czwartek, 8 maja 2014

Tuż za Dworcem Gdańskim

Tuż za Dworcem Gdańskim pociąg gwałtownie zwalnia. Może nie tuż za dworcem gwałtownie zwalnia, ale na zakręcie tuż przed samym Kołem i pewnie gdyby nie wchodził w ten zakręt, nie skręcał, nie zbaczał, nie poddawał się biegowi rzeczy, mógłby z nie mniejszą prędkością gnać prosto przed siebie, by na chwilę zwolnić w okolicach Centralnej Stacji Towarowej, by następnie niczym wystrzelony z procy ruszyć z niewyobrażalną prędkością na Berlin, stolicę kraju, gdzie każdy pociąg mknie niczym strzała, byłby więc u siebie wśród swoich, a tak snuje się w rozwolnieniu wstecznym, dokładnie przetwarza błoto w przednich szybach i pokazuje nam Wolę w każdym szczególe, choć nie za bardzo jest przecież co pokazywać. 
A kiedyś wyszedłszy z tego samego zakrętu przyspieszał. Fakt, że jechał wówczas w inną stronę, w stronę, w którą i ja zawsze zmierzałem, nigdy w przeciwną, stąd też pozorne rozczarowanie i smutek z tego, że było lepiej a jest gorzej. 
A przecież nie jest gorzej. Wsiadam na Warszawie Zoo, stacji przypominającej tę na wsi, gdzie człowiek, by dostać się na peron zmuszony jest przejść przez tory obstawione odblaskowymi znakami oraz krzyżami z zebry w czerwone paski, co znaczy - musi ryzykować życie. Ze stacji Zoo nie widać żadnych zwierząt, a szkoda, można by z kolejowego nasypu podziwiać przenajróżniejsze okazy, nie narażając swojego nosa na inhalowanie smrodu dzikiej zwierzyny w okresie suchym. Zostaje wyglądanie pociągów ślimaczących się po wale jak i tych żyrafiejących na szczycie mostu.
Rzeka jest piękna o tej porze roku i bezwonna. Cały zapach gdyby był, byłby za niemożnymi do uchylenia oknami, a w dodatku wdechnięty przez zwierzęta z zoologicznego ogrodu, po prostu by nie istniał. Poza tym Żerań i Pałac Kultury. Poza tym piękne schodki na brzegu. Można po nich zejść aż na samo dno i posłuchać jak pod wodą przyjemnie brzmi stukot kolejowych kół. 
Pytyk-pytyk bulbulbul pytyk-pytyk. Mijamy Arkadię to znaczy raj, w którym mają kino i maka. Za kinem i makiem cmentarz i skręcamy. I robimy żółwia. Pan konduktor wyciąga z pociągowego schowka tekturowe kapelusze wielkości starej płaszczki i każe nam nałożyć je na plecy. Następnie wychodzimy na tory i powoli, na czterech łapach przesuwamy się po podkładach. Podkłady śmierdzą martwym żółwiem, bo i nie jeden nie wytrzymał na tej spowolnionej trasie i pękł na pół. Widać jeszcze ślady pękniętych żółwi. Jesteśmy silni. Idziemy szybciej niźli szedłby pociąg. Dlatego pociąg stoi. Oszczędza energię. Swoją energię. Swoją energię oszczędza naszym honorem. Poświęcamy nasz honor i zostajemy żółwiami. Niby ryzykujemy życie, ale gdy nas coś przedziurawi, potrafimy się zrosnąć w samym środku jeszcze bardziej do środka. Idziemy. Jesteśmy gotowi na najlepsze. To znaczy dotrzeć żółwim piechtaczem do stacji szybciej niż zrobiłby to pociąg gdyby tylko chciał. Nie chce, ale my chcemy. Dochodzimy. Jesteśmy. Zdejmujemy żółwie domy z pleców. Wszystko dzieje się na nieco oddalonym ósmym peronie, między drzewami, tak że ludzie tego nie widzą. Znowu jesteśmy ludźmi i nie mamy się czego wstydzić. Na nic te drzewa i peron w krzakach. Jesteśmy dumni z siebie i gotowi na raz jeszcze. My Polacy tak mamy. Chodzimy szybciej niż pociąg. A gdyby tak pojechał prosto i pognał na Berlin...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz