czwartek, 17 kwietnia 2014

Sunday czyli niedziela, która zdarzyła się we czwartek

czyli pies sąsiada. Ciemna noc, czwartek rano, godzina druga nad ranem. Słychać jak ktoś otwiera bramę na podwórze. Otwiera raz. Drugi. Najprawdopodobniej mocuje się z kłódką, gdyż przez długie kilka minut słychać na nowo podejmowane próby otwarcia bramy. Ciemna noc, oświetlone podwórze, na które w pewnym momencie wbiega oszalały ze szczęścia pies i od pierwszej sekundy tego hasania wiem, że to Sunday - pies sąsiada.
Długo czekał, by się rozpędzić i wpaść jak postrzelony na parking, którego eksploring tak bardzo sobie ulubił. Długo czekał. Kłódka nie chciała ustąpić i nim skrzydła bramy rozwarły się na boki, uderzając ostatecznie o betonowe krawężniki, zdążył już parę razy zwiesić uszy, spuścić ogon, jeszcze trochę i popadłby w całkiem typową dla ludzi beznadziejność. A beznadziejność w wykonaniu psa jest szczególnie trudnym przypadkiem beznadziejności, gdyż jest beznadziejnością psa i za każdym razem, kiedy podejmowała się kolejna próba otwarcia bramy, łapy psa znów ulegały usztywnieniu, uszy na nowo stawały się spiczaste, a ogon rozmerdywał się na wszystkie strony, bo świat za chwilę miał się stać światem psa Sunday'a.
W końcu udało się! Kluczyk w kłódce bramy drgnął, opadły łańcuchy, zadrżała klamka i pies wpadł jak niewyżyty na parking, gdzie miał natychmiast zająć się prześladowaniem pozornie bezpiecznych tam kotów. Szybkie było jego rozczarowanie, gdyż nocą koty rozchodzą się po mieście, by zająć się swoimi sprawami. I tylko pies, który jest zmorą samego siebie, który nie miewa poważnych spraw do załatwienia na mieście, biega niestrudzenie wokół samochodów i  odbija światło latarni od swojej białej jak sól sierści. Brakuje tylko właściciela.
Ale i ten zjawia się po paru minutach. Idzie wolno, za to całą szerokością parkingu. Najprawdopodobniej wraz ze swym podopiecznym udał się na eksploring, jednak sam preferuje powolne i dokładne badanie terenu. Bada. Bada cały teren, aż dociera do własnego samochodu, o który oparłszy się, zaczyna kontemplować niebo i ziemię. Dookoła lata pies. Szary parking jest tłem i nawet nie wiem kiedy zorientowałem się, że mam do czynienia z nowym układem, układem pijanym jak bela, który porusza się wolno i dość nieregularnie, a jego satelita ma wszelkie znamiona satelity, od koloru powierzchni, przez trud lądowania nań, po zatwardziałość i upór z jakimi krąży wokół swego żywiciela. A ten nie jest łatwym jądrem rzeczy.
Jest nawet bardzo trudnym jądrem rzeczy. Jądrem które stoi i nie wiesz tak naprawdę, kiedy samo się wprawi w ruch i kiedy już ulegnie w ruch wprawieniu (samo wszak w sobie ruch wznieca rzadko i niechętnie) przemieszcza się bardzo nieprzewidywalnie, z początku rusza powoli przed siebie, w czym przypomina lokomotywy składów towarowych, jednak po chwili zbacza nagle z kursu i pruje ku dołowi niczym tir zepchnięty do Grand Canyonu. 
Satelita ma spore trudności z dotrzymaniem kroku, a właściwie krążenia, tak, satelita ma spore problemy z krążeniem, jednak dla niego samego, tak zatwardziałego w swej wierności i w swym uporze, wręcz oszalałego na punkcie jądra, które otacza, problemy z krążeniem nie istnieją. Zatacza więc koła nieprzerwanie, raz większe, raz mniejsze, ale zatacza, bo przecież nie odłączy się, nie stworzy własnego układu, w którym to on będzie naprutym centrum, które pójdzie sobie gdzie chce i jak chce, wydając przy tym dzikie, nieartykułowane odgłosy, opartym o ścianę pobliskiego bloku i czekającym na zmiłowanie komet, spośród których jedna porwałaby go na swoim długim jedwabnym warkoczu wprost na wytrzeźwienie. 
O świcie układ powraca do swojej małej dziupli, gdzie wciąż odbywa się krążenie, tylko na mniejszą skalę i w lekkich bólach, i tak właśnie Sunday, po polsku Niedziela, kręci się wokół człowieka, a nie człowiek wokół Niedzieli.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Out Spiro

Próżno wyglądałem dziś nowych wagoników z opieradełkami, które tak mnie zachwycały niecałą notkę temu. Ponieważ nie robię obliczeń, nie prowadzę statystyk ani nie wydzwaniam do dyżurnych warszawskiego metra z pytaniem o czas odjazdu inspircia z mojej stacyjki, skazany jestem albo na wielominutowe oczekiwania, albo na jazdę tym co przyjedzie.
Przyjechała nowa wersja starego metra czyli stare radzieckie pudło z nieco zaokrąglonym przodem i silnym światłem wewnątrz, które można rozpoznać po charakterystycznym sygnale zamykania drzwi, charakteryzującym się lekkim wibratem. Wsiadam, staję i jadę.
Nie dalej jak stację dalej (Metro Pole Mokotowskie) wsiada wycieczka szkolna. Z resztą na tej stacji zawsze ktoś wsiada, by zburzyć spokój pasażerów. Albo są to szatanowi metaliści, albo mokotowscy klubowicze, albo pijani plenerowi nastolatkowie, albo jeszcze poranno sobotni bądź poranno niedzielni imprezowicze z krwią na rękach. Dzieci ze szkolnej wycieczki krwi na rękach nie mają, mają za to odblaskowe kurteczki, które upodabniają je do pracowników służb miejskich pozbawionych wyższych kwalifikacji zawodowych, bo i w końcu skąd tak małe dzieci miałyby owe kwalifikacje wziąć, a na kurteczkach widnieje dumne logo sponsora, którym jest nasze ukochane miasto. Dzieci jadą, ludzie się ładnie rozsuwają, chyba, że siedzą, to nie.
I tylko jeden pan w wąsikach widząc z jaką namiętnością dzieci wspinają się na siedzenia, z jaką słodyczą wbijają swe krótkie pazurki w czerwone tapicerki, wstaje, by ustąpić swoje jedno miejsce dwójce bądź nawet trójce(!) dzieci! Zderza się ze mną, który tym razem nie stoję oparty o opieradełko, gdyż takiego Rosjanie nigdy nie wymyślili i nigdy też nie wymyślą. Następuje mi na stopę i miast okazać skruchę, odwrócić się, schylić pokornie głowę i rzec jedno słowo jakie ładnie brzmiące, by ostudzić gorycz mą i ból, uśmiecha się i zabiera się wnet do zagadywania dzieciowych opiekunek i rozmówek z dziećmi. Jest przeszczęśliwy! Zrobił dobry uczynek. Zrobił nawet dwa, jeśli nie trzy dobre uczynki! Właściwie to zrobił cztery a nawet pięć dobrych uczynków! Wszak najpierw pomyślał, w wyniku czego wstał (2 uczynki). Dzieci usiadły (2-3 uczynki). Pozostał wobec nich dobrym człowiekiem (~1 uczynek, ale ciągły, stały, permanentny). Nadepnął na stopę człowiekowi o znamionach geniuszu (-2 uczynki). Opuścił metro na najbliższej stacji (+1 uczynek). Cały czas wychodzi jednak na plus. A więc mamy do czynienia z moralnością licytowaną, wyrachowaną, obmyślaną w każdym szczególe, niespontaniczną i wręcz nienaturalną, acz zagraną w sposób na tyle udany, że społeczeństwo pokolenia Na dobre i na złe kupiło owy produkt. Tym gorzej dla społeczeństwa. To trochę jak nakarmić stówkę głodnych dzieci w Afryce, wrócić do Polski i zabić człowieka i mieć odpuszczone. Albo puścić staruszkę przodem w drzwiach, a psa wywieźć pod miasto i zastrzelić jak psa i też mieć społecznie darowane. Bo przecież jest cały czas na plus. Jest gorzej niż lepiej. Z resztą... czy nie niepokoi Cię Czytelniku drogi, kiedy widzisz mężczyznę w średnim wieku przymilajęcego się obcym dzieciom? W dodatku dzieje się to w rosyjskim wagonie i w podziemiach, czyli odpowiednio bliżej piekła. I jeszcze w deszczowy poranek w centrum miasta, gdzie ślepe tłumy kryją każde obrzydlistwo?!
Niech da Ci ten wywód trochę do myślenia, bo prawdziwe dramaty rozgrywają się codziennie w naszym otoczeniu i to nie tylko w godzinach szczytu i nie tylko za sprawą panów z wąsem, choć na tę kombinację uważałbym szczególnie, a na pewno bym jej nie ignorował.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

In Spiro

Tym razem poszedłem do metra. W miarę postępujących lat, chętniej schodzę do podziemi, chętniej się widzę z obszarem, do którego nie dociera słońce, przyzwyczajam się do wilgoci, do podziemności, do głębokości i do samotności, choć akurat metro jest ostatnim miejscem, w którym można uświadczyć tej ostatniej z uwagi na wszechobecny tłum, aczkolwiek w tłumie łatwiej doświadczyć samotności niż gdziekolwiek indziej, więc chodzi bardziej o pojedynczość i człowieczą niepowtarzalność w podziemnej kwaterze, czego podziemne obiekty metra zaaranżować nie potrafią, przynajmniej na dzień dzisiejszy i na dzień jutrzejszy też.
Tym razem poszedłem do metra, bo padał deszcz i chociaż był to taki deszcz, przed którym się nie ucieka, bo to taki lekki deszczyk, muskający naskórek, wiosenny taki nijaki, to jednak wybrałem miejsce, w którym nie będzie śladu deszczu, będzie czarno, nie szaro za oknami, i oświecać mnie będzie sztuczne, jedynie sztucznie wytworzone światło.
Oprócz mnie to samo miejsce wybrało sporo innych ludzi, którzy tłumnie oblegali krawędzie peronu, i którzy wcale nie musieli gdzieś tak naprawdę jechać, raczej poprzejeżdżać się w ramach zabijania czasu, który w pewnej chwili miał minąć razem z deszczem.
Wsiedliśmy do nowego metra. Być może połowa pasażerów właśnie na nie czekała. Kto by pomyślał, że kilka miesięcy po uruchomieniu nowego składu i jego złej sławy, ludzie nadal będą wyprowadzać działania, obliczenia usilne, sprawdzać na forach godziny i miejsca, w których zatrzymują się nowe wagony! A jednak! Drużyna, która stała na stacji nieco ponad godzinę śliniła się niezmiernie na głos typowego dla nowego składu hamowania. Wchodzą i się rozpraszają. Jedni stają na środku, przy trójdzielnym żółtym drążku, inni lecą na przegub, niektórzy siadają, jeszcze inni stają przy drzwiach i będą stanowić całkiem sporą grupę.
Stoję na środku. Między dwoma rzędami siedzeń mam swoją scenę. W takich momentach mógłbym być półświatowidem, widem o dwóch twarzach, który zadowalałby widzów z obu stron widowni. Jednak nie tego pragną widzowie. Raczej są wściekli na swojego nowego aktora, który stoi i coś im zasłania. Jakiś telewizorek, jakąś reklamkę, albo nawet fascynujący widoczek za szybą i nawet gdyby niczego nie było, byliby źli, że zasłonięto im nic i mają teraz jeszcze mniej. 
W czasie stania i aktorowania ubolewałem, że projektanci nowych składów wymyślili co prawda siedzenia, na których nie da się spać, ale nie wymyślili siedzeń na których nie da się siedzieć. Siedzeniami na których nie da się siedzieć zadowoliłoby się całe społeczeństwo. Bo nie do końca nie dałoby się przecież na tych siedzeniach siedzieć. Dałoby się. I to jak! Tylko, że na krótko. Tak na odległość jednej, góra dwóch stacji, po przebyciu których specjalna konstrukcja siedzeń wbijałaby się w sposób nieprzyjemny w ciało siedzącego, dzięki czemu ten wstawałby po niedługim czasie i ustępował miejsca kolejnej osobie. I tak ta kolejna osoba siedziałaby kolejne dwie stacje i znowu dręczona nieprzyjemnym pobolewaniem w zadku, wstawałaby i uprzejmie odstępowała miejsce kolejnemu pasażerowi. W moim mniemaniu genialne!
Nie mniej genialnym rozwiązaniem są natomiast opieradełka rozmieszczone w wagonie na miejscu niektórych potencjalnych siedzeń. Odbieram to jako hołd wobec osób stojących i nieocenioną pomoc dla osób czytających, a może nawet piszących na stojąco! Takie opieradełko zwolniło się specjalnie dla mnie i zaprosiło, by oprzeć swój spracowany wstawaniem rano z łóżka kręgosłup o siebie.
Stałem i patrzyłem. Opierałem się i delektowałem. Czytałem, to znowu podnosiłem wzrok znad książki i wodziłem wzrokiem po wagonie. Wzbudził się we mnie zachwyt nad perspektywą i możliwościami. A możliwości są ogromne. Przede wszystkim miejsce stojące raz zajęte nie podlega odstąpieniu przez wzgląd na kulturę osobistą. Gdyby tak zdemontować siedzenia i wmontować w ich miejsce opieradełka, zakończyłby się odwieczny bój siedzeniowy i nastałaby kultura stania. Kultura szacunku i wytrwałości. Także kultura równości! Siedzący nie górowaliby wzrokiem nad siedzącymi, którzy jak dotąd mieli przewagę, bo byli pierwsi, zwinniejsi, lub po prostu starsi i bardziej zniedołężniali! Takich opieradełek można by przecież zainstalować większą ilość, nie tylko przy oknach, ale również przez środek wagonu! 
Proste rozwiązania są najlepsze i to wiadomo nie od dziś. Niestety nikt nie konsultuje ze mną najważniejszych spraw społecznych, przez co cierpi rzecz jasna ogół. Ponieważ jednak czuję silną misję społeczną, zamierzam się pojawić sam z siebie przy projektowaniu składów dla trzeciej linii metra. Tak, wyjdę z grobu, stanę na płycie i będę radził. A oni posłuchają, docenią geniusz, ekshumują, postawią nowy, wspaniały pomnik z wieżą zasłaniającą belweder, nadadzą imię moje całej linii metra i każdej stacji z osobna, a wszyscy pasażerowie będą stać przez całą podróż przez szacunek dla mojej idei, mojej pracy i mojej ofiary.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Tytuł spowiła mgła.

Szalenie bałem się podejść dziś do odbiornika telewizyjnego i wrzucić cokolwiek, jakikolwiek kanał, z resztą i tak nie oglądam telewizji, ale znowu w chwilach rzadkiego kontaktu z TV strach, że trafi się na coś złego, na coś co zjada mózg, nerwy, burzy spokój ducha, rośnie i urasta do rozmiarów brzozy zwłaszcza w dzień narodowej paranoi, narodowego absurdu, międzynarodowego dnia ochrony mgły i osobistych wycieczek do lasu, bo na stare miasto się dziś nie przebijemy, nie dotrzemy tam oj nie, jak bardzo nie tylko Bóg jeden wie.
I nie przebiliśmy się. Byliśmy w lesie, a teraz przed TV. Strach przed TV i sparaliżowana dłoń z pilotem (pilot to dziś bardzo niestosowne słowo), ale jednak, po dłuższej chwili klikam i latam (też niezbyt poradny termin) po wszystkich kanałach, a że mam kabel, to mam więcej kanałów, na których nie ma kompletnie nic i albo konferencja panów od latania, albo panowie od bliskiego wschodu, albo pseudoszpitalny serial albo już nie wiem co, klik, i znów od początku, mam telewizję polską i jest, jest coś, co uspokoiło moje skołatane nerwy, co przywróciło mi wiarę w świat, w ludzi, w życie, w sens istnienia mediów i w parę innych sensów, a był to sport i to sport nie byle jaki, bo szalenie drogi, bo za korty trzeba płacić, a jak już się zapłaci i się zagra, to zbiegają się dziennikarze, którzy nigdy nie płacili i nigdy nie grali i oczekują, a biedni gracze muszą się wstydzić za siebie, bo żeby trenować muszą wyjeżdżać za granicę, bo w ojczyźnie nie ma dla nich miejsca i tam gdzie mógłby być plac, łąka, polana, drzewa, wiewiórki, stoi pałac, leży wrak i szczątki pod kapelusikiem muchomora. 
No więc mam ten swój tenis, który siedzę i oglądam, tenis o tyle spokojny, że występują w nim damy, spokojne, jedna nawet przyjemna, druga trochę podobna z ciała do mężczyzny, z głosu nie wiem, nie odzywa się, czasem dziko pokrzykuje. Moja faworytka jest moją rodaczką i w przeciwieństwie do przeciwniczki nie pokrzykuje, jest skupiona cicha, jak nie moja rodaczka, i gdyby nie pokrzykiwanie przeciwniczki z kraju papieży, gdyby nie powolny, przespokojny głos komentatora, słychać byłoby tylko uderzenia rakiet i odbicia piłek od płyty kortu. 
Długo to trwało i już skończyłem palić cygaro i pić drogą angielską herbatę i wyłączyłem telewizor przed końcem meczu, wiedząc, że moja rodaczka wygra, co też ostatecznie uczyniła i wpadam w lekki zachwyt i podziw i zaparzam kolejną droga angielską herbatę, po czym chwytam mój osobisty prywatny egzemplarz narodowej flagi i lecę na ulicę skandować i okazać radość tym większą, że nigdy nie spodziewałbym się, że w takim dniu jak ten będę dumny z biało-czerwonej! 

Co za dzień

w którym postanowiłem rozpocząć sezon opalania samego siebie. Nabalsamowałem i naoliwiłem swoje ciało jeszcze nie wyszedłszy z łóżka tak, że gdy już z niego wyszedłem niewyżyte promienie słońca, które rzuciły się na moją skórę, ostatecznie same poniosły szkody i na chwilę przestały pomigiwać. Potem to już wiadomo, że leżałem, czekając aż skóra nieco się zaczerwienieni po czym nabierze kolorów lekkiego przydymienia. W międzyczasie napisałem parę wierszy, które sprzedam do prasy i będę miał na hotdoga. 
A gdy już szło na zachód słońca, ruszyłem na molo i tańczyłem tak, że trudno uwierzyć, jak oszalały, a biodra same rwały się na boki, pośladki lekko falowały, kolana nieco ugięte chroniły nogi, czyli jakieś pół ciała przed ostatecznym zesztywnieniem. Krew płynie szybko i czerwieni się jak światło sygnalizatora, a cała reszta spokojnie mieści się w naturalnym pulsie.
To był niesamowity dzień w kolorach czerwieni i żółci.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Autobus się spóźnił jakieś dwie minuty. I niby nic dziwnego, bo przecież autobusy lubią się spóźniać, choć ten akurat zawsze przyjeżdżał parę minut przed czasem i szok czasowy urósł w związku z tym do pięciu-sześciu minut, jednak przez spóźnienie dzisiejsze nie zdążyłem na swoje metro, w związku z czym czekałem na peronie długi czas, czas który mogłem poświęcić na dopijanie czarnej herbaty w Twoim mieszkaniu i dłuższe głaskanie zaniedbanego misia, który już wręcz się tego domagał, ale panowie kierowcy na pobliskiej pętli zagadawszy się nie po raz pierwszy przecież, już na samym starcie odpalili silniki swoich maszyn z lekkim opóźnieniem i tak właśnie przez ich dłuższe spędzanie czasu ze sobą nasze ze sobą czasu spędzanie staje się krótsze i jest nie do pomyślenia jak opieszałość i niedokładność jednych jest przyczyną nieszczęść drugich z niedogłaskanym misiem na czele i dziećmi z Afryki, które pragną tej samej czarnej herbaty z pulchniutkim szczurem na dnie, której nigdy nie zdążam dopić w związku z czym wystaje w kubku, stygnie, mętnieje i czernieje, by ostatecznie odpłynąć ściekiem razem z innymi smakołykami na zmarnowanie.

sobota, 5 kwietnia 2014

Różne oblicza chleba

(...) i wyjdę rano niby po chleb
Dżem

Wyszedłem rano po chleb. Wyszedłem rano po chleb i miałem plan już nie wracać. Miałem plan już nie wracać, bo włóczęga wydała mi się słusznym rozwiązaniem. Ale kupiłem ten chleb, po który wyszedłem byłem i nie chciało mi się go dźwigać przez świat, a przecież wiadomo, że w pewnym momencie chleb zamienia się w kamień, bo jak chleba nikt nie je, to chleb myśli, że się go nie szanuje, a chleb lubi, żeby go szanować, czyli jeść.

Ale wróciłem. Wróciłem do domu, bo znajomi obiecali mi wspólną włóczęgę, czyli taką, w której zobaczymy tory, wagony towarowe, lokomotywy spalinowe, więc trzeba było zostawić chleb w domu, żeby przypadkiem nie zamienił się w węgiel.

Poza tym ma być słońce. Ewentualnie księżyc. Księżyc w kształcie skórki kromki chleba. Chyba jednak wezmę chleb na wypadek gdyby skończyła się popita.

Chleb zamienia się w popitę i odpływa.

I my odpływamy. I ja odpływam. I odchodzę. I odlatuję.
Na małej chmurce pstrej.