środa, 14 sierpnia 2013

Gate 56

Zasady są po to, żeby je naginać - mówi matka do córki w kolejce do samolotu na jednym z londyńskich lotnisk. - Coś ty taka zasadnicza?!
A jeszcze kilka lat temu stawiała krzyżyk przy członku partii, której członkowie przekonani, że zasady są po to, żeby je naginać, postanowili spróbować ponaginać, bądź nawet łamać drzewa w jednym z rosyjskich lasów. Dobrze wiemy jaki miała finał ta nieciekawa historia, niemniej i tym razem leciałem do kraju spokojnie, choć nie tak do końca spokojnie, bo leciałem kraj ratować, ratować swoją obecnością, a potrzeba ratunku zakłada niepokój, więc leciałem w kamizelce pełnej niepokoju ratować swój kraj zagnieżdżając się w nim i kojąc jego tęsknotę za sobą samym, będąc jednocześnie spokojnym, że wyląduję na ojczystej ziemi, i gdy tylko minęliśmy pola z licznemi wiatrakami, zaczęliśmy schodzić ku ziemi.
Po drodze mijaliśmy las. Ale o loty nad lasem jestem spokojny, choć na pokładzie siedzi ta kobieta i z pewnością snuje jakiś podły plan wysadzenia samolotu, a do wykonania swojego niecnego zadania, przystosowuje siedzącą tuż obok niewinną latorośl swoją. Tak posmarowany brązowym masłem chytrości i okrucieństwa umysł młodej latorośli knuje razem ze starą latoroślą, jakby tu nagiąć zasady i połamać kilka gałęzi w lesie, bez którego nie wyobrażam sobie życia w rodzinnym mieście. To oczywiście stanowi dokładkę niepokoju do obecnego już wraz ze mną na pokładzie niepokoju uprzedniego. Lecimy.
Mijamy las, bowiem dobroć drzemiąca we mnie powala na ziemię niecnotę dam od łamania czego się tam da, i mijamy jeziorko między torami a lasem. Ogarniają mnie wspomnienia, kiedy w latach młodości piliśmy nad tym samym jeziorkiem z kompanami, z którymi dzielnie kroczyliśmy przez czasy burzy i naporu. Dziś wszyscy już pomarli, alkohol wsiąkł w ziemię i nawet ja sam patrzę na owo jeziorko z góry, więc też tak naprawdę już mnie tu nie ma, a jeziorko jest. Siadamy. 
Niecne moce rozpętują się i rozpierzchają się, raniąc swe kolana o druty kolczaste lotniskowego ogrodzenia. W hali przylotów nie witają mnie oklaski. Spodziewałem się. Ratuję ojczyznę swoim przybyciem, a nie rozsławiam jej rzucając młotem. Nie, nie rzucam młotem. Przed wyjściem z hali stoi trzech reporterów, jeden z nich wyrywa się, by zadać mi pytanie i rzuca trochę od niechcenia: taxi? 
Dobro zgromadzone w moim sercu ma wstręt do taxi, dlatego jedzie dzielnie autobusem linii sto siedemdziesiąt pięć, mija po drodze domy rozpusty, akademiki, salony samochodowe, kostnicę, wreszcie siada, przechyla szklankę, wlewa w siebie, wstaje, płaci za siebie i wychodzi, by oddać się służbie swej największej pani - ojczyźnie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz