piątek, 23 maja 2014

Wiersz, który przyniesie mi sławę i pieniądze

piątkowe bezmięsne popołudnie
na brzegu pasą się kaczki krzyżówki
rozwiązujesz od środka brudne
adidasy ostatnie minuty
działania małej czarnej
za najwyższą cenę sąsiadka
odgrzewa pomidorową trzepie schabowe
biernie wiszące na sznurku
przypięte spinaczami przeznaczenia
za oknem kopią dzieci
resztki piłki pusty w środku
pies wraca ze spaceru uszczęśliwion
wieczną psią dyspensą nieświadom
zagrożenia zza chińskiej granicy
robi skręt wężowy i już
liże się tam gdzie się liże
i patrzysz na to i wiesz
że taki jest świat
i nie można kochać bażanta

wtorek, 20 maja 2014

Otwieram drzwi i znów dzień jak co dzień

Otwieram drzwi i idę na spacer. Idę na spacer, z którego wróciwszy spodziewam się znaleźć jakiś niesamowity mail w skrzynce. Coś w stylu, że kurcze, że czytaliśmy Pańską aplikację. Czytaliśmy Pańską aplikację i od tego czasu nie jesteśmy tymi samymi ludźmi. Siedzimy jak rażeni prądem na naszych stołkach, co dziesięć średnio minut wychodząc na papierosa, tacy jesteśmy poddenerwowani, podjarani czy podekscytowani! Dobrze, żeby pan przyszedł na rozmowę jeszcze dziś, bo zaczniemy tu pić alkohol, z resztą gdyby Pan przybył na rozmowę, to i z Panem chętnie się napijemy. Stać nas. Z resztą Pana też wkrótce będzie stać. Pan sobie wyobrazi. Whisky na śniadanie, whisky na drugie śniadanie. Do obiadu, podwieczorku, kolacji. Butelka za butelką. Tak, oczekujemy od pana odpowiedzialności i terminowego wykonywania zleceń. Nie, nie damy Panu siedzieć przy telefonie. Telefon będziemy trzymać w szafie pancernej, żeby Pan mógł spokojnie u nas pracować. W pilnych sprawach będzie Pana nawiedzał piękny posłaniec o bladej cerze i skrzydełkach przytwierdzonych do trzewików. Będzie pan przychodził rano kiedy chce. Popracuje Pan trochę i jeszcze przed południem pójdzie Pan sobie do domu czy gdzieś. Oferujemy... z resztą czytał Pan co oferujemy, skoro Pan wysłał nam swoje CV, które tak nas urzekło, że nasze sekretarki wciąż jeszcze podnoszą szczęki z lśniących podłóg naszego biura. Panu oferujemy to wszystko dwa, ba, nawet trzy razy! I wynagrodzenie. Ile Pan zechce! Doświadczenie? Przez przypadek natknęliśmy się na Pański blog. Ciągle nie możemy wyjść z podziwu. Rzucił Pan na nas czar, urok, nie wiem co, być może Pan nas nawet niejako przeklął, ale jest nam w tym przekleństwie tak błogo... niech Pan nas tak przeklina nieustannie! Tylko niech Pan przyjdzie na rozmowę. Niech się Pan objawi. Choćby zaraz! Teraz!! Bo wie Pan, my nie możemy bez Pana, a czy Pan może bez nas? Myślę, że będziemy doskonałą kombinacją i niezrównaną symbiozą. Z Panem osiągniemy prawdziwe szczęście! A i Pan zostanie otoczony w naszej firmie szczególną troską i szczególną czcią. Fortuna przytwierdzi się do Pana całym swym fortunim ciałem. Dlatego prosimy - niech Pan dłużej nie zwleka i zagości w siedzibie naszego biura.

z poważaniem
Prezes szefów nadszefów

piątek, 16 maja 2014

Nadsenność

Jadę. Do domu jadę, bo czuję senność, senność postępującą z prędkością niebywałą i nie zważającą na moje zdanie. Poza tym pada. O tym jak pada nie warto nawet pisać. Widzę jak pada, widzisz jak pada. Pada jak widzisz, a jak nie widzisz, nie jesteś Polakiem i kropka i orzełek odwrócił się do ciebie tyłem, to znaczy widzisz reszkę. I reszka pada. I ja padam, ale twardo jadę. Zarwałem noc. Wiesz, o trzeciej nad ranem zabrałem zwierzęta w składzie kot, chomik i świnka morska i ruszyliśmy na wycieczkę po Mokotowie. Bardzo chciałem pokazać im Mokotów, ponieważ raz, że w nazwie dzielnicy zawiera się nazwa jednego ze zwierząt z wymienionego składu, dwa, że jeszcze wczoraj za dnia, gdy było ciepło, prawie dwadzieścia stopni, lekki zefirek i słońce na niebie, latałem w tiszercie po dzielnicy i tak mi się spodobało, bo spodobało mi się naprawdę bardzo, szczególnie podobało mi się jak ktoś wyprowadził się z psem na forty, pomiędzy drzewa i czerwoną cegłę, aby wspominać tych, którzy bronili nas przed złym najeźdźcą i oddali życie albo i nie.
Dziś złym najeźdźcą jest zmęczenie po nieprzespanej nocy, a cena którą płacę za to, że wpadłem nocą do kuchni, do swoich zwierzątek i krzyknąwszy "chłopaki, dawać! Idziemy na spacer!" trzasnąłem lekko drzwiami i jeszcze kot nie merdnął ogonem a już wybudzaliśmy ze snu kaczki w parku. Myślisz, że nie mówi się do zwierząt per chłopaki, ale to sami mężczyźni. Po zmroku oddają się z resztą pederastii. W sumie bardziej chomik i świnka. Kot w tym miesiącu ma wolne. Raczej rozmyśla dniem i nocą, i lada dzień powinien stworzyć jakiś kodeks moralny dla reszty. Wszyscy jesteśmy przecież za prokreacją i dobrze by było ujrzeć kiedyś owoc spotkania świnki z chomikiem czyli węża.
Nad ranem kiedy zwierzęta poszły spać, udałem się do centrum na kawę. Kawa domowa oczywiście wyżłopana nim jeszcze otworzono worek. Piłem małą czarną, choć należałoby dużą, z początku spokojnie, a następnie w coraz większym napięciu, gdyż jak powszechnie wiadomo, osad na dnie filiżanki układa się w swoistą wróżbę, którą jeśli tylko oglądało się Ostry Dyżur, można z dużym prawdopodobieństwem zinterpretować właściwie. No to jest tak, że jak osad ułoży się na dnie w linię łamaną, po wypiciu owej kawy, będziesz żyć. A jak w prostą to nie. No to mam prostą. Pognałem więc jak rażony prądem do tramwaju, bo bardzo chciałem umrzeć w domu. Tramwaj, chciałem, aby wszystkie światła miał zielone, ale to było błędnie sformułowane życzenie, bo przecież tramwaje nie widzą kolorów i mają pałeczki i kropeczki, pijany znak dzielenia i dwa minusy, tylko, ze każdy z minusów jakoś inaczej jest zorientowany. Co skrzyżowanie mój tramwaj otrzymywał minus zorientowany tradycyjnie, horyzontalnie, w pozycji leżąco-flaczejącej i lata trzeba było czekać, żeby pałeczka w mgnieniu oka przekręciła się o dziewięćdziesiąt stopni, do pozycji wertykalnej, stojąco-wzywająco-wskazującej, co czynić dalej, a dalej należało jechać, bo stojąca pałeczka mówi motorniczce: "jedziesz mała!".
Jest też para na szybie, którą na wszelki wypadek odgarniam, by w razie gdyby w tramwaj uderzyć miał spadający meteoryt, samolot, budynek czy cuś, widzieć zbliżający się obiekt i szybko ukryć się pod siedzeniem. Odgarniam parę i mam mnóstwo brudu na rękach. Być może więcej brudu niż wszystkie rządy wszystkich erpe zebrane do kupy. Powtarzam - do kupy! Nie wiem z resztą czyj brud zgarnąłem z szyby, czyj wydech, opary, wyziew czyjego żołądka. Czy mam na rękach jakiś wyziew indywidualny? A może kolektywny? Czy para gromadzi się na szybie i tworzy jakąś autonomię, a może miesza się z innymi parami i razem idą do nieba czwórkami? Próbuję rozwiązać kwestię pary, lecz senność postępuje i czuję jak opada klapka tubki bystrości i inteligencji. Opada jest słowem kluczem. O, pada. Opadła. Zapominam pisać. Śpię. Dobranoc. Zzzzzz

