niedziela, 5 lutego 2012

Telewizja

chwilowo mnie nie inspiruje. Znowu. Znowu wszyscy pobiegli zapalać znicze, a ja zostałem w domu, rozkręciłem kaloryfer na pięć na pięć, zdjąłem skarpety, siedzę, w tle Arvo Pärta In Principio, a na środku tego tła ja i kiedy właśnie oni zapalili już swoje świeczuszki i martwią się końcem, skądinąd nie swojem, ja rozmyślam o początku, a na początku było...
A potem był obraz. I obraz im poprzewracał w głowach. Siedzą i płaczą. A mieli odejść od swych codziennych zmartwień i nie płakać. Ale oni odeszli od swoich codziennych zmartwień i płaczą. Nawet jeszcze bardziej. A potem będą płakać jeszcze, jeszcze bardziej, bo stoją godzinami na mrozie i im kończyny odmarzają i jak im poodmarzają te kończyny, to nie będą mieli już czym uruchamiać obrazów, czym palić zniczy, ani w co chwycić chusteczki na otarcie ogólnonarodowych, a nawet to swoich indywidualnych, kiedy ten obraz już im zgaśnie, łez. Póki co płaczą, a te łzy zamarzają im na policzkach, czasem łzy przenikają do porów na skórze i rozsadzają im twarze od środka. Cały spektakl wciąga tak, że nawet samemu można się odciągnąć od myśli od początku i przeskoczyć na koniec. Ale ja mam swój makaron, którego końcówkę wdzięcznie przyszło wymawiać z francuska. I oto podbiega do mnie pewien dzik reklamowy i rzecze: "Pan spokojnie zje, my idziemy nad stawik, dzieci się trochę w błocie pokręcą, no ale wrócimy(..)". No to czekam i wcinam spokojnie, bo tv jednak wciąż inspiruje, a oni wrócą już za piętnaście - dwadzieścia minut, by płakać dalej, aż do skończenia świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz