poniedziałek, 6 lutego 2012

Na szczęście

recept są miliony w świecie całym. Wybieram je po kawałku, myśląc, że kiedyś wszystkie złączone do kupy, dadzą owoc przeobfity. Na początku wyrzucałem telewizor, bo tak nakazywał pewien obrazek, na którego górze hasło widniało: „Bądź szczęśliwy”. Rzecz jednakowoż wcale nie musiała być w wyrzuceniu telewizora, a zrzuceniu go, jak przedstawiał rysunek, z wysokiej skały. Właśnie wyrzucałem telewizor, kiedy sobie o tym przypomniałem, bo żadnej skały, skąd by można teleodbiornik zrzucić, próżno w tej okolicy szukać. No to telewizor stoi, a z na ścianie zawieszonej kartki spogląda ku mnie kolejny obrazek, na którym widnieje otwarta książka i pod nią taki napis: czytaj książki! No to czytam. Ale kiedy autor książki kojarzy mi się z Noblem, a nie kojarzy z Polską, to ze szczęścia nici. Ale to dopiero początek!
W dniu dzisiejszym w dwóch niezależnych źródłach odnalazłem kolejne dwie recepty na szczęście. Pierwsza to: codziennie czytaj stronę ze słownika. Niestety nie podali z jakiego słownika, ale rozumiem, że każdy słownik może przynieść szczęście – od małego słownika terminów muzycznych do dwudziestotomowego słownika języka polskiego. Oto odkrywa się kolejna niejasność. Bo właściwie kiedy poczujemy się szczęśliwi – czy będziemy szczęśliwi tylko dlatego, że czytamy słownik, czy może w pewnym momencie jego lektury, na którymś haśle, na którejś literce poczujemy spływające na nas szczęście, czy przebrnąć należy może przez całą pozycję, by szczęście zstąpiło na nas w swej pełnej krasie? Poza tym na co należy zwrócić uwagę czytając słownik, czy należy czytać wolno, szybko i czy można czytać z pół zrozumieniem albo bez zrozumienia?
Inna, najgorsza chyba recepta na bycie szczęśliwym, wyluzowanym, to poświęcić w ciągu dnia trzydzieści minut na nic nierobienie. Tu się rodzi dopiero masa pytań. Co mamy robić w ciągu trzydziestu minut, w których nic nie robimy? W jakiej pozycji to robimy? Czy te trzydzieści minut na dzień przypadają na noc, podczas której śpimy? A może powinny nas one zastać w najbardziej intensywnym momencie naszego dnia ciężkiej harówy? I jeszcze te same pytania co przy słowniku: czy do pełnego szczęścia trzeba czekać całe trzydzieści minut, czy szczęście będzie na nas spływało stopniowo – jeżeli tak, to w której minucie zacznie, czy można w czasie tych trzydziestu minut wyjść do toalety czy na papierosa, czy też jeśli nawet zdarzy nam się wyjść do toalety bądź na papierosa, to czy nie trzeba całego procesu przywoływania szczęścia powtarzać od początku? Czy w czasie tych trzydziestu minut nogi mam mieć wyciągnięte, czy podkurczone? Co z rękami? Czy mogę oddawać się rozmowom z innymi mającymi w tym samym czasie swoje trzydzieści minut szczęścia i czy te trzydzieści minut szczęścia może się zbiec z czytaniem książki, której autor kojarzy mi się z Polską i nie kojarzy z Noblem. I co jeśli się zatrzydziestominutuję i zegar wybije trzydziestą pierwszą minutę na zegarze? Czy czar pryśnie, kareta odjedzie a pantofelki znowu będą szczurami szarpiącymi mój jedyny pomarańczowy kocyk? Bo jeśli tak, to ja wolę być nieszczęśliwy i innych swoim nieszczęściem zrażać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz