piątek, 24 grudnia 2010

"Nå Tennes Tusen Julelys"

Tamten piątkowy wieczór, gdzieś w drugim tygodniu adwentu. Pamiętasz, tamta łazienka z lustrami na przeciwko siebie. Dzięki temu otrzymuje się niepowtarzalną okazję obejrzenia swoich pleców, łokci. Niepowtarzalna to także okazja umyć ręce jedynie pod zimną wodą. Stoisz przy suszarce. Suszenie rąk pod tymi urządzeniami potrafi trwać wieczność, ktoś mógłby jednak odtworzyć pomysł z papierowymi ręcznikami i na nowo wcielić go w życie.
Do łazienki wpada trzech chłopców ubranych w identyczne bluzy. Właśnie mają przerwę między próbą, a koncertem. Biegają, cieszą się. To jest ten wiek, kiedy kilka minut wolnego czasu potrafi osnuć się pełnią radości życia. I oto pewien wysoki i siwy mężczyzna, z brodą, patrzy w lustro, odwraca się, spogląda na chłopców, by za chwilę uciszyć rozradowaną gromadę. Robi to w języku północy, w języku z charczącym „ry”.
Potem jest krótka droga po skosie przez uniwersytecki plac, aż w końcu dojść do kościoła, w którym po raz pierwszy w czasie pobytu widzisz wielki, rozświetlony, wprawiający w zadumę nad nieobjętością Niezmierzonego, żyrandol. Kościół od ponad dwudziestu minut zapełniał się już ludźmi, toteż zajmujesz miejsce w bocznej ławce. Oczekiwanie w towarzystwie rzeźb wychodzących z filarów świątyni, którym to rzeźbom autor wpisał w twarze wielowiekowe oczekiwanie, boską wręcz cierpliwość. Na początku Saint-Saens, a już za chwilę podają specjały lokalne. Jest i szczególne zadziwienie, trochę to nad sztuką, bardziej może nad radosną wieścią, o której mowa w drugiej zwrotce kolędy, wieści, że ten co się w stajence narodził, to Zbawiciel nasz i Bóg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz