piątek, 14 stycznia 2011

Trochę o muzyce i literaturze

Żeby tylko się wspiąć na górną półkę. Wspiąć się, zdjąć najpierw parę książek z pierwszego rzędu, wspiąć się z powrotem i przesuwać książki z pierwszego to w prawo, to w lewo, aż w końcu pokaże się nazwisko poszukiwanego, choć nie za bardzo ulubionego autora. Ryzykujemy życiem. Ryzykujemy niekoniecznie dla tych, których wielbimy – tych odkładamy na później. Spadamy ze stołków, odpadamy ze ściany wspinaczkowej i lecimy tym szybciej w dół, bowiem w naszych dłoniach dzierżymy dzielnie oba tomy Anny Kareniny wyciągnięte tylko na chwilę, uderzamy głową o klawiaturę pianina stojącego na przeciwko półki z książkami, wreszcie łamiemy sobie kręgosłup, leżymy na podłodze, żyrandol spogląda na nas niczym najgłupszy z gapiów, pochylający się nad dziurą, w której już dawno nikt nie kopie, bowiem woda w tym mieście skończyła się raz na zawsze, wreszcie umieramy.
Pijemy kawę, podnosimy się z podłogi, kawałek po kawałku. Najpierw sklejamy rozbitą głowę, owijamy kręgosłup taśmą klejącą w miejscu złamania, Annę Kareninę podrzucamy nad głową, może sama wleci na szczyt półki z książkami, wlatuje, wychodzimy.
Z domu. Mgła, więc nie widać śniegu i innych dodatków do topniejącego śniegu też nie widać. W metrze pan gra na fletni. Gra na fletni przy wtórze cytry i przy dźwiękach harfy. Chciałby. Gra na fletni. Obok pies. Pies nie gra. Znaczy gra. Rolę psa, któremu urwało nogę. Ale nie urwało, więc może nie gra. Leży. Słucha tematu z Kotów wdzięcznie wygrywanego przez fletnistę bez wtóru cytry i bez dźwięków harfy. Wczoraj fletnia bez wtóru cytry i bez dźwięków harfy wygrywała coś co brzmiało jak Niebiosa Rosę. Ale to była jakaś melodia bez Niebiosów Rosy, bez wtóru cytry i bez dźwięku harfy. Potem nadjechał pociąg, a że pies położył łapę na szynie, to mu ją urwało, toteż jednak gra wymarzoną rolę psa co mu urwało łapę, jednak bez wtóru cytry i bez dźwięków harfy.
- Dzień dobry, potrzebuję wiersza o sonacie!
- mam nie mam mam nie mam
- mam?
- mam, przyniosę
- tak.
Cześć, za tydzień opowiesz mi wszystko co wiesz o sonacie, to potrzebne do wiersza o sonacie, ja o sonacie nic nie wiem, Ty wiesz, potem ja sie dowiem, potem świat się dowie o czym jest wiersz, ale najpierw się dowie, że jest, chyba, że wszyscy zginiemy. Zginiemy we mgle, a potem wejdziemy na stację metra, na której fletnista będzie grał na fletni bez wtóru cytry i bez dźwięku harfy, a przy nim leżeć będzie kot, bo pies, który miał grać rolę psa, co mu łapę urwało, okazał być się tej szczególnej rasy, co to na trzech przyjść o własnych siłach nie potrafi.
Swoją drogą źle jest nie mieć mdłości. Takich własnych mdłości w dobrym wydaniu, dobrze oprawionych. Mdłości, mdłości. Mam mdłości, ale nie w tym języku co bym chciał. Chciałbym mieć mdłości we własnym języku, a te które mógłbym mieć są takie brzydkie zielone jasne, że aż mdłościom nie przystoi. W bibliotece zapytałem pani o mdłości. Pani zaczęła robić na biurko.
Wyszedłem.
Wyszedłem i zaczął padać ryż. Ryż był wszędzie. We fletni pana, w złamanej łapie psa, był w Annie i był w Kareninie, był w sonacie poety i na blacie poety. Żeby jednak ryż nie walał się po całej kuchni, poeta zasypuje zapędzający się do walania się po kuchni ryż czarną kawą tak, żeby nikt nie widział. I rzeczywiście już nikt nie widzi!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz