wtorek, 31 grudnia 2013

Myślałem

nie odejdę, nie porzucę szkoły, przykuję się grubym łańcuchem do filaru w uniwersyteckim holu i nie dam się oderwać od wiedzy, wciąż będę sam siebie samodoskonalił i posiądę całą wiedzę, tak iżbym góry przenosił czy jakoś tak, a na wypadek gdybym jakimś cudem został wydalony, przywdziałbym wór żałobny w kolorze produktu przemiany materii i ruszę w świat, przystawać będę jedynie gdzieś na łonie natury, kontemplować będę i będąc takim gównem w trawie zalegnę na przyrody łonie.Pod znakiem owej przemiany miał upłynąć dobiegający końca rok. On miał dochodzić, a ja miałem iść dalej. Wciąż przez nowe trawy, krzewy, drzewa, przez każdą strefę roślinności w górach, nie zapominając o wątłej przyrodzie nadmorskich wydm, wsłuchiwałbym się w śpiew z jednej strony orłów i sokołów, z drugiej mew, z trzeciej czapli. 
Nic z tego! Rozstanie ze szkołą odbyło się w całkiem nijakich stosunkach, a wiedza, której tak uświadczyć pragnąłem w jej środku, uleciała nim ci jeszczem ja sam uleciał. Lecz oto postanowiłem gonić ją, biec jak najprędzej, doganiać, trochę odpuszczać, potem znowu doganiać, czasem to złapać, paść na kolana i błagać, by została, ona niewzruszona tylko kręciłaby głową i znikała za jednym rogiem, drugim rogiem i tak oto w jednym z wielu moich biegów wśród monotonii pewnego październikowego dnia zorientowałem się, że oto jestem nikim. Oto szkoła stoi za mną, wiedza zaś przede mną, a ja gdzieś tak między nimi, w takim zupełnym pośrodku stoję i zastanawiam się w czym jest większy mój udział, a właściwie co stało się większym mnie udziałem, co bardziej odwzajemniło moje uczucia i bardziej spełniło nadzieje w sobie pokładane. A z resztą czy rzeczywiście można odwzajemnić bardziej bądź mniej? Czy można bardziej bądź mniej spełnić pokładaną nadzieję? 
I tak im bardziej nierelatywne zdawały się owe zjawiska, tym bardziej nikim stawałem się w świetle całej odkrywanej tamtego dnia prawdy. W całej tej prawdzie chodziło głównie o pieniądze, bo oto ani mój wiek, ani mój status nie uprawniał mnie do korzystania z tańszych przejazdów, tańszych teatrów, tańszej pizzy czy tańszego piwa. I tak im więcej wydawałem na teatr, czym więcej na piwo, tym piłem go mniej w porównaniu z latami świetności, z latami złudzeń, że przecież każda godzina spędzona w szkole wsysa we mnie tonę niewysysalnej wiedzy. Czym zatem jest życie z połową dawnego teatru i z połową dawnego piwa. Bez pizzy. Bez czosnkowego sosu.
Okazuje się, że to zdrowe życie. Życie w uczciwości. Bo oto ścigam upragnioną wiedzę zupełnie na piechotę. Nie podkopuję się, mijając ją metrem, czy nie wyprzedzam jej na równej trasie mknącym jak szalony tramwajem w kolorze świętej jajeczniczki. 
Jajeczniczkowanie to w końcu moje drugie ja, od kiedy nie jadam pizzy. Stać mnie czasem na kilka jajek, a co litościwszy człowiek czasem wkroi weń trochę własnej kiełbaski. Ta oto kiełbaska jest wreszcie moim odwróceniem się od świata pogrążonego we frutariańsko - wegetariańskich modach, których cudowne właściwości miały przysporzyć światu więcej ludzi wybitnych niż to było dotychczas. Gówno jednak w trawie! Oto pozbawieni sił wegofrutarianie nie mają zdolności by w połowie tak wytrwale ścigać wiedzę jak to czynię ja. Nie mają takiej w końcu potrzeby. Nie są wszak nikim. Są wreszcie wegofrutarianami! A jesteś tym co przecież jesz! Ogórkiem, brokułem, kolbą kukurydzy, kasztanem, szyszką, borówką, a nawet kokosem. Ja z okazji dogasania starego roku zrobiłem sobie jajko na twardo, które obieram ze skorupki i wnikam do środka, by szybciutko się zmiękczyć, obrosnąć w łamliwy pancerz i wykluć się na nowo w pierwszym dniu nowego roku, który jak co roku będzie się jawił lepszym od poprzedniego. Do czasu.

niedziela, 29 grudnia 2013

W piątym dniu świąt.

W piątym dniu świąt zastanawiam się co świat ma do zakomunikowania mojej szanownej osobie. Niby nie jest łatwo, bo przecież żeby świat zwrócił się w twoją stronę, sam wpierw musisz uczynić pierwszy krok k'niemu. Ale nie. Świat zaskakuje. Bo jest litościwy. I ma worek pełen pomysłów dla każdego z nas. W sumie to chętnie przemawia, trzeba się tylko wsłuchać. 
No to wysypuje mi się z worka seria rzeczy na pozór bez żadnego związku. Wigilijka. Kolędy w wykonaniu braci G. (jak Gomora). Wiatr (halny) i "Jezus Maria! Ojciec poleciał!". Już mam się odwrócić obrażony na swej zgrabnej piętce i tak nadąsany pozostać w odwróceniu do świata już po czasy wsze. A jednak dostaję olśnienia. Zaczynam wiązać ze sobą zdarzenia. Zyskuję zdolność tłumaczenia zjawisk, znaków. Mam wgląd w świata zamysł! No to wiodą mnie do faraona...
Faraon Anoaraf jest w wyśmienitym humorze i chętnie mnie wysłuchuje. Mówię mu o wigilii. Żalę się na śpiewy braci G. (jak Gestapo) i zachwycam się nagłością z jaką przychodzi kara w postaci silnego wiatru zwanego halnym. Oto bracia dopuścili się niedopuszczalnego. Sprofanowali tradycyjne kolędy, które śpiewamy z dziada pradziada na jedną znaną nam wszystkim modłę. Nawet nie wie faraon jak poprzesuwali akcenty, jak zmieniali słowa. A ludzie klaskali. Klaskali w kościele. A oni coraz głośniej. Coraz to nowocześniej. Wie faraon, wykorzystywali oni dzieci. Dzieci, które nie gorzej przesuwały akcenty, podmieniały słowa. A wszystko to za sprawą dorosłych, którzy wiedzeni żądzą pieniądza szczerzyli się z każdą kolędą do kamery coraz to i bardziej. I oto przybył ten halny w połowie imprezy i faraon nie wie nawet z jakim hukiem, z jakim impetem runął na całe to towarzystwo. O mało co kamień na kamieniu by nie pozostał. Z parkiem narodowym mogą się już pożegnać. A właściwie mogą się przywitać z parkiem bez drzew, bez krzewów. Bez ptaków co za dnia śpiewają. Bez sów co po nocach mądre słowa głoszą. Wielkie nic stało się udziałem braci G. (jak Grudziądz). 
Owego dnia, gdy wiatr jeszcze nie miał się ku ustaniu, szedł w porannym spacerze Zenobiusz Twarożek. Ojciec trójki dzieci i mąż jednej żony. Człowiek ten wiódł spokojny żywot. W zgodzie z przyrodą i naukami praojców spędzał swoje dnie w średnich żywota latach. Zjadłszy zatem świąteczne śniadanie, wyruszył spalić pierożkowo-rybie kalorie nabyte dopiero co minionej nocy. I, o faraonie, jak wiatr nie zawiał, nawet się nie obejrzeć, a ojciec leci. Rodzina drze się wniebogłosy i przyzywa wstawiennictwa świętych. Nic nie dają krzyki, nic nie dają błagania. Ojciec Zenobiusz Twarożek jak oderwał się od ziemi, tak leci i leci. Był zaś, jak głoszą znaki, jedynym dobrym człowiekiem w tym kraju. Dlatego nie stał sztywno na asfalcie i nie łamał się jako te drzewa, ale ruszył hen w przestworza, a świadkowie mówią, że gdy go zabierało, muzyka mu grała, a były to przepiękne jak świat stare pastorałki.
Faraon wzruszył się moimi wizjami i polecił bezzwłocznie uczynić mnie pieśniarzem swego dworu. Tak też otrzymawszy płaszcz faraońskiego pieśniarza, zabrałem się do pisania pieśni o ojcu Zenobiuszu Twarożku:

Zenobiusz Twarożek dobry żywot wiódł
Trala lili laj laj laj dobry żywot wiódł

Cnotliwy ten człowiek pośród sosen, pośród jódł
Trala lili laj laj laj pośród sosen, pośród jódł

Ojciec trójki dzieci, jedną posiadł żonę
Trala lili laj laj laj jedną posiadł żonę

Gardził ci tym światem, nie baczył na mamonę
Trala lili laj laj laj nie baczył na mamonę

Pewnego dnia halny wiatr bierze go w obronę
Trala lili laj laj laj bierze w obronę

I wiedzie w lot na szczytu gór swoich koronę
Trala lili laj laj laj na szczytu koronę

Jedyny w całym kraju cnotliwy był Twarożek
Trala lili laj laj laj cnotliwy Twarożek

Dobry buldożek, dermatolożek i etnolożek
Trala lili laj laj laj i etnolożek

Biedna ta ziemia co ufa marnościom
Trala lili laj laj laj co ufa marnościom

Na nic żyć tutaj cnotliwym gościom
Trala lili laj laj laj cnotliwym gościom

Tak leć Zenobiuszu ponad graniami
Trala lili laj laj laj ponad graniami

Osławion ty będziesz pieśniarza pieśniami
Trala lili laj laj laj pieśniarza pieśniami

sobota, 28 grudnia 2013

W czwartym dniu świąt.

W czwartym dniu świąt zastanawiam się co mógłbym powiedzieć dziś światu. Bo przecież człowiek napełniony świątecznością, wspinający się na wyżyny siebie, wyciąga rękę do góry i jest on wobec firmamentu niczym dziesięciolatek w swoich staraniach dotknięcia sufitu pokoju, choć przecież podłoga przyciąga go bez litości, a grawitacja nie ma względu na osoby. Ale człowiek nie jest już dziesięciolatkiem, do firmamentu, znaczy sufitu doskakuje za każdym razem kiedy zechce mu się podskoczyć, a niektórzy nawet potrafią ze szczerego serca rąbnąć w zwisający nad nim sufit swoją osobistą głową. 
Po zjedzeniu dziesięciu rodzajów mięs, dwudziestu rodzajów ciast i popiciu trzydziestoma rodzajami napojów (w tym 50% to napoje alkoholowe) nie ma mowy o podskakiwaniu ku czemukolwiek. Mowa co najwyżej o pozycji horyzontalnej i pseudointelektualnym zmęczeniu na twarzy. W takich warunkach nie rodzi się mądrość, więc każde słowo wyłania się teraz z ospałej próżni obecnej w każdym człowieku. 
Tak naprawdę czwarty dzień świąt przespałem, a jeśli przemawiały przeze mnie jakieś moce, to czyniły to za pośrednictwem snu, którego treści zapomniałem jeszcze przed przebudzeniem. Zatem światu do zakomunikowania mam dziś tyle co nic. Dbam jednak o swój wizerunek, bo oto za mną stoi wielka żywa zielona choinka z czerwonymi światełkami i żółtymi bombkami, a dookoła roztacza się zapach przywiędłej jemioły - matki wszelkiego wyuzdania. Owe gadżety robią mi reggae. Wyglądam. Zasysam. Wciągam. Patrzcie. Enter.

wtorek, 24 grudnia 2013

Christus natus est

Hej, niech kolędę zaczną już organy
choć w stosie jadła mężnie dogorywa
karp w szkiełkach bombek malowanych
coś jak w kolorach śniegu
co ten świat zrównywa
jak płaszcz Mikołaja,
jak choinki igły
jak złoto, kadzidło,
jak mirra i widły.

Spiesz Zbawcy pośle na świat cały pilnie!
Rozgłaszaj Nowinę na ziemi, tu,
tam w Kobiernicach,
i dalekim Wilnie!

- miłujcie się wzajemnie na żelaznych drogach,
ciemnych tunelach i na brzegu Wisły,
sąd wszak nad Wami stoi niezawisły!

Lecz niech ustąpi niepokój, niech się niesie pienie,
że Christus est natus
w świętym Betlejemie!
 

sobota, 21 grudnia 2013

Summertime sadness

a właściwie wintertime gladness, bo wiadomo zima, święta, białe szaleństwa, mróz, mędrcy w ojczyźnie głupców, choinka, bombki, bombeczki, kolędy i pastorałki. Wreszcie prezenty. Dużo, dużo prezentów, bo nie wiem jak w twojej, ale w mojej dzielnicy prezenty nie mieszczą się do żółtych skrzynek, więc dyżuruje przy nich tak zwany zastępca Mikołaja, który sam osobiście wręcza prezenty tym, którzy po nie przyszli. I ja przyszedłem, bo zobaczyć zastępcę Mikołaja, to tak jak zobaczyć jakieś 75% prawdziwego Mikołaja, więc przy zaokrągleniu w górę, przeżycie niemalże porównywalne ze spotkania z Santą Klausem we własnej osobie. 
W dwudziestu pięciu procentach nie mieszczą się jedynie sanie, renifer, wór oraz płaszcz. Oto wszak zastępca Mikołaja siedzi w zwykłym samochodzie dostawczym, odziany w czarną kurtkę i dżinsy, a jego drobne nóżki zakończone długimi biało czarnymi adidaskami drepczą od zaimprowizowanego na prędce biureczka z tabletem, karteczkami i długopisem do kartonów wypchanych po brzegi prezentami. Zastępca Mikołaja nie pyta o twoje imię, ale o twój numer telefonu, bo nic tak nie świadczy o twoim całorocznym zachowaniu jak to, co skrywa w sobie najprzeciętniejsza komóreczka.
Zastępca Mikołaja jest bardzo uprzejmym człowiekiem, więc w tym musi być identyczny z Mikołajem jedynym słusznym, choć nie czuć znów od niego tejże woni, która bije od osób świętych.
Miota się ten zastępca Mikołaja codziennie od ósmej do dwudziestej drugiej w mrozie i smrodzie pobliskiej stacji benzynowej, a z kabiny jego dostawczego wozu dobiegają dźwięki "Summertime sadness", przeboju kolejnego już sezonu. Tak drogie dzieci. Mikołaj z jego zastępcą, są jak przeboje Lany del Rey - niezniszczalni i mile widziani o każdej porze roku.

środa, 18 grudnia 2013

być poetą, być poetą marzę...

za każdym razem kiedy myślę, że późno wychodzisz z pracy i wiem jak źli ludzie wypłacają Ci jakże marne pieniądze. Poeta ma innego władcę i inną nagrodą się karmić winien, choć wiem, że nie. 
Piszę, bo przeczytałem tom poezji, na który wydałem piętnaście złotych i gdyby nie mój dusigroszny zmysł, wydałbym dwadzieścia pięć, gdyż tak życzy sobie okładka.
Piszę, bo wiem jak dużo pieniędzy wydałem na trzydzieści siedem stron, na których wiersze znajdują się na odcinku między stroną piątą, a trzydziestą trzecią, a jedna piąta tego odcinka, to wiersze nie składające się z więcej jak czterech linijek.
A zatem do roboty! Z moich wyliczeń wychodzi, że żeby być bogatym wystarczy napisać dwa, może trzy tomiki wierszy o podobnej rozpiętości. Powinno mnie wydać względnie duże wydawnictwo i nie powinno być mnie w bibliotekach. 
Trzydzieści trzy minus pięć będzie dwadzieścia osiem z czego pięć do sześciu wierszy winno być nie dłuższych niż cztery linijki. To wszystko razy dwa, bądź trzy. Winienem się zmieścić w trzech latach.
Potem udam, że umarłem, ale odnajdą się moje dzienniki i cała moja korespondencja ze światem. Dzienniki będą o piłce nożnej i katastrofie lotniczej. Korespondencja o zupie ogórkowej i o podróżach do Łodzi oraz Łowicza, bo nic tak nie pobudza mojej wyobraźni jak miasta na literkę "ł".
Poza tym pod sedesem ukryłem trzy zagubione wiersze, które odnajdą się po latach i jeden felieton o sprawach bieżących. 
Ostatecznie będę bogaty i będę żył z procentów. Najpierw będzie to 7%, potem 40%, a na końcu 80% i wtedy będę już zamieszkiwał w Pradze czeskiej i miewał halucynacje, podczas kiedy polskie romantyki pochylać się będą nad moją mogiłą, a co zaradniejsi, pisać prace naukowe na nic już nieznaczących uniwersytetach.
U końca żywota, na łożu śmierci nakręcę film ze sobą w roli głównej, w którym niczym pewien kubański dyktator opowiem o bieżących kursach walut, przez co przekonam świat do ciągłej żywotności swoich członków. Spodziewam się wówczas wielkiej nienawiści. Nienawiści, która przysporzy mi jeszcze większej sławy, a ten wpis pojawi się na początku dziennika, który ukaże się tuż po moim końcu, który będzie początkiem jeszcze większego bogactwa, dlatego myślę, że możesz już przestać pracować jak niewolnik i uciec stąd gdzie teraz jesteś.

piątek, 13 grudnia 2013

Zajezdnia Kleszczowa czyli zachwytu nad ojczystymi krajobrazami ciąg dalszy

Kto by pomyślał, że ulica zajezdniowa tak niedrożna w szczycie, będzie dziś prawie pusta. Oto okazuje się, że ten wspaniały naród przestał odczuwać potrzebę podróżowania do centrum przepysznej stolicy każdego dnia rano. Najprawdopodobniej musiał odkryć jakąś nową regułę, prawdę, zasadę szczególną, która ogarnęła świat i wyzwoliła ludzkość z drugorzędnych potrzeb. Ponieważ jest to nowy prąd myślowy, ludzkość spokojnie siedzi w swoich domach, z których usuwa powoli ołtarzyki współczesności, by zrobić miejsce na kontemplację nowych idei. Stąd ta pustka na ulicach i ten skromnie optymistyczny spokój. Już niedługo mój niezwykły naród osiągnie niezwykły stan ducha, zapanuje wszechogarniająca miłość i rozrzedzi się gęstość zaludnienia.
Mknę póki co przez kleszczo-chaszcze, aby zdążyć tam gdzie zdążam w lekkim pośpiechu, który czyni mnie samotnym wśród rzadkiego tłumu. Spóźniam się tam gdzie zdążam, ale nikt nic z tego nie robi, w końcu nikomu się już nigdzie tak panicznie jako mnie nie spieszy. Może tylko spieszy się do kontemplacji, do nowej idei, do wędrującej ku nam miłościo-spokojności, która przecież nie każe długo na siebie czekać.

wtorek, 10 grudnia 2013

Zaczęło mrozić

no to mój ukochany naród został w domu. W domu narodu. Siedzę (bo sporo jest wolnego) w trzydziestce piątce i widzę jak starsi ludzie nie zmierzają do doktorów, bo tak naprawdę są zdrowi, a młodzi nie wracają ze szkół, bo siedzą i zakuwają w bibliotekach do nocy. Poza tym żadnych parad, przemarszów, pochodów, bo każdemu starcza na chleb i cudzy chleb nie ma pierwszeństwa przed jego chlebem, a w dodatku mało kto wychodzi z psem, bo pies też wcale tak codziennie to i nie potrzebuje. No i żadnych wózków, kolejek, matek, dziatek, gołębich karmicieli, wściekłych kurierów, portierów, karabinierów czy gondolierów. Oto jak mróz odkrył przede mną optymistyczną prawdę o narodzie w domu jego. Niechaj więc naród ten nie płonie, a marznie! Od stóp poczynając.

niedziela, 8 grudnia 2013

Odpowiedź na wiersz J. z okazji urodzin P., napisana przez M., który zwyczajnie nie mógł być gorszy, bo nie!


Wczoraj przybiłaś do portu
lat dwudziestu a teraz sztorm
w sadzawce codzienności
rozsadza betonowy kloc
przy pomocy żółtej koparki
w żółtej dziurze otoczonej
przez żółtych robotników.

Wczoraj przybiłaś do portu
lat dwudziestu a dziś
żółty element żółtej koparki
zgrzyta w starciach
z betonowym klocem
ogólnie żółty ból głowy
żółty żółty jak poranek.

Wczoraj przybiłaś do portu
choć szalał orkanek rwaniem
w głowach sennych dziewcząt
betonowym klocem
koparki żółtym licem.

Wczoraj przybiłaś do portu
i grali anieli bo wczoraj
przybiłaś do portu
przybiłaś do portu!

Wczoraj przybiłaś do portu
lat dwudziestu a dziś jest
kac i zgrzytanie powiek.

piątek, 29 listopada 2013

Sen z obiadem w tle, który pryska.

"jedliśmy dużo
jak zawsze wtedy kiedy nikt nie płaci"
Z. Herbert

Dziś zaczęli ważyć nam jedzenie. A konkretnie obiad. Kolacji tu nie jadamy. Nie ma jej w zwyczaju. I tak dotychczas każda z pań pracujących na stołówce spoglądała przelotnie na talerz i odbierała grzecznie kuponik, który pozwalał nam nakładać sobie tyle ile chcemy, ale tylko do dwudziestu dwóch złotych. Ale tyle ile chcemy znaczy tyle ile chcemy, więc nakładaliśmy sobie do woli, zawsze na początku trochę zdrowego jadła ze szpinaczkiem i innymi warzywkami, by na końcu napakować sobie tiramisu, sernika i innych słodkich rzeczy, które ostatecznie przecież powoli kładą nas do grobu. 
Dziś, to znaczy piątego dnia beztroskiego jedzenia, przyszła pani, która nakazała paniom, które jeszcze wczoraj spoglądały przelotnie i odbierały grzecznie kuponik, żeby kładły na wagę, wyliczały i decydowały kto ile może zjeść.
Tak nie zjadłem dziś pysznego śmietanowca i ledwo zmieściłem się w cenie z koktajlem z truskawek. Poza tym w rybie był ser, który specjalnie obciążał całe danie, a gołąbek wcale nie był taki lekki jak mogłaby wskazywać jego nazwa. 
Widziałem kobiety odchodzące z kwitkiem, które z powodu konieczności wagi musiały dziś zwyczajnie nie dojeść. A to właśnie one będą nam w przyszłości rodzić zdrowy i silny naród! Póki co rodzą naród słaby i schorowany. A wszystko to wina wydzielania żywności. Praktyki, której nie powstydziłby się żaden obóz koncentracyjny. Radzimy sobie jak możemy, ale nie wiemy jak długo to jeszcze potrwa.
Ja się dziś najadłem. Ale wszystko dzięki temu, że wczorajszą rację żywności przylepiłem pod krzesłem na wypadek gdyby cudowny sen o nieskończonej żywności miał się nagle skończyć. I rzeczywiście, skończył się. Nagle. Na szczęście miałem spryt, intuicję, miałem jedzenie.

czwartek, 28 listopada 2013

Mieszkam w hotelu z trzema gwiazdkami

i od czterech dni myślę poezją. Kładę się spać jak dziecko i jak dziecko od kilku dni nie mogę doczekać północy. Wstaję na prymę, widzę jak śnieg bieleje we wschodzącym słońcu. Kłamię. Nie ma wcale słońca. Ani nie ma współlokatora zza wschodniej granicy, który opowiadałby mi o swoich losach pod wodzą dyktatora. Nie kłamię. Jest. Współlokator pod wodzami jego słońca, na chwilę zwolniony do kraju mego gdzie kruszynę chleba...
i kiedy wracam zdyszany ze szkoły, i chcę poprzebywać sam na sam z powietrzem, którego nie widać, a jednak wierzę, że jest, zjawia się on, wyłazi spod kołdry i oto razem wędrujemy za wschodnią granicę, wzmocnioną drutem kolczastym i jesteśmy tam, gdzie w upragnione powietrze nie można wierzyć, bo nie, i że jest na kartki, trzykrotnie droższe jak tu, a i tak zabiorą.
Próbowałem go zamrozić. Pewnej nocy wyskoczyłem z łóżka i jąłem grzebać przy wentylacji. Obniżałem temperaturę aż doszedłem do szesnastu stopni. Dalej nie można. Albo i można o ile ma się kody. Nie mam kodów. Nie ma słońca. Pani z recepcji rozkłada ręce, choć pan z recepcji pewnie rozkładałby nogi. Jest on, współlokator, i jest niezaładowany przez obsługę hotelową papier. Toaletowy. Kłamię. Nie ma papieru toaletowego. I kiedy to sobie uświadamiam, przypominam wnet sobie, że jestem przecież tam, w tym kraju, gdzie powietrze i papier są na kartki, bo jego słońce...
A moje słońce siedzi cicho. Zbudowało sobie kryjówkę niedaleko hotelu. Na kolejowej towarowej stacji tuż za żelaznym mostem, gdzie jak nie zrzucają węgla, to wszystko siedzi cicho. I powietrze siedzi cicho. I słońce. I wagon jeden z drugim. I tylko mnie tam nie ma, gdzie obraz świata zastyga.
Mieszkam w hotelu z trzema gwiazdkami i próbuję myśleć poezją. Ale jak tu myśleć poezją, gdy ktoś wciąż gada do mnie prozą.

wtorek, 19 listopada 2013

Drogi M.

Wiele się działo w ostatniej kwincie i wielu zdarzeń będziemy jeszcze zapewne świadkami, jednak zdaję sobie sprawę z wagi jednego wydarzenia, które przytrafiło się nam obu przed zgoła pięcioma dniami. Cała sprawa, wiem wszak od Ciebie, zakończyła się szczęśliwie, nim jednak owy finał się dokonał, zdążyłem już zamoczyć swe pióro, by napisać parę cennych i serdecznych uwag, ku pokrzepieniu i odwróceniu oczu naszych od spraw doczesnych. Nie chciałem, by uległy zapomnieniu.
A więc wyobraziłem sobie Ciebie siedzącego w niedzielny poranek przy Twoim sekretarzyku, kiedy to w wolnej chwili z jak zwykle wielką skrupulatnością załatwiałeś sprawy bieżące i wzrok Twój natrafił na rachunek za nasze wspólne szaleństwo piątkowego wieczoru, kiedyśmy to jedli i pili, a kelnerka podchodziła co jakiś czas do naszego stolika coraz to bardziej uśmiechnięta, gotową będąc służyć. Skutecznie opieraliśmy się jej skądinąd wcale nie tak wielkiemu czarowi, starając się zachować umiar, wszak w miarę posuwania się w latach coraz silniej zdajemy sobie sprawę z tego ile wart jest pieniądz i ile warta jest godzina naszej katorżniczej pracy, która to (lub jej brak) prędzej czy później wpędzi nas do grobu.  
Toteż oddajemy się umiarkowanym rozrywkom w piątkowy wieczór. Przybywasz w tenże czas piechotą, bez samochodu, zdając sobie sprawę z wszelkich niebezpieczeństw z tego wynikających, ja zaś odkładam wszelkie drugorzędne sprawy, spotkania biznesowe czy przy ciepłej herbatce podpieżynową lekturę Balzaca, by móc zasiąść z Tobą przy wspólnym stole i radzić nad naprawą świata, zmianą sytuacji w województwie, poprawą stanu kultury i sztuki w naszym nadwiślańskim i podtęczowym kraju.
I kiedy tak uradziwszy, wypiwszy i zjadłszy, płacimy rachunek bardzo uczciwie - Ty za siebie, ja za siebie, Ty za siebie napiwek i ja za siebie napiwek, a może w dodatku nawet napiwek od napiwku, nie spodziewamy się finału całej historii.
Tak oto w niedzielne popołudnie zaglądasz do rachunków rozrzuconych na Twoim sekretarzyku i nie możesz się nadziwić, bo oto kelnerka, która pozwoliła Tobie zapłacić za siebie, jak również mi za siebie, wzięła ode mnie za siebie plus od Ciebie za Ciebie i za mnie. Plus napiwki i napiwek donapiwek. Nóż się w Twej kieszeni otwiera, gdy dowiadujesz się, że nadpłata z Twej strony przybrała stricte symboliczny charakter czterdziestu i czterech złotych!
Tak, niezbadane są wyroki boskie, a nasza cierpliwość nie raz wystawiana bywa na próbę, a w dodatku nigdy nie możemy przezywać naszego życia bezproblemowo, lecz oto właśnie nasze życie toczy się od jednego problemu do drugiego. Tak też, nie po raz pierwszy znowu, kłopotów narobiły wartości materialne, owe ziemskie uciechy, które odsuwają nas od całej Esencji, by ostatecznie strącić nas do Szeolu!
Dwie dwudziestki i dwie dwójki, które lecą ot tak sobie. Czy Tobie też przed oczami stanął taki obraz? Jeśli tak, pomyśl sobie o podstępnej kelnerce, która rzekomo swoimi wdziękami zwabiła tak liczne bogactwa. Oto teraz Szeol stał się jej udziałem i nie zostanie go pozbawiona.
Pomyśl o Salomei. Pomyśl o innych kobietach, które swoimi wdziękami, swoją pożądliwością dóbr materialnych, a także urokliwym potakiwaniem i podejrzanym uśmieszkiem ograbiły świat z dobra, porywając się na instytucję cnoty wszelakiej.
Wreszcie wyobraź sobie jak ziemia się rozstępuje, a z jej głębi buchają płomienie i szczękają siekacze ziemskiej kuli. Tam kroczy ona, a w dłoni dzierży czterdzieści cztery złote. Patrz jak rzednie jej mina, gdy zstępuje coraz niżej, aż w końcu znika na zawsze. Na zawsze znikają też czterdzieści cztery złote, ale oto na zawsze zostajesz Ty szczęśliwy, iżeś oparł się pokusom świata tego.
Wróćmy jednak do tamtego wieczoru. Czy nie był on może wart swojej ceny? Człowiek potrzebuje wszak chwili wytchnienia, w której pochylony nad szklanką piwa potrójnie chmielowanego i zagryzający wegaburgera, zapomina o troskach dnia powszedniego. Czyż zapomnienie, które gwarantuje równowagę psychiczną na dalsze życie nie jest warte być może nawet bardzo wygórowanej ceny?
A czy nasi bracia Europejczycy zachodni, Europejczycy południowi, Europejczycy północni nie przepłacają za zapomnienie, niekiedy też niestety w owym zapomnieniu nie stosując umiaru?
Patrz jak zbliżamy się teraz do Europy, płacąc europejskie sumy. Oto wybiegamy przed swój czas i czynimy zdrowy postęp, który wydźwignie nasz kraj z finansowej zapaści oraz przyniesie lepsze jutro. My już jesteśmy w lepszym czasie w przeciwieństwie do tych, którzy rozliczają się skrupulatnie co do złotówki.
Mógłbym tak w nieskończoność mnożyć argumenty o tym jak dobrze jest być okradanym tu na ziemi i jak wspaniała perspektywa roztacza się przed "ofiarą" takiego procederu. Dlatego warto zachować spokój w obliczu tego typu "pomyłek", choć sam, tu biję się w pierś, ruszyłbym ku wyjaśnianiu tego typu spraw w towarzystwie siostry siekiery.
Tymczasem bądź zdrów Drogi M. i miej wyrozumiałość dla popędliwości świata tego.

Szczerze oddany
Ja.

niedziela, 17 listopada 2013

Za oknem słychać płacz dziecka

Za oknem słychać płacz dziecka, bo ziemia i asfalt wypełniły powstałą przed paroma dniami dziurę w jezdni. Widać, nie ja jeden ulubiłem sobie to niecodzienne zjawisko i nie ja jeden wytworzyłem z nim więź emocjonalno-intelektualną. A teraz melancholia. Czegoś nie było, potem było, a teraz znowu nie ma. Co rusz słychać jak coś kapie. Deszcz albo łzy dziecka rozbijają się o świeżo ulany asfalt? Nie, to niedzielne pranie zrzuca pociski do wanny. Jest żal i smutek po dziurze.

piątek, 15 listopada 2013

Nowe widoki

pod ziemię. Poszerzający się horyzont i coraz większe trzy de, a właściwie dwa trzy de w jednym trzy de czyli kilkukrotna wielokrotność jednego trzy de przy zachowaniu jednego horyzontu, choć rzekło się mówić nowe horyzonty czy poszerzać horyzonty, to zostańmy jednak przy nowych widokach wgłąb ziemi. 
A wszystko dzięki awarii sieci ciepłowniczej, która wydarzyła się pod kuchennym oknem, i aby której zaradzić, panowie robotnicy-ciepłownicy, którzy tym razem zjawili się wyjątkowo szybko i nie ma w tym stwierdzeniu żadnej ironii, w mgnieniu oka zaczęli kopać w jezdni, dzięki czemu zaokienny krajobraz powiększał się z minuty na minutę. A kopali długo, bo i rura, ukryta była głęboko pod ziemią, gdzieś na poziomie skarbów, gdzie zaczyna się już czuć ciepło z jądra ziemi.
Wnet ustał uliczny ruch, bo przecież samochody wciąż nie potrafią przeskakiwać rowów, a pojazdy zaparkowane przy krawężniku zamieszkały na kilka dni na pograniczu chodnika oraz nieobecnego o tej porze roku trawnika. 
Nastała cisza, dzięki której kontemplowanie nowego krajobrazu stało się jeszcze większym przeżyciem duchowym, tym bardziej, że z drążonej w asfalcie dziury nieprzerwanie unosiła się para, niczym dym z kadzidła, z jednej strony przesłaniając pewne elementy nowego krajobrazu, z drugiej czyniąc owy krajobraz w miarę pogłębiania się dołu coraz bardziej tajemniczym.
Śniadanie, drugie śniadanie, obiad, podwieczorek, kolacja oraz nocne skrytożercze podjadanie słodyczy spędzane w kuchni obrosły w nową jakość. Ową jakość charakteryzował wzrok utkwiony w dole, wszak jego wystrój zmieniał się, niczym część oświetlenia jednej z naszych stacji metra, w zależności o pory dnia. Na przykład jeszcze wczoraj o piątej nad ranem silne światło reflektorów imitowało stricte świąteczną atmosferę - śnieg za oknem, liczne ozdoby bożonarodzeniowe omamiają swym ciepłym blaskiem. Zaraz po śniadaniu przy ogólnej szarudze, wydobywająca się para stwarzała wrażenie unoszącej się miejscami mgły. W miarę upływu dnia para się rozrzedzała i oko mogło się zawiesić na dnie, gdzie widać było małą dziurkę, a w małej dziurce większą rurkę. Zaraz po obiedzie dało się odczuć natężoną wokół dziury gwarność, gdyż oto były już za pasem noc, ciemność, zimność i głodność.
Tak też mieszkanie na trzecim piętrze stało się mieszkaniem na piątym piętrze, a szaleńczy pomysł, by w robotniczo-cipełowniczej przerwie na kanapkę zakraść się do "wrzącego" tuneliku i zniknąć z oczu gawiedzi na dłużej, by oddać się podziemnej turystyce, wydał kwiat wewnątrz czaszki poety.
Wielka dziura w ziemi potrwa chyba jeszcze przez weekend. I co z tego, że zimno w kaloryferach, kiedy zmysł wzroku i chęć ucieczki zacierają ręce tak, że o zamarznięciu tej zimy nie będzie mogło być mowy.

wtorek, 12 listopada 2013

Wiele się działo

od Twojego ostatniego logowania. Nowe powiadomienia. Zaczepek dwie. Zaproszeń na wydarzenia piętnaście. Zero reakcji.

Obraź się i pokaż ogon!

Przepraszam. Cały weekend byłem zalogowany w lepszym świecie, które ziało ogniem, a ze smogu, który obsiadł mnie ze wszech stron, ukręciłbym kilka fajek, które złożyłbym jako zadośćuczynienie za nieobecność w wydarzeniach z po ostatniego logowania.

Na czas świąt przelogowałem się do jeszcze lepszego świata i czytałem Ci poezje. Krótko. Przestań - powiedziałaś - już skończ, bo nie mogę tego słuchać, to nie jest poezja. To się wylogowałem do przedziału w wagonie drugiej klasy - udział w wydarzeniu. Nieskończoność zaczepek. Opuść to wydarzenie.

Dużo jem. Ogólnie kombinacja mięsa z ziemniakami. Muszę mieć siłę, żeby zbudować kraj od nowa. Zacznę od prostowania połamanych drzewek. Wtedy powinny pojawić się kolejne pierwsze zaczepki i resztki smogu.

sobota, 2 listopada 2013

Nic nie zrobię, ale naszła mnie taka refleksja

Kiedyś, to były znicze!... Kiedyś to były znicze, stał wosk w ceramice jakiejś i knot gruby czarny wystawał ponad czerwoną taflę i jak się paliło szanowna pani dzień i gasło, dobrze jeszcze ludzie z cmentarza nie wyszli wszyscy i już po sprawie, nikt się nie przejmował, że ukradną, plastik się na płytę nie roztopi i trzeba będzie drapać, nie, nikt się droga pani nie ścigał jeden z drugim takim, kto lepsze postawi, droższe, wyższe, komu się dłużej będzie palić, a i miejsca dla wszystkich zniczów starczało, a teraz proszę pani przyniesie taka jedna z drugą znicz jeden drugi, położy wieniec i już nie ma miejsca, człowiek na ziemi musi swój nieraz stawiać, a nie daj Boże ktoś kopnie i już tragedia broń Boże się wywróci i głowę se o pomnik rozharata i już na przyszły rok kolejny grób i kolejne zmartwienie, z resztą co ja będę pani tłumaczyć, pani sama dobrze wie, bo ma tych grobów ze dwadzieścia na jednym tym cmentarzu, a rodzina wielka to i pewnie na innych cmentarzach leżą no to się człowiek nalata z tymi zniczami, sam nie raz życie ryzykując droga pani, oj taaaaaaak
bo gdyby się cała rodzina droga pani zrzucała na jeden znicz i jedną chryzantemę na jeden grób to i każdemu byłoby łatwiej i by się człowiek tyle nie martwił, tyle nie latał, a tu zasuwa od jednego grobu do drugiego, mało się nie zabije, ledwie się przy prababce przeżegna, a już gna do ciotki, ciotki siostry czy kogo tam ma, żeby on chociaż wiedział miła pani co to za rodzina, co to za człowiek co mu tę lampkę pali, ale nie, leci na zabicie, bo widzi pani, ja tego pędu nie rozumiem wcale, dziki jakiś, niezrozumiały, nekrofilia czy inna jakaś nekropolia, bo jak inaczej pani to nazwie kiedy człowiek tak gna po nierównym gruncie, z kwiatami i świecidełkami i nic innego nie widzi tylko te groby no droga pani... żeby ci chociaż wychodzili na spotkanie, witali gości w drzwiach, częstowali kaszą, piwem, mówi pani że lepiej nie, ale jak pani myśli, jak czuje się taki młodzieniec, co to puka puka i nikt mu nie otwiera, a on stoi i tak po miesiącu myśli pani, że co on droga pani, nie nieee, właśnie nie czuje się zawiedziony, o wręcz przeciwnie, za rok znowu tam poleci z tymi kwiatami i będzie stał nad ojcem pradziada, sztywnymi od pogody dłońmi zapalał znicze, co to proszę pani mają teraz takie długie plastikowe obudowy, że ręki nie idzie wsadzić, nakombinuje się, nakombinuje i co ma z tego, i tak z roku na rok biega, aż do starości, potem o lasce doczłapie do grobu, a potem to do niego i tak już chyba do skończenia świata proszę pani, ale życie jest ciężkie miła pani, człowiek się z tymi zapałkami nakombinuje, a i zawsze o tej porze roku wiatr, no to sama pani widzi, ciężko, ale nam też nie łatwiej, z roku na rok coraz ciężej, sama pani powie, nim się do tego raju dostanie człowiek ile musi wycierpieć chociażby z tymi zniczami, bo jak kiedyś były dobre, to źle było...

poniedziałek, 21 października 2013

Rzecz o przechodzeniu bezdomnym

Dziś przeszedłem bezdomnym. Przeszedłem bezdomnym, siedząc w bliskim bezdomnego sąsiedztwie. Sam nie wiem nawet kiedy przeszedłem, nie potrafię orzec, kiedy właściwie zacząłem przechodzić i kiedy przechodzić, siedząc, skończyłem. Stracona sprawa. Obawiam się, że sam bezdomny nie wie dokładnie kiedy i jak długo mnie "przechodził". 
Przejście bezdomnym zwęszyłem kilka godzin po przejściu. Wczesnym popołudniem najzwyczajniej w życiu obejrzałem się za siebie. Zrobiłem to przez lewe ramię. Potem przez prawe, a następnie znowu przez lewe. O dziwo przeszedłem bezdomnym tylko z jednej strony. Ale czy można właściwie przejść w jakiejś części, jakimś stopniu, poniekąd? Czy "przechodzenie czymś" nie oznacza całkowitego opanowania czegoś przez coś? 
W każdym razie przeszedłem bezdomnym od strony lewej. Od strony okna, które rzekomo ma za zadanie wietrzyć. W dobie klimatyzacji odebrano oknu tęże jednakże funkcję i w ten oto sposób jedynie bezdomny, również siedzący przy oknie, czyni to co czyni w sposób zwyczajny, tradycyjny, odwieczny i ponadczasowy. Rechot bezdomnego wyzwolony z kategorii czasu unosi się nad autobusem i przejmuje grozą.
Między kolanami bezdomnego siedzi piesek. Piesek o równie szarej, jak włosy bezdomnego, sierści, przechodzi, przechodzi między nogami, zawraca i znowu przechodzi między nogami i tak wkoło. Piesek zapewne nie przeszedł bezdomnym w zakresie powonienia, psy wszak potrafią wytworzyć własną specyficznie nieznośną woń, istnieje więc ryzyko, że przeszedłem jakąś dziwną mieszanką bezdomnego z psem. 
Pies przeszedł jedynie szarością bezdomnego. Tak, niektórym rzuca się na sierść, niektórzy przeżywają atak koloru, przejście kolorem, jednak pies nic sobie z tego nie robi. Nie odwraca się przecież wczesnymi popołudniami i nie zagląda sobie za lewe bądź prawe ramię, żeby sprawdzić czy losowi wrogowie nie depczą mu po piętach. Żyje spokojnie, akceptuje swoją szarość, a jego woń żyje w symbiozie z wonią bezdomnego.
No to mam za swoje. Przeszedłem bezdomnym i jego psem za zbyt kurczowe trzymanie się widoków za oknem autobusu sto siedemdziesiąt cztery. W ogóle za zbyt kurczowe trzymanie się autobusu. Przecież wystarczyło wcześniej wysiąść, kawałek się przejść i nie przejść bezdomnym z jego psem. 
Przeszedłem bezdomnym, przeszedłem psem i na nic tu wietrzenie, mydło, pranie i perfumy świata całego.

sobota, 19 października 2013

Mgła

Nic dziwnego
że nie jest oblubienicą
prawdziwych mężczyzn

generałów
Z. Herbert

- a mówiłam: nie lećcie na mnie, oj nie lećcie! - mówi spotkana przy osiedlowej bramie około piątej nad ranem, właśnie wtedy jak już drugi dzień wyprowadzam z rana swoje ja i swoją egzystencję, dwie wredne suki, które, jak się niedawno okazało, potrzebują wybiegu, toteż spuszczam je ze sznurka, żeby sobie poużywały, choć tak naprawdę chodzi o ich najbrudniejsze potrzeby, po które pod osłoną nocy i przy małej pomocy porannej mgły, nie muszę się schylać z plastikowym woreczkiem, brać w ręce i ryzykować, że coś stanie się moim białym jak lico cnoty spodniom w wypadku, gdyby przepełniony nieczystościami plastikowy woreczek zechciał eksplodować.
- wybrałam ciebie - mówi mgła - bo od jakiegoś czasu przechadzasz się tędy ze względną regularnością. - po czym upada na kolana i zaczyna wypłakiwać się w mój biały jak woreczek żółciowy cnoty sweter. 
Mgła jest niska. To mała mgła z przyległościami po bokach. Ma jeszcze mleko pod nosem. Mnóstwo mleka, którego niegdyś tak chętnie użyczała porannym mleczarzom. Dziś czuje się nikomu niepotrzebna, a wręcz znienawidzona, bo przecież tłumaczyła, by na nią nie lecieć, szczególnie kiedy jest na spacerze w lesie. Płacze. Ale wiem przecież - mgła nie może za długo płakać. Zaraz się kompletnie rozklei i rozpada. Rozleje się i będzie...
No to obiecuje, że nie będzie. Może teraz  już spokojnie chodzić po lesie. Że mogę z nią nawet od czasu do czasu na poranną przebieżkę, choć zimno i wilgotno. Obiecuję także jakiegoś mleczarza od czasu do czasu, ale chyba sam nie wiem co mówię. W każdym razie nawet pocieszona mgła znika i bardzo nie chcę, żeby doznała kiedykolwiek rozczarowania. 
Póki co pieczemy razem sernik, żeby osłodzić gorycz. Część zabierzemy do lasu i będziemy czekać nowych Ikarów na skrzydłach białych jak krwiobieg cnoty, których twarze, całe w serniku, tak trudno będzie komukolwiek zidentyfikować.

piątek, 18 października 2013

TV135

brzmi jak nazwa kanału telewizyjnego i zapewne z telewizją ma wiele wspólnego, bo tak się składa, że mam swoją tajemniczą okrągłą kulę (model TV135TU154.1), którą przez 7 dni w tygodniu przez 24h każdego dnia otacza mgła, nadająca kuli aury tajemniczości, która to kula, jeśli się do niej zbliżyć na odpowiednią odległość (1 km 35 m n.p.m. i stojąc nie mniej ni więcej jak 1 m 54 cm od kuli) przepowiada zagładę, a jeśli zmienić proporcje stania (1 km 54 m n.p.m. i stojąc nie mniej ni więcej jak 1 m 35 cm od kuli), objawia w jaki sposób owa zagłada się dokona. 
No to mogę powiedzieć, że ta zagłada dokona się za sprawą telewizora 11 listopada 2032 roku. Owego dnia anioł śmierci przebrany za pana zarabiającego 1540 zł (1350 zł do ręki), trzymając świeżo nabyty odbiornik telewizyjny, wsiądzie do autobusu linii 135 na przystanku 11 listopada i stamtąd ruszy do przystanku Bliska. Kiedy będzie już blisko Bliskiej, otworzy tajemniczy odbiornik TV, w którym, pech (będzie) chciał, mieścić się będzie cały trotyl potrzebny do zdetonowania kuli ziemskiej. Do zapłonu dojdzie w bardzo prosty sposób. Pan anioł, jak to na prawym brzegu Wisły bywa, stojąc na przegubie, dla umilenia sobie podróży zapali sobie papierosa i pech (będzie) chciał, że mu iskierka na ten telewizor spadnie. I stanie się, tak zwane, wielkie bum! Ziemia rozpadnie się na 154 kawałki, i moja kula, jeśli obrócić ją o 135 stopni i spojrzeć w jej środek pod kątem 154 stopnie, opisuje, kto na którym kawałku wyleci w kosmos. Jeśli obrócić kulę o 154 stopnie i spojrzeć w jej środek pod kątem 135 stopni, objawia, że ci, co znajdą się na nieparzystych kawałkach, pójdą prosto do piekła. Tych, zebranych na kawałkach parzystych, uratują Rosjanie. Dlatego zadbaj o swój ratunek już teraz! W razie potrzeby dzwoń pod numer alarmowy 154, kierunkowy 135. Nie zwlekaj, zrób to już dziś!

Nie trzeba chyba dodawać, że jeśli dodamy poszczególne cyfry 1, 3, 5 oraz 1, 5, 4 i od otrzymanego wyniku odejmiemy liczbę cyfr, to otrzymamy wiele mówiące 13!

środa, 16 października 2013

Po mnie choćby potok

czyli rzekę przepłynąłem, górę pokonałem, wybijam szybę w oknie i idę na piwo. Bo właśnie napisałem komuś książkę, jak to mówią, od nowa, i co by się teraz nie działo, klapnąłem sobie oto na torach i siedzę w towarzystwie lokomotywy spalinowej, która dzisiaj ma wolne i śpi smacznie. Piwo jest ciemne jak wagon towarowy, z resztą nic nie jest teraz tutaj jasne.
Poza tym to żelazne powietrze i ten napój ma w sobie coś z rdzy, która zasiedziała się na szynie dokładnie nie wczoraj. Siedzę na niej, a ona pode mną. Jest w piwie, a ono jest we mnie. Ono jest osłodą po ciężkiej katorżniczej pracy, po której chce się tylko zasiedzieć się na torowisku i sterować ruchem śmigających wkoło kotów. Ona, rdza, jest zasiedzeniem. A ja się zasiedziałem. Nawet nie spostrzegłem jak uniosła się mleczna mgła. Idę już idę nim się ranek rozpędzi i nim rozpędzony ranek rozpędzi lokomotywę spalinową. Idę już idę, by nie zostać zdradzonym o świcie.
(wszystko przez to picie)

niedziela, 6 października 2013

Weszliśmy przez przypadkowo otwartą furtkę

na na zawsze zamknięte działki. Na działkach była jesień i kryło się w nich wielu ludzi. To musi znaczyć - jest wiele kluczy do na zawsze zamykanych działek. Snujemy się między taczkami i dymem. Wiadomo - masowe wywózki do nieba. Zielska. Dziwne, nie jesteśmy intruzami. Rozmawiamy o kobietach i władzy. Ale rozmowa schodzi na inne tory, bowiem w obliczu końca lata nie wypada o nich. Bardziej raczej im o nas.
Poza tym nic. Mijamy się z bezsilnymi wobec dymu pompami, a pompy zachowują milczenie o naszej tam obecności. A niewiele trzeba. Przecież kryje się tu tylu, ach tylu ludzi, a to znaczy - jest wiele kluczy do na zawsze zamykanych działek, albo też jest wielu, ach wielu włamywaczy. 

czwartek, 3 października 2013

Szkoła

w czasach kiedy wszystko płonie z taką łatwością z jaką płonie, kiedy wszystko tonie z taką łatwością jaką tonie, kiedy leci w gruzy po najlżejszym trzęsieniu ziemi, ona stoi twardo, i choć stoi na skarpie, z której zmyć mógłby ją pierwszy lepszy przypływ, i powinna się łapać i trzymać  gałęzi drzew swoimi długimi mackami, ona otwiera swą paszczę i wita mnie z otwartymi rękami. 
Już mam wyciągnąć rękę i przywitać się ze szkołą, która tyle na mnie czeka, ale mam w głowie cytat z pewnego polityka, albo może z opowieści tego pewnego polityka, że - pan panie (szkoło - przypis bloggera) jest pan chu*em, a chu* jak wiadomo rąk nie posiada - więc stoję z rękami skrytymi w okolicach pośladków i dziwię się jak to wszystko jeszcze działa i że ch(rząszcz - przy. blog.) jeszcze tego nie strzelił. 
Wchodzę. Wychodzę.
Między wchodzę a wychodzę coś dostałem. To coś nazywało się z łacińska, tak. Tak!
Obserwatorium!
Dostałem obserwatorium, które jest dla mnie kluczem do czegoś tam. Zapewne w domyśle jest to droga do gwiazd. Tak, obserwatorium okazuje się małym breloczkiem nie większym od breloczka z paryską wieżą czy włoską katedrą, który przyczepiam sobie do kluczy i chodzę, żeby wszyscy widzieli i zaglądali mi w obserwatorium. 

Ob
ser 
watorium.

Podpaski
skarpety
wata.

Wszystko jasne. Zdekodowałem niezdekodowane i niedekodowalne! Dziękuję Ci szkoło, żeś mnie uczyniła sprytnem i zdolnem. Oto wyruszam w świat rozłupywać co nierozłupane i nierozłupywalne! A Ty szkoło płońże sobie, płoń spokojnie, płoń po wszystkie wieki, płoń płoń płoń! 

wtorek, 1 października 2013

Dworzec Wschodni jest piękny o tej porze roku

Dworzec Wschodni jest piękny o tej porze roku, a ja mam takie piękne oczy kiedy tak stoję na jednym z jego peronów i wiem, że już nie pójdę do technikum kolejowego i do końca życia będę robił tłumaczenia i w końcu od nieprzerwanego siedzenia powrócę na cztery łapy miast dumnie stać wyprostowany przy swojej szlachetnej lokomotywie czy to słota czy to deszcz czy trzęsienie ziemi.
Trzymam w reku białą kopertę z napisem "Wielmożny Pan", a inni stojący na peronie nie mają żadnej koperty i nie są, i nie będą nigdy tak wielmożni jak ja. Lekki powiew jesienny próbuje wyrwać mi ją z rąk, ale stawiam swój ostatni dziś opór, jak zwykle zresztą skuteczny.
I jeszcze krótka przebieżka po schodach na rozproszenie wieczornego chłodu i marzenie o ciemnym piwie za siódemkę w knajpie dwie przecznice dalej...
Dworzec Wschodni jest piękny o tej porze roku, a ślipia nadjeżdżającego pociągu próbują oślepić moje ślipia, ale oto moje ślipia oślepiają ślipia jego i stąd te wszystkie piękne opóźnienia na kolei.

czwartek, 19 września 2013

Niż dzisiejszy dzień gorszy tylko jest

dziesiąty kwietnia lub każdy inny dziesiąty i nawet najgorszy dzień w roku nie jest tak najgorszy jak te trzynaście dni - myślę sobie i kiedy tak sobie myślę, widzę jak w telewizorze pan, którego rozuśmiecha zarost, opowiada o odłamkach w okolicznych drzewach, odnosi się do raportów, rap, portów, raportuje, nie mylić z aportuje, bo nie aportuje, tylko raportuje i uśmiecha się brodą, a właściwie broda uśmiecha jego na widok kamery, a że jest dużo kamer, to broda ma sporo roboty, bo musi uśmiechać się po wielokroć, a przynajmniej po dziesięciokroć, a nie jest jej łatwo, nikomu nie jest łatwo, bo dzień jest jaki jest i nie każdego uśmiecha jego własny zarost i panie uśmiechają się, są uśmiechane rzadziej aniżeli panowie, choć to mógłby wykazać tylko specjalistyczny raport, nad którym pracuje zapewne jakaś-spec-komisja. 
Poza tym chwilowo jesteśmy spec-komisją do spraw wspinaczki wysokogórskiej. Nie wiem jak to się dzieje, ale od ponad doby wiem już jak wchodzić i jak nie schodzić, choć wchodzić nie zamierzam, wchodzić nie będę, bo zimno, ślisko i nie można nawet flaszki na szczycie zrobić, to wiem czego oprócz flaszki nie robić, bo flaszka to jest pikuś i nie można robić bardziej ohydnych rzeczy niż flaszka.
Żyjemy rozpadaniem i odpadaniem. Ogólnie twarde lądowania z ofiarami. Drzewa i skały. Ludzie i zwierzęta. Życie i śmierć. Gorszy dzień i lepsza noc. Komisja - myślałem - i ja. I moje niezależne badania przed telewizorem w czasie tostów zajadania. Rozpady i odpady. Opadanie na samo dno. Zloty i upadki. To jednak wszystko nie ja. Mnie zajmuje wzrost i przyrost. (Nie mylić z zarost) Sam czuję, jakbym się lekko unosił ponad ziemią. Czuję jak niewidzialne cienie przenoszą mnie ponad śmiercionośną krawędzią peronu i sadowią bezpiecznie wewnątrz wagonu. To samo ze schodami. Już nie schodzę. Właściwe to tylko wchodzę, a właściwie jestem wnoszony przez te same niewidzialne cienie. I nie narzekam na wszechobecne remonty miejskie, bo i nad nimi mnie przenosi to coś, a wszystko dlatego, że moje osobiste badania nakazały odrzucić wszelkie hipotezy, dzięki czemu jestem ponad wszystkim i wierzę, że i oni się wznoszą, że żyją swoim życiem, a orkiestra, która grała, do tej chwili...

czwartek, 29 sierpnia 2013

Usystematyzowana postać przeznaczenia

"Przez te wszystkie lata, które Paul spędził tu, w Yverdon, nie miałam pojęcia, że kolej była dla niego, by tak rzec, usystematyzowaną postacią przeznaczenia. Tylko jeden, jedyny raz, bardzo mgliście napomknął o swojej manii kolejowej, ale raczej jako o ciekawostce z pradawnych czasów. Opowiedział mi wtedy, mówiła Mme Landau, że jako dziecko był raz na wakacjach w Linadu i codziennie znad jeziora przypatrywał się, jak pociągi przejeżdżają ze stałego lądu na wyspę i z wyspy na stały ląd. Białe obłoki pary w błękitnym powietrzu, machający z otwartych okien podróżni, obraz odbity w wodzie - to powtarzające się w określonych odstępach czasu widowisko fascynowało go do tego stopnia, że przez całe wakacje ani razu nie przyszedł w porę na obiad, co ciotka kwitowała zrezygnowanym kiwnięciem głowy, a wuj uwagą, że Paul jeszcze kiedyś skończy na kolei."
Sebald W.G. Wyjechali

A zatem usystematyzowana postać przeznaczenia. Tak, oto właśnie chodziło. Dziesiątki lat zastanawiania się dlaczego kolej fascynuje, dało zmieścić się w trzech słowach. A bałem się, że to objaw pewnego zespołu upośledzenia umysłowego. Ale nie! Gdybyś pytał więc - dlaczego koleje? - pomyśl tylko - usystematyzowana postać przeznaczenia!

piątek, 16 sierpnia 2013

Więcej

Więcej tak nie stój przy drzwiach! - mówi mi kierowca autobusu po tym jak ostro hamował przy przystanku, który krył się przed jego wzrokiem do ostatniej chwili. A przecież wdrapałem się na poręcz na przedzie autobusu i stanąwszy na niej jedną nogą udawałem bociana. Żebym chociaż dziobem machnął i o mało oka kierowcy nie wyjął, ale stałem sztywno i nie o mało nie wyjąłem oka kierowcy. Wręcz przeciwnie! Kiedy hamował, byłem jedyną osoba na pokładzie, która nie drgnęła nawet, a przyznasz, że poziom trudności w moim przypadku był znacznie większy. Z resztą z pracownikami zete emu nie jestem na ty i próbuję wyzwać cię na pojedynek, który będzie polegał na zrobieniu co efektowniejszego bociana. To znaczy raz będziesz kierował ty, ja będę bocianem, a potem ja będę kierował, gwałtownie hamował, a ty nie będziesz przestawał robić bociana. Mówisz, że nie? Jesteś odważny tylko w kabinie! Ale i w niej dosięgną cię cięcia zete emu! Ciebie i całą twoją rodzinę. Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta!

środa, 14 sierpnia 2013

Gate 56

Zasady są po to, żeby je naginać - mówi matka do córki w kolejce do samolotu na jednym z londyńskich lotnisk. - Coś ty taka zasadnicza?!
A jeszcze kilka lat temu stawiała krzyżyk przy członku partii, której członkowie przekonani, że zasady są po to, żeby je naginać, postanowili spróbować ponaginać, bądź nawet łamać drzewa w jednym z rosyjskich lasów. Dobrze wiemy jaki miała finał ta nieciekawa historia, niemniej i tym razem leciałem do kraju spokojnie, choć nie tak do końca spokojnie, bo leciałem kraj ratować, ratować swoją obecnością, a potrzeba ratunku zakłada niepokój, więc leciałem w kamizelce pełnej niepokoju ratować swój kraj zagnieżdżając się w nim i kojąc jego tęsknotę za sobą samym, będąc jednocześnie spokojnym, że wyląduję na ojczystej ziemi, i gdy tylko minęliśmy pola z licznemi wiatrakami, zaczęliśmy schodzić ku ziemi.
Po drodze mijaliśmy las. Ale o loty nad lasem jestem spokojny, choć na pokładzie siedzi ta kobieta i z pewnością snuje jakiś podły plan wysadzenia samolotu, a do wykonania swojego niecnego zadania, przystosowuje siedzącą tuż obok niewinną latorośl swoją. Tak posmarowany brązowym masłem chytrości i okrucieństwa umysł młodej latorośli knuje razem ze starą latoroślą, jakby tu nagiąć zasady i połamać kilka gałęzi w lesie, bez którego nie wyobrażam sobie życia w rodzinnym mieście. To oczywiście stanowi dokładkę niepokoju do obecnego już wraz ze mną na pokładzie niepokoju uprzedniego. Lecimy.
Mijamy las, bowiem dobroć drzemiąca we mnie powala na ziemię niecnotę dam od łamania czego się tam da, i mijamy jeziorko między torami a lasem. Ogarniają mnie wspomnienia, kiedy w latach młodości piliśmy nad tym samym jeziorkiem z kompanami, z którymi dzielnie kroczyliśmy przez czasy burzy i naporu. Dziś wszyscy już pomarli, alkohol wsiąkł w ziemię i nawet ja sam patrzę na owo jeziorko z góry, więc też tak naprawdę już mnie tu nie ma, a jeziorko jest. Siadamy. 
Niecne moce rozpętują się i rozpierzchają się, raniąc swe kolana o druty kolczaste lotniskowego ogrodzenia. W hali przylotów nie witają mnie oklaski. Spodziewałem się. Ratuję ojczyznę swoim przybyciem, a nie rozsławiam jej rzucając młotem. Nie, nie rzucam młotem. Przed wyjściem z hali stoi trzech reporterów, jeden z nich wyrywa się, by zadać mi pytanie i rzuca trochę od niechcenia: taxi? 
Dobro zgromadzone w moim sercu ma wstręt do taxi, dlatego jedzie dzielnie autobusem linii sto siedemdziesiąt pięć, mija po drodze domy rozpusty, akademiki, salony samochodowe, kostnicę, wreszcie siada, przechyla szklankę, wlewa w siebie, wstaje, płaci za siebie i wychodzi, by oddać się służbie swej największej pani - ojczyźnie!

wtorek, 30 lipca 2013

Przelot

Jestem przelotem. Tak właśnie, słowo przelot najlepiej określa moją aktualną postawę, mój bieżący stan skupienia. Nie jest to przelot nad oceanem ani nawet nad uwiędłą brzozą. Jest to przelot metafizyczny, przelot, który nie zostawia smugi, ale doskonale wpasowuje się w miejsce odpowiedzi na pytanie skąd przychodzimy, kim jesteśmy i tak dalej.
Chwilowo moje życie oscyluje między linią sto osiemdziesiąt siedem a pięćset siedemnaście. Korzystam też z innych usług, przeważnie pieczywo i nabiał. Między posiłkami wyglądam lepszej przyszłości. 
A jeszcze niedawno, a było to prawie wczoraj, siedziałem na powalonych przez tornado drzewach i wyglądałem szynobusów leniwie wysuwających się z ocalałego lasu. Trwoniłem czas i sączyłem żar z nieba w miejsce alkoholu, który odrzuciłem w chwili, kiedy pojąłem, że bardziej uspokajająco działa na mnie sylwetka pociągu mknącego gdzieś tam pomiędzy krzakami. Mogłem tak siedzieć do nocy i obserwować jak księżyc zrzuca każdego wieczoru dziesiątą część swej białej tarczy. Był przecież papieżem nowego i dążył do permanentnego ubóstwa.
Jestem przelotem i trafiłem prosto w najbardziej upalny dzień roku. Jestem Polakiem, toteż uwielbiam rekordy. Zabieram ze sobą porozrzucane części tarczy księżyca i myślę zrobić z nich małe tarczki. Dużo małych tarczek, małych tarczek najwięcej, aż do małych tarczek natarczywości! Pewnego dnia będę miał swój rekord, bym następnie rozdać mógł małe tarczki małym owadom, które swoim zwielokrotniającym wzrokiem widzą jedną tarczkę choćby razy osiem - o ile większy będzie mój mały rekord! Dla ochrony przed palącym słońcem oddam owadom swoje małe tarczki jako pogłos mojego teraz tu przelotu.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Tunel, kawa i szatan.

Jedna z główniejszych, ważniejszych i bardziej środkowych stacji metra stała się poniekąd ostatnią, nie jest to żadna rewelacja, może jakiś lekki powiew czegoś nowego, dla mnie wyzwanie i przygoda, bo oto zaglądam za kulisy maszynisterki w metrze warszawskim, a właściwie, kulisy owe same ładują mi się do oczu, toteż nie omieszkam od czasu do czasu utrzymać na nich swojego wzroku. 
Działa to wszystko tak, że kiedy pociąg dojeżdża do od niedawna ostatniej stacji, panowie maszyniści czekają na siebie na peronie, zmieniają się w sobie tylko wiadomym trybie i zaraz pociąg, który jechał do przodu, jedzie do tyłu, choć żaden z panów z przodu nie zdążył jeszcze dobiec na koniec, więc może być, że metro warszawskie ma patent na teleport albo czary, które są całkiem prawdopodobne, bo jak powszechnie wiadomo, im głębiej w ziemię, tym bliżej mocy piekielnych.
Sam widziałem pana maszynistę, który razem z kubkiem kawy wyskoczył ze sterowni, potem wmieszał się w tłum i zniknął. Sekundę po jego zniknięciu pociąg rusza, a ja nie mogę wyjść z podziwu i też tak chcę, chcę być maszynistą w metrze warszawskim i przeżywać teleporty za pieniądze! Chętnie też pozaparzam sobie na postoju czarną jak tunel kawę i schowam się przed miejskimi upałami, by nocą wyjść na światło dzienne i pójść spokojnie spać. Tylko czy do tego naprawdę były potrzebne studia filologiczne?

czwartek, 11 lipca 2013

Na kolei pożar

więc rozbijam się po mieście autobusami, dzięki czemu nie stoję w płomieniach, nie grozi mi też zepchnięcie przez bezwzględny szczytowy tłum z krawędzi peronu wprost pod wyjeżdżający z płomieni czarny od sadzy pociąg. 

A jednak jadę pociągiem. Mijam bazę postojową, po której jeszcze kilkanaście dni temu tak odważnie kroczyłem, przechadzałem się i z zadziwienia otwarła się moja przyłbica i oczy wyszły na spacer. Z oddali widzę wąską ścieżkę pośród zielonych drzew, gdzie gdy tam chodziłem, zostawiłem też i swe serce, i oto kręci mi się teraz ta łezka w oku, która upada na podłogę i gasi ogień. 

Znów uratowałem polskie koleje!

poniedziałek, 8 lipca 2013

A mój Bartuś czeka na mnie na skwerku

A mój Bartuś czeka na mnie na skwerku - przez telefon woła do Ani dziewczyna o czarnych włosach i czarnych dresach, uradowana że autobus nocny wreszcie ruszył w trasę. Zanim autobus rusza w trasę rozmawia przez telefon z Bartusiem, któremu dziesięć minut po wyruszeniu autobusu z pętli, padnie w ramiona. Ona w każdym razie wraca ze spotkania z dzieckiem i ojcem swojego dziecka. Bartuś cierpliwie wysłuchuje, że było źle. A było. To się musiało rozpaść. Podobno wszystko przez mecze, które wolał, tak, ach jak on wolał mecze. Ostatnie słowa jakie rzuciła ojcu swego dziecka, to: słyszałam, że Legia wygrała. 
Legia, moja jedyna konkurentka, z którą przegrałam - mówi do Bartusia i padłaby mu w ramiona, gdyby nie to, że Bartuś w sąsiedniej tkwi dzielnicy. Bartuś cierpliwy jest, uważnie słucha, pociesza. Lecz nagle autobus rusza. Stary to Ikarus, więc przykłada słuchawkę do serca starego Ikara i pozwala Bartusiowi nasłuchiwać odgłosów startującej maszyny. Dzięki temu rozpozna wraz z nią nadjeżdżający autobus już na pięć minut przed dotarciem na skwerek. Ale muszą kończyć. Autobus przecież rusza, a on musi wychodzić. Wychodzić na skwerek, gdzie są umówieni.
Telefon odbiera Ania i jadą tak razem do Bartusia co czeka na skwerku. Mówią niewyraźnie i górne wargi zawadzają im o dolne albo odwrotnie. Trochę się przy tym ślinią, więc zamiast iść na spotkanie Bartka, mogą śmiało dołączyć do reprezentacji Polski w tenisie ziemnym. 

poniedziałek, 1 lipca 2013

na wyjazd Dawida S.

A więc stało się i odchodzisz
Republika

Wyjechać to trochę umrzeć
umrzeć to trochę dać żyć innym
Ja

Słowa te piszę kiedy już pewnie siedzisz w pociągu i patrzysz zza okna na upływające z wolna popołudniowe mazowieckie krajobrazy. A może wciąż stoisz na peronie, bo może awaria systemu sterowania ruchem, spadek napięcia na drutach średnicowych, albo też awaria lokomotywy, a może 300 minut opóźnienia, a opóźnienie pociągu może ulec zmianie, za opóźnienia serdecznie...
A może nie po raz pierwszy źle odczytałeś godzinę z zegarka i na Dworzec Centralny docierasz mniej więcej w tym samym momencie, w którym Twój pociąg zaczyna hamowanie przed stacją Katowice. Nie wiem. 
Dziś z chwilą, gdy odbieraliśmy ostatnie, bądź przedostatnie wpisy uczelniane - świadectwo uczestnictwa w ogólnej patologii jaką jest edukacja w tym rejonie kraju i dowód zawarcia paktu z chorym systemem, zrozumiałem, że kończy się pewna epoka. I choć do końca epoki owej odprowadzały nas skwaszone miny spętanych więzami niemocy uczynienia niczego ze swoim życiem dziewcząt w białych kołnierzykach, których to twarze jeszcze nie raz dane nam będzie oglądać na tle szarych ścian urzędów, wiedziałem, że dopiero w momencie gdy Twój pociąg minie ostatecznie dworzec Warszawa Zachodnia, dworzec, na którym tak jeszcze niedawno bawiliśmy się w drugi wagon pierwszego pociągu relacji Nasielsk - Warszawa Zachodnia, coś skończy się nieodwołalnie. Być może Twój pociąg spóźnia się 300 minut, więc bierzesz plecak i postanawiasz wrócić do siebie na piechotę, toteż wtedy owa epoka skończy się w chwili, kiedy zrobisz ostatni krok na podkład, który leży na równi z końcem najdłuższego peronu wspomnianego już dworca.
A jednak wspomnienia pozostaną tutaj. Tutaj, gdzie zardzewieją tory od tej chwili już przez nikogo nieużywane, zaniedbane, a między nimi będą już tylko kamienie i szkło butelek rozbijanych nocami przez tutejsze duchy. Będzie się piął ku górze Wał Zawadowski przez nikogo teraz nieudeptywany i cierpieć będą lokomotywy pociągów towarowych zmierzających do elektrociepłowni Siekierki, przez nikogo już nieobfotografowywane telefonem komórkowym, z którego to telefonu zrzucasz ostatnio wiele wspomnień na notebooka. Odpłyną gdzieś kaczki i już nigdy, w kontekście komentowania relacji z Gazety Wyborczej nie usłyszymy zarzutu, że nie mamy już co czytać. Świat w końcu zmierza ku lepszemu, do głosu dochodzą nuty silnie patriotyczne, czego Twój powrót do rodzinnej ziemi jest najlepszym dowodem. 
Jeśli już o patriotyzmie, to kawałek nas jest przecież w Wilnie, w mieście, które jest nie tyle polskie, co nasze, i w którym widzieliśmy wszystkie bary, wszystkie kościoły, wszystkie trunki i wszystkie piękne Litwinki, które potem miały zastąpić piękne Słowaczki, ale wiesz dobrze jak to się skończyło. Co niedziela w oszczędnie zdobionej klasycystycznej Archikatedrze Bóg, posługując się językiem litewskim bądź łacińskim, dawał nam jeszcze jedną szansę, jednak my wciąż chcieliśmy być coraz to bliżej śmierci. I byliśmy. Minął rok z kawałkiem jak przywitał pięknie nas radzymiński dzień tuż pod kablami wysokich napięć na dachu pewnej cysterny, która zapewne po dziś dzień podróżuje spokojnie po Polsce nie będąc świadomą tego, co na niej samej się wydarzyło, bądź mogło się wydarzyć. Nie byliśmy potem już tymi samymi ludźmi. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko śmierci!
Mimo iż kostucha szczerzyła się do naszych twarzy nie jeden raz, nie traciliśmy radości życia. Radość życia straciliśmy dopiero na ostatnim odcinku naszych intensywnych studiów. Wtedy tak naprawdę z pomocą przyszła literatura czeska i język słowacki. Hrabal i kofola z rumem. Nie wiem jak Ty, ja na chwilę odżyłem. Ale było już za późno. Zbyt późno by oddać się nowym studiom, co uświadomiliśmy sobie na piątym roku. No, może na czwartym. 
Zawsze to Ty dzierżyłeś numery do kobiet, z których korzystałeś kiedy sam byłem zajęty pisaniem wierszy, co z resztą zarzuciłem z korzyścią dla wszego stworzenia. Pokazałeś mi Kraków od Starego Miasta po Nową Hutę. We Wrocławiu dużo jedliśmy i niewiele mniej piliśmy. Niedaleko Nieporętu ładowaliśmy na dach coś, co przypominało karnisze, dzięki czemu wróciliśmy do Warszawy, skąd możesz dziś wracać do siebie, a w Nadarzynie piliśmy szampana, podobnie jak w Serocku gdzie piliśmy wino, czy w Nowym Dworze, gdzie piliśmy piwo. 
Zapewne będzie Ci brakować tramwaju linii 17, choć dziś cała stolica w remoncie i nic nie jeździ z takim rozmachem jak wtedy, gdy z rozmachem podróżowałeś Ty. Tunel Średnicowy bez Twojej asekuracji skończyłby się źle i mam wobec Ciebie dług wdzięczności, który już dobrze wiesz jak spłacę, a spłacę!
Próbowaliśmy zdemaskować chory system naszej edukacji, wiem, i wydać go na pastwę pierwszej lepszej kontroli, która jak się potem okazało, była jego częścią, więc nasz plan okazał się stricte romantyczny, a my mesjaszami sam już nie wiem czego. Na szczęście nasze bóle łagodziło piwo nad Wisłą i opary bezustannie unoszące się z niej dniami i nocami. 
Jedliśmy bardzo niezdrowe rzeczy o każdej porze dnia i nocy, jednak w ostatnich godzinach Twojego pobytu tutaj, zjedliśmy wegaburgera, przez co myślę, zbawiliśmy się w ostatniej chwili, uff i jedziemy windą do nieba, naciskając każdy przycisk i kiedy winda się zacina, wielkie łapska portierki rozsuwają drzwi złośliwości rzeczy martwych i po raz kolejny wyciąga się do nas pomocna dłoń.
Byliśmy duetem doskonałym. Także na polu sztuki. W końcu kiedy nie mogłem już patrzeć na muzyków i ich muzykę, poszliśmy na tory, a ja dzięki temu uniknąłem jednego chociaż koncertu. Tak unikałem sztuki w salach, na rzecz wielbienia natury i wiem, że Ty też czerpałeś z tego pełnymi garściami i całą powierzchnią wątroby. Tak, sztuka prócz oparów znad Wisły stała się naszym azylem, ucieczką przed tłumaczeniami o czcionkach, czy dyskusją o dyskryminacji krów białych wobec czarnych w stołecznym mieście Puńsk. 
Pięć lat strzeliło jak z wuja strzelił. Nic też nie trwa wiecznie, a życie jest jak teledysk Guns n' Roses, na którym w piątej minucie panna młoda zajada tort, w szóstej spada deszcz, a w siódmej leży w trumnie. Teraz pozostaną już tylko tabletki, szklanka wody i nocne koszmary, bo już nigdy nie będzie takiego lata.


niedziela, 23 czerwca 2013

Tegoroczne wakacje

umówiły się ze mną w bazie postojowej polskich kolei. Było to bardzo nieoficjalne spotkanie, wydarzenie na najwyższym wręcz stopniu swej nieformalności. Takie są z resztą wakacje. Niczym spacer po torach, kiedy nie wiesz kiedy, co i jak wyjedzie zza krzaka. Możesz nie zdążyć umknąć, możesz. Wakacjom z resztą umknąć się nie da. Nie po to są, żeby ich unikać. Przeciwnie. Są po to, żeby je spotykać. W najbardziej nietypowych miejscach. Choćby tam, gdzie śpią lokomotywy i węgiel przewraca się z boku na bok.

czwartek, 20 czerwca 2013

Nie umiem, nic nie umiem

zrobić, żeby życie przestało mnie wreszcie zaskakiwać. Oto zgraja małych, zakompleksionych ludzików, o zerowej samoorganizacji i znikomym poczuciu wewnętrznej harmonii wkrada się do mojego systemu operacyjnego i kręci przy śrubkach. Są przeciwko mnie, choć sam darzę je wielką miłością codziennie od dziewiątej czterdzieści pięć do osiemnastej piętnaście. 
Tak oto zgraja niedorajd zwróciła się przeciwko mnie, a jej zwrot przeciwko mnie jest niespodziewany i dotąd niewydarzony. Milczę, bowiem najlepsi w momentach ataku nie robiąc nic. Milczę, więc przyjmuję ciosy na klatę. Przyjmuję ciosy na klatę, toteż krwawię. Płynę.
Płynę przez morze krwi, moje małe morze czerwone i próbuję lewą ręką złapać się drugiego brzegu. Więcej brzegów nie ma. Wiedząc o tym, małe złe ludziki ubabrały kałem całą plażę na drugim brzegu, tak więc nawet gdybym się uczepił brzegu, na powrót spłynąłbym do morza. Spływam.
Razem ze mną jakaś cząstka ich. Ich małość płynie ze mną. Wyprzedza. Wpływa przez nozdrza do mnie. Mam ją teraz wewnątrz. Stamtąd też mogę spodziewać się najgorszego. Spodziewam się i oni się spodziewają. Trzeciego brzegu już nie ma. Gdyby był trzeci brzeg, byliby tam i oni. Myślę więc zatopić pierwszy brzeg, a drugi przeczyścić, wyczyścić, coś. Tak. Potrzebuję kilku, może kilkunastu godzin. Już widzę jak zatapiam. Już widzę jak czyszczę. Już widzę, widzę.

sobota, 8 czerwca 2013

Rzeka przepływająca przez nasze miasto

śmierdzi gównem. Gówno połowy mieszkańców tego kraju zahacza o nasz brzeg. Młodzi chłopcy myją ręce w rzece, odchodzą od brzegów, chwytają za ręce dziewczęta i znikają za krzakami. Inni jedzą chipsy. Pozostali rąk nie myją wcale. Myją nogi. Zakładają sobie nogi na głowy. Teraz cali są w rzece. Pokrywa ich esencja narodu. Nucą piosenki patriotyczne, bo przecież raduje się serce. Raduje się dusza. Próbuję przejrzeć swoją duszę w rzece. Widzę ekspres Moskwa-Paryż, płynący tuż pod tonią wody. Nie! Wcale nie widać tego co pod tonią! Nie widać! Nie ma!
Młodzi chłopcy stoją w wodzie po kostki. Pociąg dawno już umknął z pola widzenia duszy. Nie mają stóp. Rzeka wpływa im do środka.

czwartek, 6 czerwca 2013

Dziś spełniło się

moje marzenie z wczoraj! Kiedy tylko dowiedziałem się, że na pasażerów warszawskiej komunikacji miejskiej czaić się będą ankieterzy, z miejsca zapragnąłem paść ofiarą jednego z nich. I stało się! Minutę po tym jak zatrzymałem się na staromiejskim przystanku, przyjąłem szwedzką postawę - sztywną i powagi pełną, z tępawym obłędem w oczach, postawę co pozwala wiatrowi smagać członki moje - zaczepił mnie pan, który początkowo wydawał się zbierać podpisy za odwołaniem pani prezydent, jednak szybko okazał się ucieleśnieniem moich najskrytszych marzeń z wczoraj. Gdy tylko wyraziłem zgodę, przeszedł do rzeczy i z miejsca wyjechał z grubej rury, pytając o mój początkowy przystanek, a to nie było wczoraj, prędzej zaś gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych, przystanek dziś nazywa się Szpital MSWiA, ale wtedy to nie wiem jak się nazywał, wiem jednak jedno - to był mój początkowy przystanek. Drugie pytanie było o bilet na jakim jeżdżę, a odpowiedź była nie mniej błyskotliwa co pytanie, bowiem pod ręką miałem bilet z wystawy w Pałacu na wodzie, więc wyciągam i mówię, że na tym, on nie wierzy, więc mówię, że normalnie kładę bilet na siedzeniu, a na bilecie siadam ja, bo zazwyczaj brudno i pan sam dobrze wie jakie brudasy wylegują się na niebieskich tapicerkach. Mam też serię innych biletów z podróży pkp, pks, pkl i wkd, najróżniejszymi gondolami, dorożkami, rikszami, pontonami czy także i z wystaw bądź spektakli w różnego typu kinach, teatrach, domach kultury a ostatnio to nawet mam taki bilet bardzo nietypowy i to jest bilet-bilet, bo bez bilet-biletu nie wyobrażam sobie życia kurde. Na pytanie ile przesiadek jeszcze planuję, odpowiadam, że nie wiem, to zależy. W związku z ową odpowiedzią pomijamy pytanie o to ile czasu przewiduję na dojazd do przystanku docelowego i przechodzimy do przedziału wiekowego, ale i tu zagwozdka szanowny panie, bo ja, jakby to powiedzieć, ja, proszę pana, ja istnieję, ja trwam ponad czasem!

środa, 5 czerwca 2013

Jakieś 15 minut

potrafi zająć topienie owada w wannie. Pytasz - co robi owad w wannie? Odpadł ze ściany za sprawą lekkiego podmuchu i dostrzegła go słuchawka prysznica. Nie mogłem przestać. Od razu poszło największe ciśnienie, więc owad nie miał prawa się wyrwać. Grunt to dać mu po skrzydłach (a skrzydła miał niemałe), coby ulecieć nie mógł ani milimetra dalej. Tak. Najpierw na lewe skrzydło. Potem na prawe. Tak wkoło. Przy tym słuchawką wykonuje się jeszcze ruchy w górę i w dół w celu ogłuszenia owada. Warto też zmieniać wodę z ciepłej na zimną co jakieś piętnaście sekund. 
Tak dobrze opracowana metoda nękania powinna uśmiercić owada w stosunkowo krótkim czasie. A jednak owad wciąż żyje. Potrafi żyć nawet w dziesiątej minucie i gdzieś jeszcze pod sitkiem poruszać skrzydłami i wyciągać swoje patyczakowate nogi. Nic z tego. Owad wyciąga nogi jedynie w sensie dosłownym. Jednakże póki woda płynie, owad nie ma szans. Jedyną szansą dlań, byłaby ucieczka do odpływu, jednak to właśnie od tego czarnego punktu wanny owad próbuje oddalić się za wszelką cenę. No to miota się niezbyt to znów energicznie i im bardziej się miota, tym woda jak gdyby coraz  bardziej go zalewa. Ale oto nie widać na owadzim obliczu żadnych oznak cierpienia, co oczywiście jeszcze bardziej rozwściecza słuchawkę i teraz oboje wierzgają, aż w końcu owad traci przytomność i spływa do odpływu, i płynie w ciemną dal aż w końcu końców nie wypłynie gdzieś w sąsiedniej dzielnicy, nie otrząśnie się, nie otrzepie zmoczonych skrzydełek, i nie ruszy w drogę na ponowne spotkanie swojego oprawcy.

wtorek, 4 czerwca 2013

Czerwone wino z łowickiego spożywczaka

ostatnio widziane w Wilnie. Zawsze myślałem, że jest kobietą. Jednak budowa jego butelki (wąsko u dołu i szeroko w ramionach) oraz nokaut jaki zadaje, sprawiają, że myślisz o nim jako o mężczyźnie. 
Kiedy więc przeglądasz półki z pieczywem i słodyczami, lustruję wzrokiem półki z piwem, wódką i winem. W sumie nic takiego, a jednak to wino, ta marka, przywodzi na myśl czasy, w których wino z owocem sprowadzało na świat pokój. 
Dziś, kiedy moje drugie imię jest Trzeźwość, ludzie zamieszczają filmy, w których moje drugie ja uwydatnia się wręcz wybitnie, zbiega się z tym pierwszym i jestem sobą w sobie samym i jak bardzo bym się nie starał, nic nowego o sobie w sobie samym raczej mi się nie zjawi. O drugorzędnych postaciach owych filmów również nic więcej się nie dowiem niźli już jest mi wiedzieć dane. Kiedyś kręcili lepsze filmy, z bardziej profesjonalną obsadą. Ich już jednak nie ma, a świat jak gdyby znormalniał.
Jest za to czarna etykietka z czerwoną wisienką, przywodząca na myśl dawny blask. Może to tylko stan przejściowy, a może bezpowrotnie utracona zdolność do...

poniedziałek, 27 maja 2013

Są takie dni

Są takie dni, kiedy potrafię podać numer swojego konta bibliotecznego z pamięci.
Są takie dni, kiedy nie potrafię podać numeru swojego konta bibliotecznego z pamięci.
Dziś jest to drugie. 

środa, 15 maja 2013

Na moim osiedlu

leży gołąb. Gołąb jest do góry nogami i wypina klatkę. W klatce jest dziura, a na brzegach dziury rozsiadły się muchy. Muchy podgryzają brzegi, dzięki czemu dziura bezustannie się powiększa. Im bardziej powiększa się dziura, tym bardziej pomniejsza się gołąb. Gromada much na gołębiu z dziurą. A jeszcze wczoraj to on, on gołąb był częścią jakiejś gromady, która lubuje się w znajdowaniu pożywienia w różnego rodzaju dziurach. Tak! Gołębie żerują w klatce miasta i są jak te muchy i tak samo podgryzają sobie brzegi, przez co dziura się powiększa, choć miasto nie pomniejsza się wcale.
Na gromady gołębi czają się gromady kotów, które w tym roku dłużej czekały na przyjście wiosny, co dla nich samych równoznaczne jest z przyjściem na świat. Dziś ćwiczą swe łowieckie umiejętności na gołębiach, na czym najbardziej korzystają muchy oraz brzegi dziur. Jednak to nie koty są winne masowych mordów przeprowadzanych na gołąbkach, a starsze panie każdego ranka namaczające chleb i częstujące zlatujące się z całej okolicy gołębie. To właśnie na widok takiej starszej pani koty zlatują z całej okolicy, gdyż wiedzą, że zaraz z całej okolicy zlecą się gołębie. Gołębie się zlatują. Koty wkraczają do akcji. Zlatują się muchy. Muchy odlatują. Zostają skórki chlebowe oraz błoto.
Nad wszystkim czuwa nieświadoma niczego starsza pani. Dobrze też, że nieświadoma. Ta wiedza mogłaby ją zabić.

piątek, 19 kwietnia 2013

jedenaście godzin

snu nie gwarantuje wyspania. Pozór goni pozór. Może z wyjątkiem tego, że ludzie mówią dużo i monotonnie. Monotonność jest może w owej wielości słów, a może jest tak, że każde jedno słowo tych ludzi niesie silny ładunek monotonii i właściwie nie trzeba wiele, by zanudzić człowieka na śmierć. A może to tylko złudzenie. W żadnym wypadku nie rozpływają się oni w szarzyźnie swojej mowy, mówią krótko, zwięźle i do rzeczy, a jedenasta godzina snu tylko osłabiła zdolności percepcyjne i bystrość umysłu. 
Nie. Sen jest kolorowy. Na dowód tego mogą posłużyć pomarańczowy koc i zielona poduszka, których zapomniałem zabrać z błękitnego miasta, ale kiedy się przebudziłem, zielona poduszka i pomarańczowy koc były przy mnie. Nie było natomiast błękitnego miasta. Byli za to ludzie z ich potokiem słownym, którzy w swoich słowach rozpływali się w szarym jogurcie codzienności. Ich głosy nie ustają. Nie słychać ich tylko wtedy, gdy dźwięk silnika ruszającego żółtego autobusu przybiera na sile. Żółty autobus niestety nijak się ma do pomarańczowego koca w błękitnym mieście.

czwartek, 18 kwietnia 2013

Dziś wstałem przed ptakami

Dziś wstałem przed ptakami. Tak, ptaki jeszcze nie śpiewały kiedy wstałem. Dopiero potem. Kiedy piłem kawę. To jest taka pora dnia, kiedy nie czujesz smaku kawy. Słyszysz za to śpiew ptaków. 
Dziś wstałem przed ptakami, więc powinienem teraz spać. Ale spać nie mogę. Bo wiosna. Wiosna wszystko budzi, wszystko przez całą dobę. No to ptaki śpiewają.
Właściwie wcale nie kładłbym się spać, nie! Poszedłbym chodzić po łąkach i torach między łąkami, rozglądać się wokół i wyglądać ptaków. Śpiew ptaków zasypiałby tylko w huku przejeżdżających wagonów, które też jakże przebudzone, roztrzęsione po długiej zimie. Potem ptaki znów budziłyby się pośród łąk, pośród łąk nie spałbym i ja.

sobota, 13 kwietnia 2013

Dziś jechałem piętrowym

pociągiem! Jak tylko zobaczyłem, że jedzie, zacząłem biec, mało sobie nóg nie połamawszy. Tak, byłem gotów rzucić wszystko, żeby tylko przejechać się piętrowym pociągiem!
No to wchodzę i daję na ostatnie piętro, ale się rozczarowuję, bo na ostatnie piętro już wcześniej dali wszyscy i wszyscy, to jest ludzie, futra i torby torebki siedzą sobie wygodnie na samej górze, na zielonych fotelach i przypomina mi to wszystko piętrowe pociągi w Niemczech, ino siedzenia są tam czerwone i futra się tak gościć nie nawykły. A i widoki za oknem... z resztą nie ważne!
Idę na dół, do wagonowej piwnicy. Zajmuję miejsce obok pana, który śpi oparty głową o szybę i marnuje dobrą miejscówkę do obserwacji przyrody. Między bicepsem śpiącego pana, a jego nosem widać kolejne podperonia, kiedy to raczymy się pozatrzymywać na naszych przystankach. W wagonowej piwnicy jest ciemno i wilgotno, dlatego pan śpi, a ja nie, choć chce mi się nie mniej. Trzeba czuwać!
Zza pleców wyłania się konduktor. Nie mówi czego chce, ale wiadomo. Sprawdza. Ale śpiącego pana nie sprawdza, a jeśli nie sprawdza, to z pewnością dyskryminuje. Do małej dziewczynki mówi "legitymacja!". Mała dziewczynka niezrażona bezczelnym mianownikiem daje mu. Wjeżdżają w tunel. Najpierw oni, są wszak bliżej lokomotywy. Potem ja - bo jestem dalej. Teraz konduktor mknie przez cały wagon w zupełnej ciemności, bo musi zdążyć do drzwi nim pociąg wtoczy się na dworzec. Myślę podstawić mu nogę. Zabić za dyskryminację. Zabić za legitymację. Zabić, zabić! Myślę, ale znam na tyle życie, żeby nie wątpić, że gdy już konduktor dokona żywota na ciemnej podłodze piwnicy wagonu, śpiący przy oknie pan przebudzi się, i powie, że ma mnie ptaszku i że jest z tajnych służb konduktorskich, a ja nie mam prawa, to znaczy mam prawo do adwokata i tak dalej.
I tak konduktor przeżywa, małolata daje, a śpioch śpi dalej w tunelu swojej szarej egzystencji, na najniższym poziomie, a ja czekam aż urośnie mi taka noga na pół wagonu, żeby w razie czego nie było na mnie.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Horoskop na środę, 10 kwietnia

Bliźnięta: w tym dniu będziecie bardziej podenerwowane niż we wtorek i czwartek, możliwe spięcia na tle światopoglądowym z innymi Bliźniętami, dlatego starajcie się kontrolować wasze emocje i powściągać skołatane nerwy. Unikajcie wychodzenia z domu i zbliżania się do centrów miast, a jeśli już musicie gdzieś wyjść, najlepiej wybierzcie się w odstresowującą wycieczkę po lesie w towarzystwie kogoś spod znaku Strzelca. Unikajcie telewizji i rozmów ze Skorpionami i Koziorożcami - w tym dniu mogą być niezwykle kąśliwe, jednak nie tak kąśliwe jak w tym dniu będą Bliźnięta, dlatego jeśli już musisz rozmawiać z kimś z tej trójki, wybierz Skorpiona, bo on kąsa najmniej.
W miłości spoko. 
W miłości do ojczyzny nieco gorzej.
W pracy również spoko o ile twój szef nie jest spod znaku Bliźniąt, Koziorożca czy też Skorpiona. Mogą wystąpić spięcia z innymi pracownikami spod innych znaków, jednak współpracownicy o najbardziej odmiennych poglądach będą wtedy nieobecni, gdyż przebywać będą tam, gdzie cała chmara nieucywilizowanych i niewyżytych Bliźniąt ujeżdżać będzie stado nieokiełznanych Koziorożców lub też odwrotnie. Do walki mogą także wkroczyć Lwy, ale twoja hardość, siła ducha i niemożność wyprowadzenia ciebie z równowagi, pozwolą ci nie odejść od zmysłów.
W przyjaźni bez zmian. Wybierz się z Rybami na łódkę na wódkę, bo jak powszechnie wiadomo - lubią pływać. Możesz też wybrać wersję light - piwo z Bykami, które przeważnie pozbawione są jakiegokolwiek światopoglądu, ale mają jednakowoż inne walory, jak np. znajomość z Wodnikiem, który zawsze chętnie zaprosi na domówkę na trzydniową imprezę (od środy do niedzieli), na którą zaprasza się co roztropniejsze Bliźnięta, Ryby, Byki, Bycze Ryby, Panny, Syreny, Strzelce oraz Strzelców, a także Raka - brata Skorpiona i góra jednego samego Skorpiona, który, co wiadomo nie od dziś, wszystkim stawia!

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Umrę

umrzesz, umrze, (...) umrą - odmieniamy sobie we wszystkie strony i wydaje się, że czasownik umrzeć bardzo dobrze wpisuje się w stan ducha po tym jak znowu na jakiś czas umarły wakacje. Teraz po tym jak umarły wakacje (na jakiś czas rzecz jasna, bo wakacje mają to do siebie, że co jakiś czas zmartwychwstają), dmuchany gumowy materac leży w kącie i swobodnie sobie flaczeje. Jednak lada moment poczuje przypływ powietrza, bo już niedługo samolotowe święta, samolotowe pochody, samolotowe wraki-flaki i my obaj, dmuchany gumowy materac i ja, będziemy nad tym wszystkim latać, bo przecież żeby zrobić coś w tej mieścinie trzeba mieć dmuchany gumowy materac, bądź też umrzeć i przemieszczać się jako duch po dachach czy to kanałach. Póki co leżymy. Leżymy i flaczejemy w rogu. W ciemnym, najciemniejszym rogu flaczejemy! A jak sflaczejemy to będziemy przypominać duchy. A duchy straszą jak powszechnie wiadomo. Tak więc ostrzegamy! Ostrzegamy bardzo.

środa, 3 kwietnia 2013

W drogę!

Dzień dobry,
właśnie siedzę na kanapie i patrzę na mój gumowy dmuchany materac. Mój gumowy dmuchany materac właśnie się dmucha, jest w stanie permanentnego nadmuchiwania i świata poza tym weń wdmuchiwanego nie widzi. Patrzę na ten mój nadmuchujący się materac, który z każdą sekundą staje się coraz mniej sflaczały a nabiera przy tym wypukłości, kolorów i połysku! Tak, dzisiaj wyruszamy w długą podróż i polecimy może nawet dalej niż na lotnisko na starym rynku głównym w szarym, odległym Elblągu. Tak, dmuchany gumowy materac bardzo lubi Elbląg, a i Elbląg bardzo lubi dmuchany gumowy materac. Ale dziś polecimy gdzieś znacznie dalej, może nawet ujrzymy brzeg morza, który dziś zapewne pokrywa lód bądź chociaż jaka kra. Mój mały gumowy materac nie boi się lodu, ma przecież delikatne łapki, a gdy trzeba, wysuwa swe błony i inne gadżety pływne. Większym zagrożeniem są ostre krańce kier. Tych mój mały gumowy materac troszkę się boi, dlatego niekiedy podczas lotu muszę na chwilę odetkać tubkę, przez którą zazwyczaj wdmuchujemy mu powietrze i dolać tam magicznego płynu, który potrafi dodać odwagi. Wiem, trochę ryzykujemy swoimi życiami, ale czym byłoby życie bez odrobiny ryzyka!
O, chyba już się napompował! A zatem w drogę mój gumowy dmuchany materacu!

wtorek, 2 kwietnia 2013

Nakarmiłbym ptaki

Śnieg na chodnikach skuli jacyś ludzie. Nie muszę więc odśnieżać, choć przecież wróciłem do miasta gdzie usuwanie śniegu nie jest moją działką. I pomyśleć, że jeszcze wczoraj odśnieżałem wjazd, z którego skorzystałem raz jeno, i który pewnie na powrót zasypie jeśli nie dziś to na pewno jutro, kiedy front znad Włoch zasypie Rumunię, ciebie i mnie. W dodatku odśnieżanie tam przyspiesza bieg krwi. Myślę, że odśnieżanie tu paraliżuje w mgnieniu oka całe ciało.
Stojąc na przejściu, spycham śnieżne kule z krawężnika wprost do czarnych kałuż. Niech toną. W tym mieście wszystko staje się czarno-białe. Zwłaszcza ludzie. Ale jutro już mnie tutaj nie będzie. Z chęcią nakarmiłbym ptaki.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Porządkuję moje małe

Kastelgandolfo i odśnieżam, bo mi na biało zapadało i doskonale się w tych pracach odnajduję. Ziarenek nasypać ptaszkom do domku i słoninkę przybić. Drzewka zabezpieczyć przed mrówkami i wydeptać ścieżki w ogródku zanim wyrośnie trawa. Witać się co świt z bażantem wdzięczącym się zza płotu i zapraszać kota do kuchni na miskę mleka i granulki. Poza tym planować gdzie posadzić drzewka, kwiatki, krzaczki gdy tylko śniegi zelżeją, bądź czego nie sadzić, nie hodować, nie siać, bo sieje się, hoduje nie teraz, ale się sieje, sieje się, hoduje, sadzi kiedy indziej, bo to tak a nie inaczej! Ponadto pomagać śniegowi spadać z dachu i patrzyć czy dym z komina unosi się bez zakłóceń. Trochę jak przepis na święty spokój - chyba w to wchodzę!

wtorek, 26 marca 2013

Kawa

podrożała, ale nową cenę napisali ładniejszą, wyraźniejszą czcionką tak, że widać co po przecinku. Biorę to co zawsze, czyli gorzkie, ale gorzkie jest jakieś takie słodsze, choć rzeczywistość jakaś taka bardziej gorzka ostatnimi czasy, więc nie wiem, pogubiło mnie.

poniedziałek, 25 marca 2013

Dentystyczny kryzys

Jeśli o godzinie dwudziestej piętnaście staniesz w ulicy Świętojańskiej, ustawisz się tyłem do rynku starego miasta, zobaczysz księżyc unoszący się tuż nad wieżą Królewskiego Zamku. Widzisz prawie okrągły księżyc z lekko wgniecionym otworem na lewą nogę, bo nie od dziś wiadomo, że księżyc ma nogi. Oto właśnie ten przebrzydły gwóźdź miejskiej architektury, leżący dołem do góry, zasadził się na tarczę księżycową i dźga, i szoruje, trze i wyciera. A jest to księżyc wielkanocny, więc nie wyobrażaj sobie zmartwychwstania w tym mieście. 
Księżyc dźgany po bokach bieleje na polikach i ma teraz tak bladą cerę, że przypomina dentystyczny fartuch w żółtym gabinecie, na środku którego stoi brązowy fotel, a w nim poeta równie biały i olśniewający na swej duszy i umyśle. Przy fotelu zasiada dentysta, którego tak zręcznie zawiera fartuch. Facet od zębów ma długą igłę i dwoje oczu, z czego lewe służy mu do szukania dziur w całym, a prawe - do liczenia pieniędzy, więc poeta widząc zło w jego oczach, zaczyna wyobrażać siebie jako organistę w najbardziej prestiżowym kościele w całej dzielnicy. Za dziesięć minut pogrzeb, więc na chór wtłacza się najstarszy syn denata i wywiązuje się taki oto dialog:
- to ile pan bierze od pogrzebu?
- normalnie sto chyba, że zmarły był za życia dentystą.
- tak się składa, że to najbardziej znany dentysta w okolicy!
- to sto plus jeszcze dwa zera!
- pan oszalał...! pan rozumie, jest ciężko, rodzina w smutku pogrążona, a ja sam w bólu...
- w bólu, to się doskonale składa! Będzie to kosztować plus jeszcze jedno zero do całej sumy, ale znieczulę pana, dobrze?
W tym momencie dentysta zagląda poecie w oczy, w których ukazuje mu się cały opisany wyżej scenariusz, w którym jego autor ostrzy gwoździe na opiekuna swego uzębienia. Nagle odrzuca igłę daleko od siebie, pada na kolana (w oddali słychać trzask tłuczonej lampy) i błaga, żeby nie... w tle księżyc na błękitnym niebie szczerzy zęby w dziennym świetle.
Ale jest już za późno.

sobota, 23 marca 2013

Piętrowy pociąg

Na wielkim stole w nie mniejszym salonie leży biały obrus, sztućce leżą i talerze, bo jest niedziela, niedługo wejdą ludzie, żeby zjeść. Nad stołem, nad talerzem, sztućcami, obrusem jest sobie sufit, a z sufitu zwisa żyrandol. Kryształ. Przez otwarte na oścież okno, bo wiadomo, lato, wlatuje biały gołąb i siada na żyrandolu...

Od całkiem niedawna przez dworzec miejski przejeżdżają piętrowe pociągi i jeśli nawet nie zamarzyło mi się, by takim modelem móc się przejechać, to bardzo chciałem zobaczyć jak ta piętrowa maszyna, ciągnięta przez białą i trochę zielono-żółtą lokomotywę wyjeżdża z czarnego tunelu i staje w światłach dworcowych w pełnej swej krasie i dostojeństwie swojem.

Podają do stołu. Gołąb dotychczas niezauważony, spogląda swym nerwowym okiem na całe to zamieszanie. Mimo wszystko nie myśli podrywać się do lotu. Tłoczą się goście.

Tłoczy się lud na peronie. Obok mnie trzy starsze madonny z torbami. Właśnie wróciły z Rzymu, i przekonawszy się, że nowy papież ciągle jest biały, w spokoju mogą oddać się codziennym swym zajęciom w jednej z podmiejskich miejscowości. Spoglądam w górę. Na drutach, na których zawieszono jarzeniówki, ląduje gołąb. Siny taki, o tępym spojrzeniu, miejski gołąb pospolity.

Jedzą.

Na sąsiedni tor, to jest tor przy peronie, na którym mnie nie ma, wjeżdża piętrowy pociąg. Zachwycam się. Lokomotywa. Trzy krótkie wagony, ale za to piętrowe. Niska podłoga, więc teraz wchodzący mają z górki, a wychodzący pod górkę. Ale oto gołąb zaczyna niebezpiecznie manewrować.

Ten w salonie też.

Widać po gołębim spojrzeniu, po gołębich ruchach, iż usilnie nad czymś rozprawia. Zaczyna się miotać. Chodzi w tę i z powrotem tak, że przez chwilę stoi na drucie ponad paniami, a za chwilę jest dokładnie nade mną, jest...

rosół. Wielka biała porcelanowa waza z dokładką rosołu stoi tuż pod gołębiem. On już wie, a ty?

Gołąb to bardzo niebezpieczne stworzenie, które skutecznie psuje mój zachwyt nad osiągnięciami myśli ludzkiej, tak więc do końca życia piętrowy pociąg, naszą interakcjo-inicjację kojarzyć będę zapewne z trwogę budzącymi manewrami latającego szczura.

Plask.

wtorek, 19 marca 2013

Nie będzie święta wiosny!

- dlaczego, dlaczego?! - pytasz.
Wyjrzyj tylko przez okno, podejdź do termometra i obejrzyj mu słupek rtęci, jak nisko opadł i jak nie zbiera się do wzniesienia się na wyższy poziom! Nie będzie święta wiosny, ale przecież wielkie rzeczy dzieją się w ciszy, we wioskach, na sianie, gdzieś pośród biedoty i trzody chlewnej, dlatego najlepiej zamknąć się w sobie, wystawić głowę za okno, sprawdzić czy ogon komety nie wystaje gdzie zza horyzontu, a wiosna sama wleci przez otwarte okno, uważaj tylko na przeciągi, bo w szaleństwie przeciągu wiosna wleci i przeleci obok twojego serduszka, do którego przecież od tak dawna ją zapraszasz.

Mijając pobliską szkołę, mijam pobliskie dzieci zmierzające do im także pobliskiej szkoły, na lekcje, które już nie są tak bliskie ich sercom, a szkoda, gdyż po latach okazuje się, że chemia i fizyka mogłyby dać wyzwolenie z bolączek nie tylko ciała, lecz również ducha. Póki co, w zgaszeniu swoim do szkoły kroczą dzieci. Wszystko to wyprzedzam. Dzieci, lekcję, szkołę, dzwonek i całe to zgaszenie na białym tle i w koronie. Wyprzedzam, bo wstępuje we mnie niewypowiedziana energia. Może wiosna wstąpiła już do mojego serca, a może jestem sobie sam prorokiem i przeczuwam jej nadejście, choć w swej skromności nie śmiem tego oznajmiać światu, bo może przecież przez wzgląd na skromność swoją, zostałem powołany do przedwiosennej z wiosny radości, gdyż wiosna wie, że kto jak kto, ale ja sam jej nadejścia hucznie świętować nie będę, ale za to przyjmę ją najgodniej z całego tego smutnego towarzystwa.

Wyprzedzam też warczącą budowę metra, która gryzie sobie spokojnie twardą jeszcze o tej porze ziemię, ale oto niosę wszelkim glebogryzarkom i lodołamaczom dobrą nowinę! Oto od już niedługa będzie wam bardziej miękko, bo ziemia nie jest jak żywność tego świata - najpierw miękka, potem twarda. Ziemia jest odwrotna i dlatego jest w centrum całego układu!

Wyprzedzam kobiety w kaloszach pod szyję i w puchowych kapturach. Kobiety, które wystają na czerwonych światłach przejść dla pieszych, na samych krawężnikach, z dumą oblepiając się błotem wylatującym spod kół samochodów, których właściciele chcąc popisać się swoimi brykami, jak gdyby naumyślnie rozpędzają się przed przejściami dla pieszych i co chwila słychać plask za plaskiem i pisk za piskiem, oto wszak owe damy uwielbiają cały ten spektakl, błotne kąpiele, maseczki i inne świństwa, i ogólnie rzecz biorąc, nie w głowach im wiosna. Stoję za nimi, nieobłocony, jasny, lśniący i czysty, by za chwilę móc się rozpędzić, by je wyprzedzić. Wyprzedzić damy, samochody i ich (dam oraz samochodów) właściwieli.

Wyprzedzam i oto przede mną nie widać już ludzi, jest tylko jasna, pusta, czysta biała ścieżka z niewydeptanymi śladami, na końcu której stoi wiosna, czekająca, by lada moment paść w moje ramiona, bah!

piątek, 15 marca 2013

Akwarium potrzebne od zaraz!

Cześć, nazywam się Michał i od paru dni mieszkam z małymi słodkimi rybkami, którymi można powiedzieć, że zarządzam. Rybki są małe i słodziaszne, mają wyłupiaste oczy, pomarańczowe skórki i wyjątkowo gładkie cery. W wolnym czasie, którego mają stanowczo więcej ode mnie, grają w palanta bądź w chowanego. 
Niestety rybki, które przybyły mieszkać w moim domu wciąż nie mają domu, w związku z czym mieszkają tymczasowo w okrągłej żółtej misce, w której jak się zapewne domyślacie, zabawa w chowanego jest szczególnie trudna, dlatego szukam nowego, wygodnego domu dla nowych towarzyszy mojego życia, domku, którego podłoże można wyściełać kamyczkami, a brzegi oblepić wodorostami, dach zakryć szybą, żeby muchy nie leciały, a do środka wpuścić tlenorób, żeby ładnie bulgotało i wyglądało profesjonalnie. 
Rybek nie jest dużo, w sumie tyle co krasnoludków (7), toteż akwarium nie musi być duże. Ważne jednak, żeby było niedrogie [7(zł)].
Pamiętaj! Rybki, podobnie jak wodorosty, bardzo źle rozwijają się w misce, zatem im szybciej odpowiesz na moje ogłoszenie, tym rybki będą żwawsze i szczęśliwsze. Nie czekaj! Sprzedaj swoje akwarium jeszcze dziś, a wdzięczne rybki pomerdają Ci swoimi ogonkami!

wtorek, 5 marca 2013

Rzeka

Nie lej do rzeki, 
nie lej do rzeki,
lej! Bo i mi się chce ale nie ma gdzie. Nim jednak dochodzimy do rzeki, odprowadzamy twoją przyszłą dziewczynę. Słychać miękkie trzaśnięcie drewnianych drzwi, kroków stąpających po schodkach natomiast nie słychać. Słychać za to nasze buty zmagające się z brukiem.
Dziwi nas to gdzie mieszka twoja przyszła żona, a skoro mieszka tam gdzie mieszka, musi mieć sporo kasy i jeśli jest tak jak myślimy, do końca życia mógłbyś czytać te swoje słowniki, a jedynym stresem, który by cię dopadł, byłyby pospiesznie zmierzające ku publikacji kolejne, coraz to nowsze wydania. 
Wychodzimy z uliczki, którą jeszcze nie szedłem, na uliczkę którą już szedłem nie raz. Niepokojące jest właściwie to, iż w miarę ubywania uliczek, którymi jeszcze nie szedłem, przybywa tych którymi już szedłem i w związku z tym poznawanie swojego miasta powoli traci sens i zostanie już tylko siedzenie, zamieszkanie w starym fotelu z odpadającym kółkiem, co szybko może okazać się nużące i poniekąd irytujące.
Z końca uliczki, którą już nie raz szedłem dobiega woń sklepu. Tak, sklep przyzywa nas więc ładujemy się do marketu, w którym pani na kasie zwykła mawiać do swoich klientów - a może być bez grosika? - dzięki czemu sklep doskonale prosperuje i może znajdować się w miejscu, w którym się znajduje, i założę się, że gdyby pani kasjerka została twoją żoną, również do końca życia mógłbyś spokojnie czytać te swoje słowniki od prawa do lewa, od lewa do prawa, z góry do dołu, z dołu do góry i po przekątnej także!
Po pół godzinie jesteśmy nad rzeką. Twoja przyszła dziewczyna już pewnie śpi, a my pilnujemy miasta i tutejszego kolejowego mostu. Rozpoznajemy marki lokomotyw po rozstawie świateł. Pociągi towarowe od osobowych rozróżniamy po hałasie, który zwykł wyrywać się i być na końcu mostu zanim potężna lokomotywa właduje się na jego początek. Gramy na punkty. Właściwie na grosiki, które zaczynają być na wagę złota, od kiedy pani ze spożywczaka okrada nas z drobnych-najdrobniejszych. Są emocje! Emocje wybitnie gorące jak na taką wczesnowiosenną noc. Od takich emocji chce się lać, więc idziesz lać do rzeki. I ja idę lać do rzeki, ino z przeciwnego brzegu, bo przecież się wstydzę przy innych. Wspinam się na most i idę. W połowie doznaję olśnienia i wnet przybiegam. Przybiegam i odciągam cię od brzegu dosłownie w ostatniej chwili. Szarpiesz się, ale krzyczę:
- stary, to nie Wisła, to Dunaj!
- Dunaj?! - pytasz - ten przepiękny, stary i modry?!
- tak, to właśnie ten! - odpowiadam.
- a więc trzeba nam wstrzymać się z sikaniem, aż wrócimy do siebie!
- tak, ale nie myślmy teraz o Wiśle.
- nie myślmy...