upatruję samych dobrych stron w nadchodzącej apokalipsie. 
Na wszelki wypadek pijemy alkohol. Oczywiście w umiarkowanych ilościach. Nie mam serca, żeby upijać kota, a on zdaje się, żywi podobne obawy względem mnie. Z resztą głupio byłoby przepowiadać zagładę i w dniu jej nadejścia stawić się w stanie wskazującym. Zrobiło sie trochę gorąco. 
Wychodzę na przestronny taras i czuję jak ciepły wiatr wieje mi w plecy dlatego nie czuję zimna i kiedy inni mówią, że im zimno, że im wiatr w oczy i w oku patyk, odwracam się, próbując przyjąć ich perspektywę, stanąć pod wiatr jakoś, ale oto wiatr odwraca się razem ze mną, znowu wieje mi w plecy, choć wydawałoby się, że stoję pod wiatr, ale nie, on mi wieje w tył, a ja choć przez uprzejmość pragnę zwrócić ku niemu swoje oblicze, jestem popychany naprzód przez obrotny wiatr, który nie śmie mi się sprzeciwić i jeśli nawet wydaje mi się, że przechytrzyłem wiatr, bo podskoczyłem w ułamku sekundy i w locie obróciłem się o 180 stopni i wiatr zaskoczony przez chwilę winien wiać mi twarz, natychmiast rozsnuwają się chmury, zza których wypływa błękit nieba i wiatr znika, by za chwilę znów zawiać mi w plecy ze wzmożoną siłą, więc czy może być lepiej niż jest?