poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Minus 10 w Rio

plus 31 w Warszawie. Siedzę więc na balkonie, rozpostarty na leżaku, nogi opieram o balkonie poręcze i przypalam włosy na stopach. Obok stoi zimny Lech i obu nam się powoli zbiera na wymioty. Poza tym z wnętrza mieszkania dobiega kantata Bacha BWV 147 i myślę, że jest za gorąco na Bacha i czas zmienić płytę na jakąś kogoś z dalekiej północy, ale żeby zmienić płytę trzeba wstać, a następnie co najmniej raz się schylić i w końcu, po krótkiej szamotaninie z firanką, wrócić na miejsce. Stanowczo zbyt wiele.

Nie mam balkonu, więc wypycham poduszkę na parapet, żeby sobie pooddychała świeżym powietrzem. Przynajmniej ona jedna. Poduszce w trzeciej godzinie zbiera się na wymioty, wiec wciągam ją za poduszne plecy do środka, by za chwilę położyć na jej łonie znużoną porankiem głowę.

Poduszka parzy. Nie poczytamy razem książki jak to zwykliśmy czynić w ostatnich tygodniach. Nie posłuchamy Bacha ani nie napijemy się zimnego Leszka. Patrzymy na siebie z obrzydzeniem przemieszanym z lekkim strachem. Kto by pomyślał, że poduszce tak źle z oczu może patrzyć.

Gdyby chociaż jakiś wiaterek wleciał przez łazienkę i wyleciał oknem mojego pokoju. Albo gdyby dom stał na kurzej stopce, z pewnością dałoby się nim sterować tak, by ustawiać okna twarzą do wiatru. Być mistrzem przeciągów! Zapraszać i wypraszać wiatr! Czego chcieć więcej. Żeby chociaż domek stał koło lotniska, gdzie siadające samoloty, przelatując ponad dachami, wzbudzają na krótką chwilę silniejsze ruchy powietrza i rzucają cień na świeży, acz nieco przydechły trawnik. 

Już czas do łóżka. Poduszka za łóżkiem powinna już ochłonąć. Wystygła. Głowa bohatera opada na jej brzuch. Słychać pulsowanie. Kurtyna. Koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz