sobota, 19 maja 2012

Niedziela

A więc ma na imię Sunday. Pies sąsiadów, który ma u mnie przechlapane nie mniej niż sam sąsiad, ale dzięki nim uczę się codziennie przebaczać i to podwójnie, bo za tym, że biały kundel zesrał się na czarno na zielonej klatce schodowej, stoi nie tylko sam autor, ale i właściciel.
W każdym razie zaskoczyło mnie to imię, które doleciało dziś na trzecie piętro, kiedy moja skromna osoba zasłaniała sobą poranniejący sedes. W dodatku Sunday jest suczką, bo w końcu Niedziela, gdyby była imieniem, byłaby z pewnością imieniem żeńskim. 
Trochę jednak dziwne, że pies jest dniem słońca, a gdy go już przełożymy na nasze języki, będzie upamiętniał moment zwycięstwa życia nad śmiercią. To trochę jak gdyby pies, czyli jeszcze większa marność nad marnościami niż ludzka marność nad marnościami, wołał: nie wszystek umrę! Gorzej, to ja jestem dniem, w którym wszystko się wydarza i jeżeli któregoś dnia nie wzejdę, to biada ludziom!
Być może za dużo wkładam psu do gardła i powinienem uważać, bo jeśli mi się Sunday udusi, to zostanie mi już tylko sześć dni tygodnia, a posobotnie bóle głowy będzie trzeba leczyć w poniedziałek. Problem zniknąłby, gdyby bohater, a właściwie bohaterka miała na imię Monday, tyle, że Poniedziałek jest mężczyzną i suczce nie przystoi nosić męskiego imienia, bo to suczka. Trochę szkoda, bo Monday bym chętnie udusił, ale nie uduszę, bo to facet i nie mieszka na przeciwko i nie sika na klatkę. 
Ale Sunday sam w sobie również jest taką trochę ofermą. Nikt wszak nie wie, czy niedziela to początek tygodnia czy jego koniec. Sam się zastanawiam czy owy pies to pies pierwszy z brzegu, czy może ostatni życiowy niedorajda, który wolne chwile spędza na bieganiu po parkingu i sikaniu na samochody. Tak, Sunday spędza wiele czasu na dworze, bo ile można trzymać w mieszkaniu niedzielę. Nawet ona ma swoje granice i musi nadejść wreszcie tydzień roboczy, bo ludzie by z głodu pomarli. 
Gdyby się tak uważniej jeszcze poprzyglądać Sundayowi, widać, że mógł istotnie powstać w dniu, w którym Bóg odpoczął. Być może stworzył go leżąc, kiwnął palcem od niechcenia i oto jest. Sunday. Kiedy nadchodzi jego dzień, merda ogonem, a przez cały tydzień siedzi cicho, no chyba, że dostanie łomot od właściciela. Że tak wolno nadchodzi. To się i wydrze. Bo kto by się nie wydarł. Nawet najspokojniejszy, najbardziej cichy dzień tygodnia, w którym ludzie śpią do południa, a po południu chodzą całymi rodzinami po parkach i puszczają baloniki, odczuwa ból. 
W życiu Sunday musi być ogromnym nudziarzem. Bo co robić z ciągnącą się jak makaron niedzielą. Owszem, można razem obejrzeć kilka seriali w tiwi. Albo zabrać Sundaya, powiedzieć: 
- choć Sundayu, pójdziemy zobaczyć uroczysta zmianę warty przy grobie Nieznanego Żołnierza.
Sunday zamerda ogonem, nasika żołnierzowi na jego wypolerowany but, weźmie w zęby swą gumową kość i pogna z powrotem do domu, gdzie spokojnie doczeka końca samego siebie. Tell my why I don't like...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz