piątek, 6 kwietnia 2012

Piekę ciasta

w tej samej cukierni co kilka razy w roku, w tej koło metra, zawsze trafiam na drugi zakręt kolejki kiedy wpadam do środka, więc pieczenie zajmuje mi około dwudziestu minut, ale cztery ciasta w dwadzieścia parę minut, z czego jedno nawet z kurczaczkiem na rogu i z czekoladowym napisem Alleluja po środku! Stojąc tak w tej kolejce próbuję wyhaczyć wzrokiem kogoś kto byłby ode mnie choć trochę młodszy, co przychodzi z trudem, bo albo dzielnica stara, albo młodzież piecze ciasta gdzie indziej czyli dłużej, albo wszyscy poszli do Palikota i nie świętują. Ale nie. Kiedy jestem już w połowie drogi między pierwszym a drugim zakrętem kolejki, do cukierni wchodzi dziewczę takie zwykłe z pomarańczowymi słuchawkami w uszach i szarą torba na ramieniu. Na torbie wyszyty jest barwny kogut i myślę, że albo dziewczynka jest z Litwy, albo kogut jest z Litwy, albo oboje są z Litwy. Jak się po chwili okazuje, kogut nie pozostaje bezczynny, ponieważ przypomina mi wielki plan powrotu do Ojczyzny, o którym trochę ostatnio zapomniałem. Zapomnieć to trochę się wyrzec, zaprzeć - myślę sobie - i ktoś już taki był jeden, kto się zaparł, komu kogut głośno wziął o tym przypomniał, by ten gorzko zapłakał.

Wbiegam do tramwaju. Na sam początek, bo to stara dzielnica i wlokąca się starszyzna uniemożliwia mi dobiegnięcie na koniec, z którego zawsze chętnie oglądam jak świat się oddala i wszystko spier.... Na początku z resztą jest więcej ludzi, a dziś w dodatku stoją trzy wózki dziecięce. Trzy wózki, które uniemożliwiają mi przetoczenie się z początku na koniec. No to stoję na początku. Myślę o życiu każdego z tych dzieci zawierających się w wózku. Tylko jeden wózek stoi przepisowo, znaczy wedle reguł tramwajowych, więc wydaje mi się, że dzieci z pozostałych dwóch wózków wyrosną na dwóch łotrów. Jeden będzie poetą, a drugi kompozytorem.  Nie wiem co gorsze. Ale oto jeden wózek wysiada. Nakurwiam salto i ląduję na końcu tramwaju, bah!

Pod Rotundą pan z żółtym mikrofonem startuje do mnie, by zadać mi pytanie. Przemykam bokiem, dobrze wiem jakie pytanie zada mi podstawiony dziennikarz, Piłat moich czasów - Jezus czy Barabasz?

Wracam. Dziś wrócił na trasę tramwaj linii 14. Liczba czternaście również niesie swoją symbolikę. Wsiadam. Oto żebrząca Rumunka przechadza się środkiem tramwaju. Wszyscy w tej dzielnicy już ją znają, z resztą i ona dobrze wie przy kim się zatrzymać przy czym grzecznie życzy wszystkim zdrowia dla całej rodziny i takie tam. To, że nie posłała mnie do wszystkich diabłów wynika albo z nieznajomości języka albo z tego, że wsiadając na Placu Zbawiciela, nie wypada odwoływać się do mocy nieczystych. No w każdym razie niektóre starsze panie rzucają Rumunce srebrniki, pomagając jej nieść krzyż, czyli jedną z czterdziestu ciąży, oczyszczając przy tym swoje sumienia, bo sumienia dobrze kiedy są czyste.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz