poniedziałek, 21 czerwca 2010

powroty z zawczasów - pierwsze podejście

Pierwsze podejście do lądowania mogłoby odbyć się inną drogą niż to się działo podczas odrywania tyłka od ziemi. Żeby to była jakaś okrężna droga. Jakieś inne, może bardziej pordzewiałe tory. Jakiś inny nasyp kolejowy - chociażby ze stwardniałych, zużytych, wyplutych przed kilkoma laty gum do żucia. Niebieskie maki. Czerwone chabry. I żeby jeszcze, zupełnie jak przy wylocie - żeby ludzie wychodzili z przedziału, a nie jak teraz, zapełniali coraz bardziej tę wąską komorę, a za sprawą luster rozwieszonych na przeciwko siebie, liczba ciał w przedziale urasta do miliona i jednego. Jest się gotowym poświęcić dodatkowych pięć godzin ze swojego życia, byle tylko coś za oknem się zmieniało, a ludzi w lustrach ubywało. 
Kilku rzeczywiście ubywa przed stacją docelową. Wychodzą przez dach i fruną, bowiem pociąg nigdy nie zatrzyma się w ich rodzinnej wsi, do której z resztą z najbliższej stacji kursuje jeden pekaes w miesiącu, a cena biletu pożera całą rentę. Tym ludziom rozdajemy część bagażu, który wieziemy ze sobą, a mianowicie, wszystko to, co wzbudziło w nas niesmak w czasie pobytu tam gdzie się było i już się nie jest i nie będzie. Wychodzącej pani wręczamy ociężałość, starszemu panu puste słowa, z których zda relację we właściwym czasie, jeszcze innemu - nieco młodszemu osobnikowi sprzedajemy wyrzeczenie się kawy na rzecz wcinania serka topionego. Wszystkim im mówimy tylko: masz! - i dzięki temu wraca się lżej w rodzinne strony.
I jeszcze tylko pewna pani okazuje się przy kontroli biletowej nie móc okazać legitymacji uprawniającej do przejazdu ze zniżką dla swojego dziecka. Szybko dogaduje się z konduktorką, która, jak się okazuje, robi zakupy w jej sklepie. Kilku z nas wyobraża teraz sobie siebie konduktorami, wlepiającymi srogi mandat i psującymi całej rodzinie słoneczne niedzielne popołudnie. A wszystko to przez powtarzające się za oknem chmury, maki, podkłady i inne takie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz