wtorek, 31 stycznia 2012

Obejrzałem

pierwszy raz w życiu od początku do końca "W11 - Wydział śledczy", bo jestem na wakacjach, więc oglądam telewizję, żeby nie było, że nie oglądam i nie pasuję do tego narodu, bo przecież ja bardzo chcę pasować, ale chwilowo nie mogę kurde. Znaczy teraz mogę, a nie mogę przedtem i potem chyba też. No w każdym razie oglądam i okazuje się, że żona gupawego pana, którą zabili w tydzień po ślubie z gupawym panem, została zabita wcale nie przez obdartych ćpunów, ale przez byłą narzeczoną gupawego pana, w której domu znajdowała się nie tylko suknia ślubna martwej żony gupawego pana, ale także trzy sięgające sufitu półki przeładowane książkami, a także najbardziej znane obrazy niejakiego Edvarda Muncha. Pani była narzeczona gupawego pana wiedząc, że nie pójdzie do pierdla gdyż jest chora na umyśle, dokonała zbrodni. Wszystko zapewne w wyniku obrażeń odniesionych poprzez nadmierne zgłębianie lektur i dziennonocne obcowanie z twórczością norweskiego malarza. 
Sporo nas w sumie łączy, te książki w małym mieszkaniu... A i jeszcze przypominam sobie nieskromnie, o zgrozo, kiedyś zaliczyłem Kulturę Skandynawii wywodem o wspomnianym malarzu na ocenę celującą, ale zanim, na maturze z historii sztuki analizowałem munchowy Taniec życia.
Trzymaj mnie lepiej z dala od swej żony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz