piątek, 28 marca 2014

Niczego mi tak nie żal

jak końskiego domu. I choć koni nie cierpię, nie potrafię sobie wyobrazić jakiejkolwiek relacji jaką mógłbym nawiązać z tym zwierzęciem, poza rzecz jasna, wzrokowo-węchową, która to relacja tylko pogarsza mój stosunek do końskości, to jednak żal mi pewnej stajni.

Koń śmierdzi i to rzecz pewna. Jeszcze na długo przed pojawieniem się konia w polu widzenia można śmiało odgadnąć po zapachu, z jakim zwierzęciem mamy do czynienia, jak też przewidywać, że w przeciągu niecałej minuty, przyjdzie nam konia tego czy innego widzieć.

Fałszywe są wyobrażenia o szczupłym i wyględnym koniu, który galopuje, a tuż za nim rozpościera się tapeta z zachodzącym wściekle czerwonym słońcem. Bardziej prawdziwe to takie, w którym niedożywiony koń z tłustą grzywą pokrytą łupieżem, spaceruje od niechcenia po wąskim wybiegu (a właściwie wychodku, gdyż nic więcej poza krążeniem wokół własnej osi zrobić się tam nie da) i tylko patrzeć jak zwierzę to padnie, to jego ciało runie w podłoże miękkie od wiecznego błota i świeżego kału.

Albo te końskie oczy. Nie znam żadnego zwierzęcia, któremu patrzenie w oczy byłoby tak przygnębiające. Wszelkie stworzenie od mrówki przez kaczkę po słonia ma jakiś błysk w oczu, przynajmniej wielce ułamkową chęć do życia. Widać w oku żaby odbijane kaczeńce i radość, że kaczeniec się odbija. W oku psa widać radość, choć nie wiadomo zupełnie z czego, ale może właśnie z tego, że nie wiadomo. Widać też radość w oku muchy, satysfakcję, że nowy dzień przyniósł kolejne świeże gówno, w którym da się pobabrać, nabrać co nieco na umorusane łapki i przyczepić się do świeżo upranej białej firanki, by znienacka runąć całą muszą siłą i masą na świeżo upieczoną szarlotkę. W oczach konia świeci się beznadziejność. Można powiedzieć, że promienieje pustka. I o ile nic nie promienieje ani się nie świeci, o tyle oczy konia są całym koniem, czyli właściwie niczym czemu nawet gdybym bardzo pragnął, współczuć bym nie umiał.

A jednak ogarnął mnie smutek i zdruzgotanie na wieść, że pewna stajnia na obrzeżach miasta zostanie zburzona i szybko zrozumiałem, że nie współczucie dla licznych koni mną kieruje, a sentyment za tym co było, za młodością ludzką, która kręciła się swego czasu koło owej stajni i rzucała cień na jej białe ściany. 

Zawsze kiedy szliśmy na skarpę zachwycać się widokami na powstające osiedla, które coraz bardziej zbliżały się do skarpy i baliśmy się tego niefortunnego momentu, kiedy budowniczy najeźdźca wkroczy na skarpę w chwili naszej nieuwagi, skutkiem czego bylibyśmy straceni.

Byliśmy ostrożni. Sączyliśmy tanie wina. Małe łyki piwa braliśmy raz na pół godziny. Z resztą nie potrzebowaliśmy tak naprawdę ani piwa ani wina. Mieliśmy przecież skarpę, z której zawsze schodziliśmy o ile pogoda dopisywała i przemierzaliśmy wysokie trawy w poszukiwaniu lepszego świata, bo lepszy świat krył się gdzieś w trawach i było widać niekiedy jego rogatki, właśnie wtedy gdy stawaliśmy plecami do dźwigów z powstających osiedli. 

Niekiedy popadywał deszcz i wówczas błoto spływało ze skarpy. Staliśmy więc na górze, wiedząc, że lepszy świat złości się na świat obecny i chwilowo lepiej mu nie wchodzić w drogę. Przydawały się na ten czas wspomniane piwa i wina, które chowaliśmy po kurtkach, torbach, i zażywali pod ścianą stajni, bardzo uważni, wyczuleni na każdy sygnał, na każdy dźwięk.

Nasłuchiwaliśmy także koni, które w czasie deszczu szalenie się nudzą, choć w czasie słonecznym nudzą się nie mniej.

Byliśmy piękni i łudziliśmy się z tym lepszym światem. Łudziły się i konie. 

Konie się złudziły i ogarnął je najgorszy z bezsensów - koński bezsens, o którym czytamy codziennie w końskich oczach.

My się jeszcze trzymamy i trzyma się nasza młodość, choć z każdym dniem coraz bardziej zdajemy sobie sprawę z tego, że i ona w końcu padnie w ciemne błoto i świeży kał, a jej ostatnie rżenie uniesie się ponad skarpę i zmiesza się z wonią końskiego łajna.

piątek, 21 marca 2014

Spowiedź szaleńców

- a więc mówi pan, że został pan świrem...
- dokładnie tak się stało
- a kiedy mniej więcej?
- wczoraj
- i w jakich okolicznościach?
- jechałem pociągiem, wie pan, miałem wrażenie, że to jedna z ostatnich moich podróży koleją w czasie pokoju i następny raz może już być, kiedy to odzianego w mundur wepchną mnie do wagonu towarowego i wyślą na front i przez osiem godzin nie będzie nic widać i nie będzie gdzie zrobić siku-kupy, więc chciałem bardzo wsłuchać się w rozmowy pasażerów, ostatnie rozmowy ludzi cywilizowanych, nie skażonych agresją ani niczym takim...
- i o czym były te rozmowy?
- o Madagaskarze.
- o Madagaskarze?
- o Madagaskarze i Piotrusiu Panu. 
- co pan powie...
- pan myśli, że ci ludzie tam chcą czy coś, ale nie. To są przedszkola. Nazwy przedszkoli. W jednym z nich, na, a właściwie w Madagaskarze kobieta, pani przedszkolanka w sensie ma depresję, toteż nie uczy dzieci piosenek, sama nie śpiewa, nie bawi, nie uczy i to się proszę pana przenosi na dzieci, a dzieci wiadomo czują cierpią i rośnie nam taki schorowany, nieczuły, zimny naród, nie sądzi pan?
I właśnie pani, która zwierzała się jej z przeżyć z Madagaskaru, z przeżyć swego dziecka rzecz jasna postanowiła porozmawiać z przedszkolanką, a w gruncie rzeczy wpędzić ją w tym jeszcze większa depresję, po czym zabrać swoją pociechę, przez co zapewne zrujnowała przedszkole finansowo, a bezrobotna przedszkolanka wpadła w jeszcze większą depresję, i ostatecznie owa matka osadziła swojego potomka w Piotrusiu Panie.
- niesamowite
- a słyszał pan, że jeden z autorów Piotrusia odebrał sobie życie?
- co pan powie?
- no naprawdę!
- czemu, co nim kierowało?
- nie wiem, to pan jest psychiatra, powinien pan to wiedzieć! 
Ale nieważne. Myślę, że to znaki czasu. Kobiety nie potrafią się zajmować dziećmi, a tu jeszcze chcą zdrowych, silnych mężów na front posłać. Słyszał pan o tych tajnych, cichych mobilizacjach?
- coś tam
- pan jest lekarzem, więc pan jest spokojny, ale ja proszę pana jestem obywatelem kategorii A, bez planu B, na łasce witaminy C, myślący o realiach, że są do D itepe itede
- myślę, że nie powinien pan podsycać w sobie apokaliptycznych wizji
- myślę, że człowiek na wszystko winien być przygotowany. Wie pan, postanowiłem zostać świrem?
- czym?
- no świrem! Świrem, czubkiem, wariatem, baranim łbem, ciołkiem, kretynem, cymbałem, matołem, tępakiem, szajbusem, trepem, tumanem, a w wolnych chwilach ciamcią-ramcią i amatorem kwaśnych jabłek!
- nie do wiary!
- a może zna pan na to jakieś łacińskie określenie?
- Na Boga! Po co ono panu?!!
- bo łacina to łacina. Z łaciną jest medycznie i profesjonalnie, a w dodatku internacjonalnie, co na wypadek wojny bardzo się może przydać!
- myśli pan, że zaborca, że ten wschodni zaborca rozumie łacinę?
- a ja wiem? Ja jestem świr. To pan się zna!
- ja się znam, a pan chce być świr, bo nie chce pan na wojnę tak?
- chcę do kwaśnych jabłek!
- zajmie się pan sadownictwem.
- złapią mnie przy pierwszej lepszej czystce sadu.
- nie złapią. Powiem panu, trzeba tylko trochę sprytu i zwinności. Chyba, ze wycinka... Słyszał pan kiedyś szelest liści?
- chyba...
- wspaniale! To jak pan jest w tym sadzie i delektuje się kwaśnymi jabłkami i słyszy pan szelest liści to znaczy, że ktoś idzie. Rozumie pan?
- mniej więcej.
- to jak pan słyszy, to pan natychmiast rzuca wszystko i czmycha do dziupli! 
- i tam mnie nikt nie znajdzie?
- nawet podmuch atomowy!
- pan jest taki mądry, skąd pan to wszystko wie?
- tak się składa, że codziennie ćwiczę
- wskakiwanie do dziupli?
- dokładnie
- ale po co?
- od dzieciństwa mówią, że jestem ptasi móżdżek
- czyli z natury mieszka pan w dziupli
- nie jest pan taki w ciemię bity jak bity jest amator kwaśnych jabłek
- cała przyjemność po mojej stronie
- w czasie wojny przyda się panu i to
- o ile nie zaciągną mnie do armii
- nie zaciągną
- a jak zaciągną?
- to pan pójdzie
- to mnie zabiją
- nie zabiją
- jak to?
- normalnie. 
- łatwo powiedzieć... normalnie...
- no normalnie! W drodze na front, między pociągiem a frontem, między młotem a kowadłem jest las. To jak pan ten las zobaczy, to będzie w nim parę drzew.
- będę mógł sobie wybrać?
- naturalnie!
- i co jak sobie wybiorę?
- spogląda pan spode łba czy nikt nie patrzy i czmycha!
- do dziupli?
- tak?
- i co potem?
- siedzi pan
- jak długo?
- do końca
- do końca czego?
- wojny!
- doskonale. To lecę!
- proszę na siebie uważać!
- chciałbym pana uściskać, ale wie pan, te jabłka...
- że kwaśne? 
- no...
- proszę się nie przejmować. Proszę potraktować to jako dodatkowy oręż w walce.
- jak na ptasi móżdżek, to nie wypadł pan sroce spod ogona.
- to nie była sroka
- coś większego, rozumiem, pogadamy po wojnie, żegna pan
- i pan żegna i do zobaczenia i smakowitych jabłek!
- spasiba, spasiba, i wam!

poniedziałek, 17 marca 2014

Niesamowite

Ciepły wiatr wieje mi w plecy dlatego nie czuję zimna i kiedy inni mówią, że im zimno, że im wiatr w oczy i w oku patyk, odwracam się, próbując przyjąć ich perspektywę, stanąć pod wiatr jakoś, ale oto wiatr odwraca się razem ze mną, znowu wieje mi w plecy, choć wydawałoby się, że stoję pod wiatr, ale nie, on mi wieje w tył, a ja choć przez uprzejmość pragnę zwrócić ku niemu swoje oblicze, jestem popychany naprzód przez obrotny wiatr, który nie śmie mi się sprzeciwić i jeśli nawet wydaje mi się, że przechytrzyłem wiatr, bo podskoczyłem w ułamku sekundy i w locie obróciłem się o 180 stopni i wiatr zaskoczony przez chwilę winien wiać mi twarz, natychmiast rozsnuwają się chmury, zza których wypływa błękit nieba i wiatr znika, by za chwilę znów zawiać mi w plecy ze wzmożoną siłą.
Tak, wszystko właściwie dzieje się po mojej myśli, mam ciśnienie w normie i wiatr w żagle, a właściwie w żagiel, gdyż obrałem sobie jeden większy, niepodzielny kawałek materiału, który sam obiera mój kurs, a jest to najlepsza z możliwych dróg, toteż płynę po szarych chodnikach posuwany przez wiatr znad środkowej Afryki i się nie sprzeciwiam, nie.
I kiedy biegnę na punktualnie odjeżdżający autobus, wiatr nie ustaje w podganianiu mnie, a kiedy wbiegam zdyszany pod wiatę przystanku, zaczyna padać deszcz i zaraz, myślę, wybiegną dzikie zwierzęta, bo to przystanek pod lasem, jest w końcu godzina trzecia i wszystkim nam chce się jeść, i kiedy przyjeżdża autobus, deszcz ustaje, dzikie zwierzęta okazują się pozostawać w swoich norach, a ja spokojnie wyciągam rękę w stronę przycisku otwierającego drzwi, jak się okazuje, niepotrzebnie, bo drzwi otwierają się same, specjalnie dla mnie jednego.
Budzę się o właściwej porze i nie spóźniam się do pracy, którą miłuję całym sercem, bo czyż może zdarzyć mi się jeszcze coś lepszego niż praca na pół etatu na dwunastym piętrze biurowca przy Dworcu Gdańskim, skąd widać odjeżdżające o dokładnej godzinie, o równej minucie, zawsze niskopodłogowe pociągi, które zabierają optymistycznie nastawionych pasażerów, którzy po przyjeździe pociągów ustawiają się grzecznie w długie wężykowe kolejeczki, które przepuściwszy wychodzących pasażerów, powolutku wsuwają się do składów, w spokoju rozpraszają się, zajmują miejsca na zielonych krzesełkach, by dalej, ruszyć przez most w nieznane.
Drugie pół etatu wypełniam w domu, willi z ogrodem, w którym spędzam popołudnia i do którego mój perski kot przynosi mi kawę, z której oddestylowuję mleko, które w spodeczku oddaję kotu, a sam popijając najczystszą czerń, zaglądam w ekran komputera, na którym widzę jak wpływa na moje konto co i rusz pięciocyfrowa suma, która kiedy spodeczek jest już pusty, przykuwa uwagę kota, bo i kot wie, że to jest dobre.
Wieczorami kot przewraca strony, a książki same szepczą się do mojego ucha. Poezja tłumaczy się sama i to z najbardziej azjatyckich języków, z resztą i bez tłumaczenia ogarniam wszelkie możliwe interpretacje. Kiedyś to chyba sam napiszę wiersz, bo zdaje się, niedługo przeczytam już wszystkie i ja i kot, a zaraz potem cały świat, pomrzemy z nudów. 
Jesteśmy szalenie inteligentni. Pers jedną łapą robi mi szacha, a drugą pisze sztukę teatralną, w której czuć nadchodzący konflikt zbrojny. Sam jestem mistykiem i miewam objawienia, więc upatruję samych dobrych stron w nadchodzącej apokalipsie. 
Na wszelki wypadek pijemy alkohol. Oczywiście w umiarkowanych ilościach. Nie mam serca, żeby upijać kota, a on zdaje się, żywi podobne obawy względem mnie. Z resztą głupio byłoby przepowiadać zagładę i w dniu jej nadejścia stawić się w stanie wskazującym. Zrobiło sie trochę gorąco. 
Wychodzę na przestronny taras i czuję jak ciepły wiatr wieje mi w plecy dlatego nie czuję zimna i kiedy inni mówią, że im zimno, że im wiatr w oczy i w oku patyk, odwracam się, próbując przyjąć ich perspektywę, stanąć pod wiatr jakoś, ale oto wiatr odwraca się razem ze mną, znowu wieje mi w plecy, choć wydawałoby się, że stoję pod wiatr, ale nie, on mi wieje w tył, a ja choć przez uprzejmość pragnę zwrócić ku niemu swoje oblicze, jestem popychany naprzód przez obrotny wiatr, który nie śmie mi się sprzeciwić i jeśli nawet wydaje mi się, że przechytrzyłem wiatr, bo podskoczyłem w ułamku sekundy i w locie obróciłem się o 180 stopni i wiatr zaskoczony przez chwilę winien wiać mi twarz, natychmiast rozsnuwają się chmury, zza których wypływa błękit nieba i wiatr znika, by za chwilę znów zawiać mi w plecy ze wzmożoną siłą, więc czy może być lepiej niż jest?

czwartek, 6 marca 2014

Remont

robią sąsiedzi, sąsiedzi robią remont i z tej okazji całe swoje mieszkanie wystawili na klatkę, a na remontowanych salonach został pies, sąsiad oraz wiertarka. Sąsiadka w godzinach remontów jest poza domem, a syn jest otyłym buntownikiem z długimi włosami, który słucha Bą Żowi i co weekend biega na giełdę komputerową, żeby wyrazić swój bunt i kupić nowe gierki za resztki kieszonkowego.
Książki jako, że nie chodzą, od jakiegoś czasu leżą tuż koło moich drzwi i kuszą. Są zakurzone i zapyziałe jak sąsiad i jego mieszkanie, a w dodatku niczym pies nikomu raczej niepotrzebne. Steinbeck z Wańkowiczem najlepiej, żeby od razu wstali i poszli zwiedzać dzielnicę, gdyż kuszą najbardziej. Piękne stare wydania z czasów kiedy nie istniały blogi czy ich autorzy. 
A więc siedzę uwięziony w domu, bo za drzwiami stoi szatan w postaci pięknie oprawionych starych woluminów, czai się pod cienką warstwą kurzu i skłania do refleksji, jak bardzo można nie zauważyć braku czerwonego Wańkowicza w swoich zbiorach. Czy ktoś jeszcze czyta Wańkowicza? Czy ktoś kto nie przyjmuje księdza po kolędzie potrafi zachwycić się stylem i biblijnymi aluzjami Steinbecka? Czy obecność starych słowników rosyjskich podpowiada, że ich właściciele tłumaczą po nocach Achmatową, Cwietajewę, Okudżawę czy też Puszkina? A czy remont to nie doskonała okazja, by pozbyć się niechcianego stosu papierzysk i czy misją inteligenta nie jest odratować stare woluminy, których wartość tak bezcenna sprowadzi w przyszłości ludzkość na lepszą drogę? Jak sprawić by stać się właścicielem wszystkich tych pokaźnych złóż mądrości? Wiem! 
Pukam. Puk. Puk puk puk. Jak niewyżyty! Puk i puk. Wiertarka ustaje. Słychać tętent klapek. Dzień dobry. Dzień dobry. Słyszałem, że macie państwo białego psa imieniem Sandej? Zgadza się. Bo ja mam tu czarną sukę imieniem Środa. Myślę, że to doskonałe uzupełnienie dla pańskiego psa. Ile? Te książki. Są pana. Dziękuję. Interesy z panem to czysta przyjemność. Drzwi się zamykają. Suka znika w pustym mieszkaniu. I tylko czasami, zanurzając się w na wschodzie od Edenu, słyszę jak Sandej dosiada Środę i już za parę dni poczną się nowe dni tygodnia, a wśród nich najdłuższy - Saturdej, jamnik ofkors.

sobota, 1 marca 2014

187

to od jakiegoś czasu jedna z moich ulubieńszych linii, gdyż spędzam w niej sporo czasu, a widoki, które mijam po drodze śnią mi się po nocach, więc mniemam, iż obrazki z pogranicza miasta poprzyklejały się do wewnętrznych ścianek mojej podświadomości i pewnie w końcowej fazie starczego otępienia, będę je przyzywał, bo przecież tylko ta jedna jedyna komórka, mieszcząca te wszystkie widoki ostanie mi się właśnie na ostatnią godzinę.
Jakiś czas żywiłem niechęć i odrazę do 187 i było to zaraz po zmianie trasy, kiedy nasz bohater jął jeździć za torami, a nie jak wcześniej, przed. Cała tragedia polegała na tym, że trzeba było więcej chodzić. Żeby dojść do centrum dzielnicy, trzeba było przemknąć się przejściem podziemnym, co oznacza wysiłek schodzenia, wysiłek przechodzenia długim korytarzem i najgorszy i najbardziej wyczerpujący, wysiłek wchodzenia po schodach. Potem jeszcze wysiłek spaceru po płaskim, najczęściej w zimnie i przy słońcu zasnutym chmurami czyli ogólnie koszmar dla współczesnego człowieka.
I oto pewnego dnia 187 wrócił na dawną trasę, ku początkowo przerażeniu podróżników, którzy przyzwyczajeni do nowej gorszej trasy, chcieli stanąć w jej obronie, gdy tylko autobus skręcił w nieznaną im dotąd uliczkę, a wiem to, bo sam jechałem drugim tego dnia kursem na owej nowej trasie i wierzcie mi, nie chcielibyście być tego (ani pewnie żadnego innego) dnia kierowcą 187. 
O narodzie, który nie czytasz, a właściwie czytasz trzy arkusze A4 rocznie, nie byłeś zaznajomiony z instrukcją na szybie i doskonale cię rozumiem. Przeczytanie instrukcji wydrukowanej na arkuszu formatu A3, czyli dwa razy po A4, mogłoby ciebie, narodzie, pozostawić z jedną kartką formatu A4 na resztę roku, a to dopiero początek i głupio tak wypstrykać się w pierwszym kwartale. I ja to doskonale rozumiem, toteż dołączyłem się do darcia paszczy, choć cały bunt był wbrew moim interesom, wbrew interesom większości pasażerów, gdyż oto według nowej - nowszej - czyli całkiem dawnej trasy, mieliśmy teraz mieć wszędzie bliżej, a już na pewno bliżej jak dalej.
I jak wielkie było zdziwienie moje, kiedy dziś, czyli parę tygodni po zaprowadzeniu nowej trasy w rozkładzie 187, kierowca zwyczajnie się pomylił i znów pognał nową - starą - zdetronizowaną trasą, bo najzwyczajniej się zamotał, coś mu się pokićkało, co poskutkowało tym, że schodziłem, szedłem, wchodziłem, potem po płaskim a w dodatku stosunkowo zimno i nie do końca jeszcze widno. 
Całe to zajście nakłoniło mnie do przeanalizowania całej sytuacji i zajęcia się psychologią statystycznego kierowcy, w czym pomogło mi zrobienie listy, bo ja od niedawna robię listy, i oto przed Wami jedna z nich!

Przyczyny dla których kierowcy gubią trasy:

- zapominają
- lub maja ochotę na chwileczkę zapomnienia
- są nieukami
- potrzebują odmiany, by skruszyć monotonię czy rutynę
- brak pokory, który sprawia, że to oni narzucają trasę, a nie trasa się im narzuca
- dbanie o zdrowie pasażerów, którzy jeśli się nawet i trochę więcej przejdą, to przecież nic im się nie stanie (bo co cię nie zabije...)
- niechęć do nowego
- niechęć do starego
- przyzwyczajenie (drugą naturą...)
- pierwszy dzień w nowej pracy
- drugi dzień w nowej pracy
- weekend w pracy
- zaufanie własnej intuicji
- zaufanie czemuś, co intuicją nie jest
- chęć kreowania nowych trendów rozkładowych i proponowania nowych dotąd niespotykanych rozwiązań
- frustracja, bo marzyło się o czerwonej, przyspieszonej linii, a tu zwykła, czarna jak dziura i robota
- skupianie się na bzdetach - rozmawiają przez telefon zamiast skręcić gdzie trza
- wstydzą się/boją się pytać pasażerów kiedy sami nie wiedzą lub nie są pewni
- błądzenie jest rzeczą ludzką
- nadmiar czasu
- niedobór adrenaliny
- niedobór zdrowego rozsądku
- nieprzewidywalne konsekwencje nadmiernej zdroworozsądkowości
- pomylenie zawodów
- błędne odczytanie powołania
- ciśnienie
- mgła
- niewyraźne granice między jezdnią, a trawnikiem, między znakami a pieszymi, między prezydentem a premierem, między dziś a jutro
- złość
- zawiść
- złośliwość
- (ale i) dobroduszność
- brak konsekwencji w działaniu
- pośpiech
- nielinearne myślenie
- słuchanie metalu i czytanie Harrego Pottera 
- wiara, że kto szuka ten znajduje
- chyba, że się wstydzi zapytać pasażerów
- wszak kto pyta, ten zwyczajnie opóźnia odjazd pojazdu
- i stąd te kursy po skosie i na przestrzał
- i tutaj się koło zamyka
- a ludzie dymają piechotą.