wtorek, 21 czerwca 2011

Złoty obłęd

I co królu złoty?
I co królu złoty?
Gada od rana sąsiadka do psa. Pies dostaje pierdolca od od rana wylatujących z mieszkania kaloryferów. Najbrzydsze kaloryfery jakie kiedykolwiek widziałem mają sąsiedzi z naprzeciwka. Całe żółte. Takie zapuszczone? Myślę, że to kolor, który cieszy oczy niektórych. A może pies obsikał?
Kiedy wychodzę na klatkę, złoty król, który wyłania się z żółtej mgły, gapi się na mnie. Jest szczupły, może rak go zajada. W oczach ma obłęd. Puszczam mu estońskich kompozytorów na uspokojenie. Ale żaden kompozytor z północy nie daje rady szalejącej wiertarce z klatki schodowej. Toteż tylko patrzeć jak pies oszaleje. Sąsiadka przestała gadać do psa. Za to pies przemówił do sąsiadki. Chyba po estońsku, bo nie rozumiem. Złoty obłęd w oczach złotego króla. Przekleństwo żelastwa.

czwartek, 16 czerwca 2011

Przekleństwo

W czasach pisania swojej pierwszej pracy o charakterze pół-naukowym czułem się jakiś taki bardziej przeklęty. Temat właściwie sam w sobie był przeklęty. Był o piekle. O piekle na ziemi. O wychodzeniu z tego piekła może, choć wątpię. Przekleństwo całą parą. I im bardziej wgłębiam się w tych autorów bez pretensji do świętości, przeklętość dotyka mnie, wisi nade mną, czasem chodzi tuż za mną, kryje się za pleckami, czasem wyprowadzam ją na łąkę, i ją oto upolowawszy, znikam w murach jakiejś świątyni, ale kiedy już ze świątyni wyjdę, widzę jak urwane z łańcucha przekleństwo biegnie ku mnie i pada w ramiona.
Tak, tak było kilka lat temu. Dziś piszę kolejną pracę pół-naukową i czuję jak siedzę w klasie, w jednej ławce z całą zgrają dziewiętnastowiecznych guwernantek, które w dodatku porzuciły dawno chęć zdobycia równouprawnienia i wzięcia losu w swoje ręce, na rzecz grzecznego rodzenia i stania przy garach. I oto tylko dwóm osobom w tej klasie świta pomysł zrobienia czegoś większego ze swoim życiem, ale oto w niedługim czasie zapadają oboje na gruźlicę i Śmiercicha wynosi ich z tego świata na swoich chudych rączkach, pozostawiając na ziemi zgraję ciężarnych kobiet, które za swój znak rozpoznawczy obrały dużą łyżkę dozupną i głęboki gar, a ich hymnem jest to, co wydobywa się w wyniku uderzania jednego narzędzia o drugie. Przekleństwo? Nic z tych rzeczy.
Z tymi pracami pół-naukowymi to jest tak, że wydaje się, że jak się ma dwie połówki, to można jedną przytknąć do drugiej i otrzyma się pracę ściśle naukową. Ale jeśli próbowałeś kiedyś przytknąć połówkę jabłka do butelki z urżniętą szyjką, myśląc, że otrzymasz z tego tanie wino o smaku jabłkowym, wiesz o co mi chodzi.
Pan jakiś taki smutny na tych zdjęciach. Obiecuję zweseleć na zdjęciu nagrobnym. Nie, nie będę się szczerzył do potencjalnych pracodawców. Chętnie jednak poszczerzę się zza grobu. I będę miał śmiech jak po trzech piwach, paczce fajek i dwudziestu obrotach na huśtawce. Bo widzi pani, życie to takie zdjęcie, na którym nasz uśmiech przypomina stan na kac-kupie. A po śmierci zaczyna się prawdziwy rausz. Odwrotnie niż zazwyczaj! Niesamowite, prawda?
Więc może strach przed życiem?
Czy ja wiem?
Przyglądała się pani kiedyś czarnej kawie? Nie zastanawiała się pani jak wygląda czarna kawa od spodu? Czy nie toczą jej jakieś złe moce, które, gdy tylko dopijemy kawę do trzech czwartych kubka, umykają bocznymi drzwiami? A czuła pani po jej spożyciu ból w lewej półkuli? Nigdy w prawej? Widzi pani, z uszkodzoną lewą półkulą zachowujemy się jak po katastrofie. A to pośmiertne szczerzenie musi znaczyć, że najpierw obumiera prawa, potem lewa. Czyli nie śmieje się ten, kto się śmieje ostatni, ale ten kto się śmieje na zawsze.
A widziała pani Hiro- i Fukuszimę? A jadła pani ogórki i kiełki fasoli? Buraki? Galaretkę? Lody w lecie? A obudziła się pani kiedykolwiek na pętli, i dostrzegłszy wokół siebie zieloną łąkę, szybko pożałowała pani, że ma tyle zobowiązań w życiu do których musi powracać? A widziała pani film o końcu świata? Nie potrafię już patrzyć się na księżyc bez podejrzeń, że gdzieś obok, za krzakami fruwa jakieś inne ciało niebieskie i lada moment będzie po wszystkim?!
A więc przekleństwo! Piekło na ziemi! Co stopień, czuje pani wyższą temperaturę schodka. Jedni mówią, że na dole jest ogień, inni że pełne zanurzenie w gównie. Naukowcy wciąż się jeszcze spierają, ale prezydent obiecał Polakom referendum w tej sprawie. Większość i tak nie pójdzie do urn, tak też za sprawą nawiedzonej mniejszości utoniemy w kale.

niedziela, 12 czerwca 2011

Laevas Lauldakse

Wczesnym świtem przemierzamy plac z kilkoma ścieżkami, prowadzącymi do portu. Nim oczy spostrzegą morze, którego toń trzyma się bezpiecznie na tym samym poziomie co ziemia, czują je nozdrza. Nigdzie jeszcze nie widziałem miasta tak doskonale zżytego z morzem. Wielka ręka lądu jak gdyby rozciąga się na blacie wody, zgięta w łokciu, podpiera głowę tego miasta, drugą ręką przygarniając kawałek morza jak gdyby do swojej piersi. Widzimy tę doskonałą harmonię dopiero w pięć minut po opuszczeniu promu. Niebo opada popielatym fioletem na miasto, przykrywa wieże protestanckich zborów i pozostałe zabudowania. Kiedy staniesz tyłem do kierunku, w którym płyniesz, masz po lewej stronie samotnie, niczym muchomor na cienkiej stopce, stojącą wieżę telewizyjną. Za nią, wydawałoby się, wielka przepaść, zza której wydobywa się odwieczne słońce. Pomarańczowe. Rozkłada przed nami długi dywan na wodzie i teraz zdaje się, że można po nim jeszcze wrócić do miasta, ale oto, gdy spoglądamy w kierunku, w którym zmierza prom, widzimy niebieszczejące niebo i tam już będziemy zdążać, choćby słońce weszło do nas na pokład i padło na kolana w geście błagania – zawróćcie, zawróćcie...
Chowamy się do środka, bo wiatr. W środku obowiązują cztery języki, kawa i rozmowy o niczym. Dziewczyna o ciemnych oczach i czarnych włosach, za którą podąża przez krótką chwilę wzrok, gdzieś zniknęła. Nie pasuje z resztą do klimatu północy ani swoim wyglądem, ani radością życia. W końcu wszyscy zajmują się chorobami morskimi, kanapkami, rzyganiem, kartami, czerwienieniem na twarzy, objaśnianiem zasad, rzyganiem, czymkolwiek...
Na pokładzie wietrzy się teraz pusty kieliszek po winie, obok niego wyleguje się papieros. Ląd widać już ledwo, ledwo. Zaczynają się pojedyncze pielgrzymki na tył promu, gdzie słychać pracę silników i widać ślady na morzu, jakie zostawia po sobie ta sporych rozmiarów maszyna.
Po kilku dłuższych chwilach spotykamy się z innymi pieszymi pielgrzymami, którzy uciekli wnętrznościom promu, które mieszczą w sobie życie lądowe pełne przywiązania do spraw doczesnych, namaszczone strachem przed tym co fascynuje nas. Wiatr, co rozrywa na kawałki i głębokie morze. Niezmierzone. Powiew wolności tak kuszącej, a tak niebezpiecznej.
Płyniemy, płyniemy...

środa, 8 czerwca 2011

Wiedziałem. O wadze świętego spokoju byłem zawsze mocno przekonany. Waga świętego spokoju jest nie do wyperswadowania ani do zanegowania. Wszystko bierze początek w świętym spokoju. Unosisz się w nim niczym Duch ponad wodami i niby bierzesz w tym czynny udział, i niby jesteś niezauważalny w tym bytowaniu ludzkiemu oku, a jednak pełnisz w tym nawet kluczową rolę, ale zaraz, może to on, ten spokój pełni kluczową rolę. On w nas, a może my w nim. Ciężko powiedzieć.

Pamiętam takiego chłopca z północnego kraju. Zgromadzeni w jednej Sali, ludzie z różnych krajów uczą się obcego sobie języka. I w tym języku też był święty spokój. Pięknie brzmi w tym języku święty spokój, gdyż do przymiotnika święty dodajemy końcówkę określoności, czyli świętość tego spokoju jest jakaś taka szczególna, szczególnie święta, wyższa wręcz w hierarchii świętości niż przeciętna świętość. A jednak w słowniku, w języku tego chłopca nie było takiego pojęcia. Niektórzy myśleli, ze ma on jakiś zespół,  że coś z mózgiem, że tych pojęć nie przetrawia. Myślę, że może na północy spokój jest tak powszedni, tak wszechobecny, że wciąga się go niczym powietrze przez nozdrza. Ma się to w sobie, lecz zbędne są tu jakiekolwiek analizy.

Mówisz, że oddasz mi czas stracony. To ciekawe, to znaczy, że możesz to czego inni nie mogą, możesz odwrócić zło, odwrócić to co było, a do tego trochę jakby przedłużasz życie. Nalewasz do naczynia, z którego wylano, wydawałoby się, bezpowrotnie. Chwytasz słońce za jego wystające promienie i jeśli słońce nie doszło jeszcze do południa, ciągniesz je do siebie. Słońce złażące na zachód kopiesz w brzuch i jak gdyby samo się cofa z rękami założonymi z przodu, całe czerwone, teraz bieleje.

A teraz jest pięć minut takiego świętego spokoju. Jeszcze dzieci hałasują za oknem, ale pozwalają się zagłuszać dzwonami i łąką z High Hopes Floydów i tylko gdy muzyka cichnie na pół minuty, trochę dłużej, znów wbiega cała gromada na parapet pokopać piłkę, pokopać siebie wzajemnie, pokopać święty spokój. On sie jednak nie daje. Robi silny wiatr. Zdmuchuje dzieci z parapetu, by spokojnie trwać jeszcze parę chwil.

czwartek, 2 czerwca 2011

taka akcja

ktoś zostawia książkę w autobusie, w pubie, na ławce w parku czy gdzieś i Ty ją znajdujesz, czytasz i podajesz dalej czyli zostawiasz w autobusie, w pubie, na ławce w parku czy gdzieś i ktoś następny znajduje i czyta...
szczytna bardzo akcja i ja też chciałem znaleźć gdzieś jakąś w autobusie, w pubie, na ławce w parku czy gdzieś i znalazłem nie w autobusie, nie w pubie, nie gdzieś, a na ławce na przystanku i nie jedną a trzy i pech chciał, że jedną miałem, druga miała brzydką okładkę, a trzecia jakaś mała, że pewnie zgubię, nie doniosę i nie pozostawię w autobusie, w pubie, na ławce w parku czy gdzieś i Ty jej nie...
leżą, a ja szukam dalej!