czwartek, 27 lutego 2014

Kochany Blogu,

wybacz, że używam tej wytartej formy, w której jak by nie było, autor zwraca się do pamiętnika, czyli do zeszytu, czyli do sterty papieru oprawnej w tekturę i zwartej sznurkiem bądź drutem, gdyż najprawdopodobniej sam powoli zaczyna tracić kontakt ze światem, i będąc świadomym swojej alienacji i niezrozumienia jakim darzy go świat, umiera powoli, powierzając swoje ostatnie słowa rzeczom, najczęściej psu, bądź też sprzętowi gospodarstwa domowego.
Chciałem Tobie, Drogi Blogasku, opowiedzieć o pączku. Pierwszym pączku w entej wiośnie mego życia, za który nie zapłaciłem ani grosza. Pączka owego dostałem, a właściwie został mi postawiony na moich oczach. Usłyszałem tylko:
- lubisz pączki?
- no raczej.
- no to stawiam!
Jak rzekł tak uczynił. Jedliśmy pączki i popijali kawą, krew płynęła coraz szybciej, a serce unoszone jak gdyby na lekko wzburzonych morskich falach, przechylało się to na jedną, to na druga stronę, pobolewając nieco, ale jakże słodki jest ból w obliczu słodkiego poranka, w którym nie trzeba pracować, a pączki same lecą do rączki.
Tak rozochocony pączkiem bezpłatnym, wychodząc z kawiarni przypominałem sobie wszystkie przypadki z życia kiedy dane mi było dostać pączka. Wyjąwszy oczywiście lata dziecięce, kiedy to w przedszkolach, szkołach podstawowych, za słodycze płacił raz w roku polski podatnik, odnalazłem dwa przypadki, kiedy pączek był darmopączkiem. 
Wrocław, miasto w którym mógłbym być księdzem, ale księdzem nie będę, przez skłonność do pączków lekko zmrożonych i z ogórkiem, i z wypadami w najdziwniejsze rejony miasta, obdarował mnie niegdyś wczesnym rankiem w przeuroczej kawiarni na rynku głównym. Nie było wówczas żadnej pączkookazji, więc tym większe było zdziwienie, kiedy kelnerka prócz kawy przyniosła darmowe pączki dla mnie i mojej zagranicznej druzji. Wtedy postanowiłem, że jeszcze tu wrócę. 
Drugi zaś darmowy pączek spotkał mnie w stolicy tego pięknego, spokojnego kraju, gdzie pierwsze ukłony... i gdzie rzeka nigdy nie wylewa, bo kocha swoich krajan, a oni odwzajemniają jej swoją miłość w piątkowe wieczory, nużając w niej swe tygodniem zroszone nogi i ofiarując jej swe stopy ku powąchaniu.
Właśnie w tym mieście, pewnego wczesnego popołudnia zajrzałem do pewnej staromiejskiej księgarni po coś, zupełnie nie pamiętam po co, ale w każdym razie dostałem to coś i zacząłem wybiegać, bo ja to mam mało czasu i wiem, że trzeba biec, bo jak zwalniasz to... i przy wyjściu usłyszałem jak sprzedawca pragnie mnie zawrócić, bo jako klientowi w ten końcowoostatkowy dzień przysługiwał mi darmopączek, który to darmopączek poprawił mi humor na cały dzień i osłodził gorzkie wówczas życie.
Dziś moje życie jest już bardzo osłodzone i znowuż chciałem zajść do owej księgarni, by kupiwszy coś tam, otrzymać superdarmopączka. W pamięci mam jednak sprzedawców z tego miejsca, o których wiem, jak zimni są i zamknięci w sobie. Nie pozdrawiają u drzwi i nie odpowiadają na dzień dobry. Zawsze zmęczeni, cisi, rzadko usłużni, może dopiero kiedy zakupy opiewają na trzycyfrowe sumy. Tak więc Słodki Blogu ginie gdzieś tu ta nasza narodowa cecha gościnności i rozradowania na widok zachodzącego w progi bliźniego swego, przeciwko czemu ja sam protestuję rękami, nogami i czym tam się jeszcze da i nie ma, i nie będzie takiego pączka, darmopączka czy superdarmopączka, który zamydliłby mi oczy na tyle, żebym nie dostrzegał wyższych racji ludzkiego bytowania, czego i Tobie, Blogu, życzę. Muszą być jakieś zasady i tego, Drogi Blogu, kurczowo się trzymajmy!

poniedziałek, 24 lutego 2014

Mgła

Dziś rano była taka mgła, ale nim się uniosła, słyszałem jak w rynnę pukał deszcz, a za oknem pracowała koparka i myślę, że to one dwie odpowiedzialne są za rozpraszanie mgły i kiedy nikt nie patrzy, kopareczka pobiera wodę z rynny i wydmuchuje w świat ze swoich ciepłych koparkowych ust.
I tak kiedy koparka wydychała mgłę, budziłem się bardzo powoli i na wszelki wypadek zaglądałem do portalu pogodowego, by upewnić się, czy rzeczywiście warto się dziś budzić. Portal pogodowy zapewniał, że dziś ziści się wspaniała aura dla spacerowiczów, więc co prędzej ruszyłem spacerować i już, już wybiegam z domu, szczęśliwy taki, że będę spacerować, spacerować, aż się pogoda zepsuje, wrócą śniegi i mrozy, choć wcale nie muszą, i tu tak nagle słyszę głos zza drzwi, a to nikt inny, ale właśnie mgła mówi mi "dzień dobry, właśnie wracam z mleczarni". Ale ja tak łatwo nie rezygnuję ze spaceru, poza tym bardzo lubię mgłę, którą staram się pocieszać od czasu, kiedy stała się przedmiotem politycznych ataków.
Po drodze na spacer mijam kiosk, w którym kupuję łyżkę, którą to łyżką będę podczas spaceru drapał mgłę po plecach. Drapię. Mgła się wygina i lekko unosi. A potem opada. Bawię się jej włosami, rozsuwam, ale zaczynam w tym rozwarstwieniu widzieć ludzi, więc na powrót zwarstwiam włosy mgle, zagęszczam, przyklepuję łyżką, ugładzam, ludzie znikają, a mgła zaczyna być w siódmym niebie. 
Bierzemy kawę na wynos. Oczywiście z mlekiem. Pożyczam łyżkę mgle, żeby sobie pomieszała. Miesza, ona tak śmiesznie miesza. Jest profesjonalistką i wirtuozem mieszania do tego stopnia, że sama staje się mieszaniem, a mieszanie wreszcie staje się mgłą. Wypija, oddaje łyżkę, wypijam ja, robię łódkę z kubka i odpływam. Mgła widząc to również robi łódkę z kubka i również odpływa. I tak płyniemy, i widzę jak mgła radzi sobie lepiej w tym płynięciu ode mnie. Nie ma wszak uciążliwej łyżki i gdyby nie kubek, który robi jej teraz za okręt, ostatecznie odwiązałaby się od wszelkiej materii. Wiosłujemy i tak do końca dnia, aż świecą gwiazdy, których nie widać, no bo unosi się ona, więc i żadne z nas nie spieszy się z powrotem. Jestem na morzu i napisałbym więcej, ale w obu rękach mam łyżkę i baczę, by nie wpieprzyć się na skały.

środa, 19 lutego 2014

Mam pociąg!

Mam pociąg! Mam pociąg chociaż nie wiem gdzie. Mieszkam tu gdzie mieszkam nieco ponad dwadzieścia lat i żadnego pociągu jeszcze tu nie widziałem, a zszedłem swoją dzielnicę wzdłuż i wszerz i jeśli byłby pociąg, jeśli byłby pociąg choćby pod ziemią, to byłbym go znalazł, odkrył, wiedział o jego istnieniu i nie przeżywał tego wszystkiego tak silnie jak to czynię teraz.
Nie dalej jak wczoraj wyszedłem z domu około dziewiątej dziesięć nad ranem i kiedy już minąłem ruchliwą ulicę, po której rozglądanie się zajmuje zmysł wzroku tak, że zmysł słuchu wchodzi w stan hibernacji na około trzydzieści sekund, rozprostowałem uszy i właśnie wtedy, pięć metrów za jezdnią usłyszałem syrenę kolejową. Owy klakson należący do starej zielonej bądź młodszej niebieskiej lokomotywy Polskich Kolei Państwowych wydał z siebie dźwięk, który popłynął ponad całą dzielnicą. Żeby tylko jeden dźwięk. To były dźwięki dwa! Dwa, a jeden odezwał się zaraz po drugim i w odległości septymy małej! Być może mała biedna lokomotywa zbłądziła gdzieś w mojej dzielnicy i przyzywała inne na pomoc?
Ale nie. Lokomotywa to potężne i zdecydowane stworzenie, które się nie gubi. Tym bardziej, że nie raz już słyszałem dźwięki lokomotywopodobne, jednak zawsze były to odgłosy ograniczające się do jednego przeciągłego tonu, a teraz oto jestem świadkiem rozkręcania się lokomotywy, która ni z tego ni z owego porywa się na całkiem spore skoki interwałowe. Jest muzyka! Jest lokomotywa! Jest pociąg w mojej dzielnicy, co przeczuwałem już od dawna, jednak dopiero wczoraj dotarło to do mnie w kolejowej całości ze wszystkimi przybytku składami i wiem już, że żyję w dzielnicy europejskiej, która z jednej strony buduje kolej, a z drugiej okazały port morski, skąd lada dzień dobiegać będą głosy syren statków, syren promów, okrętów i takich zwykłych syren też, bo bez zwykłych syren to ani port nie bawi ani pociąg ani nic.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Jeszcze tylko chwila prosto i wchodzimy w zakręt! Pojazd zwalnia przed zakrętem i zaczyna się dziwnie przechylać. Przechyla się, przechyla, prawie staje, lecz oto nagle powoli rusza i wraca do pionu, a wraz z maszyną, do pionu wraca motorniczy i  ja, co najmniej połowa naszej drużyny jest tutaj nielegalnie, ale gdy tylko zarzucam kaptur i skurczam się w sobie, staję się dosyć wiarygodnym menelem, którego nie sposób wyrzucić ze składu, i który spokojnie przekracza granice wyznaczone przez przystanki dla wysiadających i jedzie spokojnie dalej, by wiercić wzrokiem w niewywierconym.
Kiedy tramwaj robi nawrotkę, wysiadam, ryzykuję życie przechodząc przez tory i wsiadam do tramwaju stojącego po sąsiedzku, gdzie siedzę dłuższą chwilę, przymierzając się do heroicznego czynu jakim jest przejechanie miasta w pozycji siedzącej w godzinach szczytu w wagonie z może piętnastoma siedzeniami, przymierzam się i nawet już jadę i jeszcze nie minąwszy dobrych kilku przystanków, uświadamiam sobie, że nie będzie łatwo pozostać na siedzeniu w obliczu tak zaawansowanego wiekowo składu tego składu. Zapadam się więc w sobie, a na swojej twarzy maluję wyraz człowieka, który wsiadł i usiadł tu jako pierwszy z zamiarem wstania i wyjścia jako ostatni.
- jak dobrze byłoby mieć kota - mówię do starszej pani pochylonej nade mną, która prócz pustej torby na zakupy, dźwiga brzemię całego życia - bo taki kot, widzi pani, zamknięty w takiej specjalnej torboklatce podróżniczej, zjednałby mi wszystkich pasażerów. Z panią na czele! Pani z resztą wygląda na wielką adoratorkę kotów, więc właściwie to nie musiałbym już tak od pętli do pętli jeździć, bo przecież pani, albo też inna pani w pani wieku, widząc mnie wsiadającego do tramwaju z zabarykadowanym w klatce kotkiem, natychmiast poderwałaby się z miejsca, oferując mi ciepłe, miękkie coś i z oparciem. I nawet, proszę pani, gdyby był tłum, taki niepozornie i nieumyślnie uwięziony kotek zamiałczałby od czasu do czasu, a dźwięk jego uroczego i niezbyt głośnego pomiałkiwania, natychmiast zwracałby uwagę wszystkich współpasażerów, zjednując mojej osobie przynajmniej połowę z nich. Bo któż nie kocha kotów i jak wiele dobrego, miła pani, mówi kot znajdujący spokój na kolanach mężczyzny. Niby to jakaś nowa jakość, ale sama pani pamięta jak to było przed wojną, kiedy mężczyźni wręcz owładnięci kulturą i literaturą tulili koty, a każdy jeden takiego kota właściciel jawił się jako prawdziwy dżentelmen. A i miejsca dla wszystkich starczało i nie było jak teraz. Założę się, że kiedy powiem "mój kot zamialczal", tak z tym wyraźnym podwójnym przedwojennym kresowym "L", założę się, że stają przed pani oczami obrazy z czasów nim jeszcze ten nicpoń Hitler stanął u władzy. A potem to już pani wie. I tak to właśnie znaleźliśmy się tutaj w tej szarej, smutnej i wyzbytej ikry Ojczyźnie i tak tkwimy tu z rzedniejącymi włosami, z potem na czole, śluzem pod nosem, z słowami na sylabę kur- na ustach, bez nadziei na lepsze jutro, na awans, lepszą pracę, lepsze jutro, pani biedna bez siedzenia, a ja biedny bez kota.

niedziela, 16 lutego 2014

Rzecz o lęku szerszeniowym

Przyjście odwilży i nieuchronne nadchodzenie nowej pory roku musiało wzbudzić nowe niepokoje, które są niczym innym jak starymi lękami. Nawet nie spodziewałem się jak szybko powróci lęk szerszeniowy, tak dobrze znany Czytelnikowi z notki o szerszeniowym śnie. I właśnie teraz kiedy minęliśmy zero na termometrze i nie boimy się otwierać na dłużej okien, znikać na dłużej ze swoich sypialni, powraca lęk przed tym, co znane, co ograne już chyba we wszystkich tonacjach.
Tak wracam do pokoju, trzaskam oknem i przekręcam oporną klamkę, po czym rozwalam się na kanapce, z poduszką, z kawką, z lekturą i się zanurzam. Spokój z pretensjami do świętości przystojny porankom jedynie weekendowym. Z należnego odpoczynku korzystają nawet kwiaty na parapecie. Tak mijają kolejne minuty, aż rozlega się ciche burczenie, rzężenie, lekkie pobrzękiwanie dobywające się spod owadziej skorupy. Zastygam. Wobec owadów gromadzących w sobie śmiercionośny jad należy zachować szczególny spokój. Każda tego typu sytuacja umacnia mnie w tego typu zachowaniu i tym razem jestem tak spokojny, że kiedy po dziesięciu sekundach odgłosy milkną, sam czym prędzej zapominam o całej sprawie.
Nie upływa wiele czasu jak owad znów daje znać o sobie. Tym razem jego bzykanie jest jak gdyby słabsze, lecz jak gdyby rozciągnięte w czasie. Dłużej wszak przyjdzie mu teraz wygasać, a sam owad zdaje się znać na sprawach akustyki i akustykę pomieszczenia wykorzystywać tak, by jego brzękanie brzmiało jak najdłużej i siało jak największą grozę. Odwracam się i wypatruję jego sylwetki na szybie. Z braku sylwetki i z braku dalszych odgłosów, niepokój zanika i sam jak gdyby wyzbyty z niepokoju zdaję się zanikać w całej scenerii.
Kolejne spotkanie z owadem nastąpiło, kiedy postanowiłem dokonać rutynowego wietrzenia pomieszczenia. Oto wstaję i pochylam się nad parapetem, by objąć wzrokiem całe dostępne w polu widzenia stworzenie, które przecież należy do mnie i tylko do mnie. W tym momencie odzywa się owad. Leży tuż przede mną i woła, chyba, pomocy. O radości, nie jest to żaden szerszeń, którego spodziewałem się z nastaniem pierwszych dni wiosny, ale zwykła chińska biedronka, która w wyniku silnej mutacji genów jest w stanie przetrwać najsroższą polską zimę i pustoszyć naszą swojską rzeczywistość przez wiele lat. Pech chciał, że bohaterka, chińska boża krówka, zaplątała się w sieć, pajęczy bar szybkiej obsługi, gdzie nie musiała długo czekać na klienta, który z początku musiał wydawać się jej wybawcą, a który w pendolinowym tempie przemienił się w oprawcę. 
Cały ranek trwała uczta na parapecie moim, wzniecając we mnie stare lęki przed rozbudzoną po brzegi wiosną i jej jadowitymi możliwościami. Na parapecie jednak wciąż trwa walka o przetrwanie zimy, więc ulga jest niezmierna i upragniona. Kończę tymczasem i idę wyprowadzić pająka na spacer. Jego żołądek jest pełny i zaraz...

sobota, 15 lutego 2014

Notka postwalnetynkowa

A więc widzisz Moja Droga, nie udało się schować naszej miłości przed złymi ludźmi, którzy dostatecznie długo kryli się ze swoją niechęcią do niej, jednak na tyle krótko, by ujawnić się blisko tych dni, kiedy miłość miała zatriumfować, a pod tymi ludźmi, co już więcej czyhać na nią nie mieli, miała się rozstąpić ziemia i wchłonąć ich marne członki zrodzone w podłości oraz nikczemności, ta jednak powstrzymała jeszcze swoje szczęki, więc mamy się ciągle czego bać. 
Widziałem jednego z nich. Szósta zero cztery, tramwaj dwadzieścia trzy, właśnie wtłaczał się na Wolę. Człowiek w beżowej kurtce. Na co dzień pracuje w fabryce, lub gdzieś, tak, oni zazwyczaj robią w fabrykach, albo już nie robią i robią razem z ich żonami na kasach w supermarketach. Są bardzo cięci na rzeczywistość, dlatego wożą ze sobą strzykawki. Takie długie i z lekko zawiniętą igłą na końcu przez co sam proces ich wbijania trwa dłużej i boleśniej, podobnie jak też wyjmowania. Zazwyczaj z resztą nigdy się nie spieszą, bo i dokąd. Swój dodatkowy czarny zawód wykonują nielegalnie. Nie mają papierów, przygotowania, doświadczenia, nic. Mają za to psi jad na bazie zjełczałego smalcu ubity w starych plastikowych beczkach ukrywanych w piwnicach wielopiętrowych szarych bloków. Co rano, około drugiej, trzeciej, całe serie, całe kolejki tych jadowitych medyków szturmują wilgotne od jadu piwnice bloków, nabijają swoje strzykawki, chowają do swych neseserów i ruszają w drogę, na spotkanie dnia.
A godziny ranne są szczególnie niebezpieczne, bo i oni podróżują w stadach i są szczególnie kąśliwi. Kiedy piąta pięćdziesiąt siedem wskoczyłem do tramwaju w samym Centrum, widziałem jak chmara ich żądeł leci w moją stronę. Jednak niespodziewanie drzwi się otworzyły i spora część wiedziona podmuchem z zewnątrz wypadła z wagonu i obsiada biały znak z niebieską ramką i symbolem tramwaju.
Pech chciał, że w wagonie został król roju, który natychmiast skupił swoją uwagę na mnie i gdy tylko drzwi się zamknęły, podleciał do mnie na swych beżowych skrzydełkach i ukuł jednym ze swoich czterech ostrzy widelnych i wstrzyknął mi jad, w którym jak wiadomo, królowie trzymają także specjalne kultury wirusów, które wirusują systemy dobrych ludzi w niecałe dwadzieściacztery ha.
I tak od tygodnia mój system jest zainfekowany przez takiego pana owada, a i wiem Moja Droga, że Twój system również padł ofiarą podobnego ataku. Ja już mam taśmy z monitoringu zette-emu i zamierzam się udać z nimi do Najwyższego Trybunału Dobroci i wszcząć walkę o słuszną sprawę! 
Wierzę, że i Ty ujawnisz wkrótce swoją historię, pozyskasz słuszne taśmy, wygramy batalię z psiżądłojadami i święta miłości wrócą jak przed trzysta sześćdziesięcioma sześcioma dniami! 