czwartek, 8 maja 2014

Tuż za Dworcem Gdańskim

Tuż za Dworcem Gdańskim pociąg gwałtownie zwalnia. Może nie tuż za dworcem gwałtownie zwalnia, ale na zakręcie tuż przed samym Kołem i pewnie gdyby nie wchodził w ten zakręt, nie skręcał, nie zbaczał, nie poddawał się biegowi rzeczy, mógłby z nie mniejszą prędkością gnać prosto przed siebie, by na chwilę zwolnić w okolicach Centralnej Stacji Towarowej, by następnie niczym wystrzelony z procy ruszyć z niewyobrażalną prędkością na Berlin, stolicę kraju, gdzie każdy pociąg mknie niczym strzała, byłby więc u siebie wśród swoich, a tak snuje się w rozwolnieniu wstecznym, dokładnie przetwarza błoto w przednich szybach i pokazuje nam Wolę w każdym szczególe, choć nie za bardzo jest przecież co pokazywać. 
A kiedyś wyszedłszy z tego samego zakrętu przyspieszał. Fakt, że jechał wówczas w inną stronę, w stronę, w którą i ja zawsze zmierzałem, nigdy w przeciwną, stąd też pozorne rozczarowanie i smutek z tego, że było lepiej a jest gorzej. 
A przecież nie jest gorzej. Wsiadam na Warszawie Zoo, stacji przypominającej tę na wsi, gdzie człowiek, by dostać się na peron zmuszony jest przejść przez tory obstawione odblaskowymi znakami oraz krzyżami z zebry w czerwone paski, co znaczy - musi ryzykować życie. Ze stacji Zoo nie widać żadnych zwierząt, a szkoda, można by z kolejowego nasypu podziwiać przenajróżniejsze okazy, nie narażając swojego nosa na inhalowanie smrodu dzikiej zwierzyny w okresie suchym. Zostaje wyglądanie pociągów ślimaczących się po wale jak i tych żyrafiejących na szczycie mostu.
Rzeka jest piękna o tej porze roku i bezwonna. Cały zapach gdyby był, byłby za niemożnymi do uchylenia oknami, a w dodatku wdechnięty przez zwierzęta z zoologicznego ogrodu, po prostu by nie istniał. Poza tym Żerań i Pałac Kultury. Poza tym piękne schodki na brzegu. Można po nich zejść aż na samo dno i posłuchać jak pod wodą przyjemnie brzmi stukot kolejowych kół. 
Pytyk-pytyk bulbulbul pytyk-pytyk. Mijamy Arkadię to znaczy raj, w którym mają kino i maka. Za kinem i makiem cmentarz i skręcamy. I robimy żółwia. Pan konduktor wyciąga z pociągowego schowka tekturowe kapelusze wielkości starej płaszczki i każe nam nałożyć je na plecy. Następnie wychodzimy na tory i powoli, na czterech łapach przesuwamy się po podkładach. Podkłady śmierdzą martwym żółwiem, bo i nie jeden nie wytrzymał na tej spowolnionej trasie i pękł na pół. Widać jeszcze ślady pękniętych żółwi. Jesteśmy silni. Idziemy szybciej niźli szedłby pociąg. Dlatego pociąg stoi. Oszczędza energię. Swoją energię. Swoją energię oszczędza naszym honorem. Poświęcamy nasz honor i zostajemy żółwiami. Niby ryzykujemy życie, ale gdy nas coś przedziurawi, potrafimy się zrosnąć w samym środku jeszcze bardziej do środka. Idziemy. Jesteśmy gotowi na najlepsze. To znaczy dotrzeć żółwim piechtaczem do stacji szybciej niż zrobiłby to pociąg gdyby tylko chciał. Nie chce, ale my chcemy. Dochodzimy. Jesteśmy. Zdejmujemy żółwie domy z pleców. Wszystko dzieje się na nieco oddalonym ósmym peronie, między drzewami, tak że ludzie tego nie widzą. Znowu jesteśmy ludźmi i nie mamy się czego wstydzić. Na nic te drzewa i peron w krzakach. Jesteśmy dumni z siebie i gotowi na raz jeszcze. My Polacy tak mamy. Chodzimy szybciej niż pociąg. A gdyby tak pojechał prosto i pognał na Berlin...