czwartek, 13 lutego 2014

Krótki wierszowany komentarz społeczo-polityczno-sportowo-animalny


więc jeśli sportowiec polski znów sięga po złoto
w krainie gdzie człek zimą całkiem chadza nagi
uwagę twą odwraca od mariusa te o niemoto
nieboszczki żyrafy z kopenhagi

czwartek, 6 lutego 2014

Spring

czyli sprężyna czyli wiosna jak donoszą obce języki zamorskie już wkroczyła na nasze ziemie i już dłużej świeci słońce, popaduje nawet deszcz, rośliny wybijają, bo wiedzą, że to wiosna, a pogodynki donoszą, że w tym najkrótszym miesiącu zero minusowych temperatur, sory, ale takiego klimatu jeszcze nie mieliśmy!
Zrywam się z kanapy i słyszę sprostowanie, iż to wszystko jednak nie u nas, a na dalekim południu kochanej Ojczyzny, tam gdzie góry, ludzie lepszego usposobienia, o wyrafinowanych manierach, o miłości do kultury i sztuki, o bardziej wyszukanych rozrywkach, wyrobieni w górskich spacerach, za pan brat z kozicami, którzy wczesnowiosennymi wieczorami wychodzą na ganki swoich domów i świecą latarkami w niebo, wskazując drogę podchodzącym do lądowania bocianom, ale tylko tym o białych grzbietach, czarne niech lecą do Niemiec, gdzie czarny orzeł z koroną czeka z otwarytmi szponami.
No to w centrum zima, bez pierwiosnków i przebiśniegów, i jedyne co na żółto przez śnieg wybije, to psie siuśki i resztki stłuczonego sobotnią nocą browaru lubelskiego. Poza tym zdechłe sople czające się na przyczółkach i pod błotem lód na chodniku skryty. Do tego rozczarowani ludzie, którzy nie dosłyszeli w tiwi, że wiosna to tylko na południu, toteż wylegli na ulice witać wiosnę. A wiosna im się odbija niczym ta sprężyna i mają jej już po uszy, no to tłoczą się w ciepłych autobusach, podgrzewanych przez wszechobecną żółć i śmigają tak od pętli do pętli. Każdy z tych podróżników jest życiowym zjazdem do zajezdni. Zjazdem oszukanym i zdeprymowanym. Zjazdem ostatecznym. Zjazdem frustratem. Zjazdem odjazdem. Zjazdem podjazdem do gorszego życia. Życiem zjazdu, którego nikt już nie odśnieży. Zjazdem, po którym spływa błotnisty pot, kiedy już wiosna rzeczywiście przechodzi, lecz on w to nie wierzy. Zjazd niedowiarek. Zjazd ateista. Zjazd stąd. Zjazd, zjazd, zjazd! 
Witaj zatem przedwczesna wiosno, której zachowania nie idzie przewidzieć, a sceptyczne nastawienie poety nie pozwala Ci zaistnieć we wczesnowiosennej liryce o miłości i świeżości. Zostań więc na południu i odśnieżaj stoki, odśnieżaj zjazdy, a gdy w końcu przyjdziesz k'nam na serio i bez wygłupów, przywita Cię poeta tanim winem truskawkowym i krakersami z Biedronki.