środa, 22 lutego 2012

Ballada o żółtych tenisówkach

Czarny pies kudłaty z zawiniętym ogonem niczym laska biskupa wychodzi dumnie z wagonu metra i człapie po schodach człapu człap. A w łazience są zielone kwiatki samoprzylepne, które przylepione do obrzeży sedesu żółkną z czasem. A w pokoju jest biała firanka wyprana do prze-bieli, której świeży zapach należy czym prędzej wywietrzyć. A ja mam żółte tenisówki. Albo żółte trampki - nie wiem, bo nie wiem czym się różnią. To znaczy wiem. W żółtych tenisówkach gramy w tenisa, a w żółtych trampkach skaczemy po trampolinie. No to ja wybieram żółte tenisówki, bo w tenisa grał pan Gombrowicz i w żółtych tenisówkach wyprzedzam czarnego psa, który nie zauważywszy nawet jak żółte są żółte tenisówki, człapie grzecznie po schodach. A żółte tenisówki są jak tramwaj miejski Pesa. Albo jak żółty ołówek na żółtej teczce z napisem Lux. A lux to znaczy światło, a światło, jak wiadomo jest żółte i tak żółte są właśnie moje żółte tenisówki. W żółtych też tenisówkach przegoniwszy psa, latam po domu, bo to są żółte tenisówki z żółciutkimi skrzydełkami, bardzo lotnemi, a zdecydowanie bardziej lotnemi niż żółte tenisówki ze skrzydełkami w kolorach innych niż żółty, nie wspominając już o nieżółtych tenisówkach z zupełnie już nieżółtymi skrzydełkami. W żółtych tenisówkach z żółtymi skrzydełkami można na przykład podlecieć do zielonego kwiatka odświeżającego kibel i dokonać zapylenia. Pobrawszy nektar, lecimy za pomocą tenisówek z żółtymi skrzydełkami do kuchni, gdzie na czerwonej desce robimy żółty miód i wkładamy go do niebieskiego słoika. Uczyniwszy to, raz jeszcze użyć należy żółtych tenisówek z żółtymi skrzydełkami i przy ich cierpliwej i nienagannej pomocy odlecieć na spoczynek do dużego pokoju, gdzie przysiadłszy na świeżo wypranej firance, a właściwie przytwierdziwszy się do niej super chwytliwymi podeszwami żółtych tenisówek o skrzydełkach żółtych, przymknąć oczęta, wsunąć żółte skrzydełka do tajemniczego schowka w żółtych tenisówkach i zachrapać na różowo.

wtorek, 21 lutego 2012

Ryszard

"Oddychał ciężko
kryzys miał nastąpić w nocy"
Zbigniew Herbert

ale nastąpi trochę po osiemnastej kiedy dzieci nie będą jeszcze spały, a mamy będą miały przerwę między zmywaniem po obiadokolacji a praniem dla całej rodziny. Miałem w tym uczestniczyć i ja. Razem z tym przewodem co za telewizorem złączyłbym się z narodem w bólu i w bólu po bólu, ale nie. Nawet nie wiem dlaczego tak często komentuję ostatnio, to co w telewizji. Może coś sobie udowadniam, a może nienawidzę telewizji tak bardzo, że dokopuję jej skąd tylko mogę i jak mogę. Ale z drugiej strony, Ryszard też człowiek i nie jego wina, że dał się zakleszczyć teleodbiornikowi.
W każdym razie smutne to wydarzenie zbiega się z ważnym wydarzeniem w życiu Kościoła katolickiego, jakim jest Popielec. Z początku trudno to pojąć, ale przecież nic nie dzieje się przez przypadek. A zatem jest tak, że albo śmierć odwiecznego bohatera serialu ma służyć pogłębieniu przeżywania smutku w smutku w okresie Wielkiego Postu, albo też chwila, w której przygasa Rysio, ma odciągnąć produkcyjną część społeczeństwa, która właśnie wróciła z pracy, od udziału w środowej liturgii, kiedy to posypujemy głowy popiołem. 
Kto jednak może mieć zamysł w odciągnięciu wiernych od udziału w tymże obrzędzie? Ktoś kiedyś, pamiętam, majstrował przy telewizji polskiej, więc może i dobrał się ten ktoś do wyzutego ze światopoglądu Ryszarda i skierował go lekko na prawo, w rejony, w których nie żałujemy, nie pokutujemy nie posypujemy głów popiołem, niczym nie posypujemy! Jesteśmy tu dumni, dumni z czego się tylko da, a jednoczy nas tradycja, wielka tradycja wieloodcinkowa! A więc sto lat!

piątek, 17 lutego 2012

To nie jest notka polityczna

ani też o zrywaniu z nałogami, bo jak wiadomo, nic nas tak nie stwarza jak nasze nałogi i gdyby nam te nałogi poodbierać, mogłoby to być równoznaczne z zerwaniem wszelkich masek i ostatecznie wszyscy stanęlibyśmy w rządku, z szarymi twarzami, bez ust, nosów i oczu - brzmi okropnie, no nie?
Jeśli czytaliście uważnie korespondencję Mrożka i Lema, to w jednej z nich jeden zwierza się drugiemu, iż sprawdził czy nie nadużywa alkoholu i przekonawszy się, iż właśnie go nadużywa, obiecuje temu jakoś zaradzić. Niestety po drugiej stronie papieru korespondencyjnego nie siedzi żaden Lem ni Mrożek, no to piszę do Ciebie Czytelniku drogi, cobyś się poczuł jak jeden z tych wielkich umysłów, że oto i ja, na drogę względnej ascezy postanowiłem wstąpić. Ale nie, nie dlatego, że za dużo, czy że już nie mogę, czy że mi nie smakuje albo też miałbym mieć objawienie niejakie, a poza tym po alkoholu wdaję się w bójki z rowerami o czym zeznają mi przypadkowi świadkowie dnia drugiego. Po prostu alkohol szkodzi zdrowiu. Jeszcze wczoraj z resztą byłem poetą romantycznym i miałem wyciągać nogi dzień lada, ale oto stałem się kompozytorem współczesnym i pożyję jeszcze ze sto lat. A wszystko dzięki panu ministrowi. Bo pan minister powiedział podobno, że będziemy przechodzić na emeryturę tak późno, żeby nasza przeciętna długość życia po przejściu nie była zbyt długa. No to rzucam używki, bo zamierzam sporo jeszcze pożyć, choć pamiętam Słowa, iż kto zechce zachować swe życie straci...
Właśnie zjadłem marchewkę, a jutro idę podnieść jakiś ciężar i tak zamierzam dociągnąć do długa bardza, by móc się nachapać po zakończeniu wieku swego produkcyjnego. Ukończywszy te sześćdziesiąt siedem lat zamierzam właściwie siedzieć i chapać, podczas kiedy moi koledzy będą oglądać telewizję, a koleżanki spędzać godziny na różańcu. W drugiej połowie długiego bycia emerytem pewnie nie będę widział, ani słyszał, pewnie też się nie będę ruszał, będę jadł rurkami i igłami, ale kasa będzie płynąć jak gdyby przez jedną z tych rurek, a panie w banku będą zarządzać zdobyczą pochodzącą z bezczelnego przechytrzania systemu, tak - będę bogaty nie mając w ostatnich latach życia o tym żadnej świadomości. Poza tym będę ubezpieczony na milion w jakiejś twardej walucie i gdy przyjdzie godzina mojej śmierci, moje dzieci, wnuki, wnuków wnuki i dzieci prawnuki podskoczą z radości do samego nieba, bo przecież wszystkie one nie będą musiały już nigdy pracować, by żyć i taplać się w nieprzyzwoitych luksusach, bo ich dziad do potęgi trzeciej zrobił grubą kasę, a w ogóle to pieniądz robi pieniądz i kiedyś ktoś w piątym pokoleniu kupi sobie jakieś bankrutujące państwo, które to kupi jakieś inne bankrutujące państwo i tak aż do wykupienia wszystkich państw na ziemi. 
Bardzo żałuję tylko, że mojego chytrego losu nie podzieli niejaki Ryszard Lubicz, który dziś źle się poczuł, w poniedziałek dostanie zawału i na dniach jego czarno białe zdjęcie trafi na okładki najważniejszych polskich gazet. A przecież mogliśmy za pieniądze z jednej z naszych emerytur jeździć do wód i tam jeszcze bardziej odsuwać od siebie widmo postępującego alkoholizmu.

wtorek, 14 lutego 2012

W dzień Cyryla i Metodego

robię sobie powtórkę z cyrylicy. Na pierwszej kartce, która wyciąga się na moich oczach widnieje portret prezydenta Rosji, niejakiego Władimira Władimirowicza Putina, który opowiada mi o swoim wykształceniu, rodzinie, wolnym czasie, a także zwierza się, że ma prostą pracę - mówi "tak" albo "nie". Po tym wszystkim prosi mnie, żebym opowiedział mu o sobie samym, no to mówię, że u mnie nie taka prosta robota, bo po każdym "tak" lub "nie", pytają mnie - a dlaczego?
Nawet w telewizji objawia się moim oczom bardzo konkretna starsza kobieta. Zaczepia Olę z Klanu, która w dniu Cyryla i Metodego ma z lekka skwaszoną minę, a wszystko przez jej chłopaka, który jest jakiś drętwy czy coś, nie wiem, bo nie oglądam przecież. W każdym razie ta pani tłumaczy Oli, że za bardzo ulega chłopcu, że jego choroba nie jest żadnym wytłumaczeniem, że Ola powinna być twardsza, a kiedy Ola zadaje starszej pani pytania, pani odpowiada "tak" lub "nie". Wyznania Oli zastają mnie podczas wcinania barszczu.
- jaka konkretna kobieta! - mówię o starszej pani.
- to tylko w telewizji - odparli rodzice.
A zatem najbliższy człowiek, który mówi "tak tak - nie nie" jest w dalekiej Rosji, a moje zabiegi, by stać się równie mężnym i konkretnym człowiekiem spełzną zapewne, przez zwykłe "a dlaczego?", na niczym. Czy sam Cyryl i sam Metody posługiwali się myślą - da da - niet niet - źródła milczą.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Na szczęście

recept są miliony w świecie całym. Wybieram je po kawałku, myśląc, że kiedyś wszystkie złączone do kupy, dadzą owoc przeobfity. Na początku wyrzucałem telewizor, bo tak nakazywał pewien obrazek, na którego górze hasło widniało: „Bądź szczęśliwy”. Rzecz jednakowoż wcale nie musiała być w wyrzuceniu telewizora, a zrzuceniu go, jak przedstawiał rysunek, z wysokiej skały. Właśnie wyrzucałem telewizor, kiedy sobie o tym przypomniałem, bo żadnej skały, skąd by można teleodbiornik zrzucić, próżno w tej okolicy szukać. No to telewizor stoi, a z na ścianie zawieszonej kartki spogląda ku mnie kolejny obrazek, na którym widnieje otwarta książka i pod nią taki napis: czytaj książki! No to czytam. Ale kiedy autor książki kojarzy mi się z Noblem, a nie kojarzy z Polską, to ze szczęścia nici. Ale to dopiero początek!
W dniu dzisiejszym w dwóch niezależnych źródłach odnalazłem kolejne dwie recepty na szczęście. Pierwsza to: codziennie czytaj stronę ze słownika. Niestety nie podali z jakiego słownika, ale rozumiem, że każdy słownik może przynieść szczęście – od małego słownika terminów muzycznych do dwudziestotomowego słownika języka polskiego. Oto odkrywa się kolejna niejasność. Bo właściwie kiedy poczujemy się szczęśliwi – czy będziemy szczęśliwi tylko dlatego, że czytamy słownik, czy może w pewnym momencie jego lektury, na którymś haśle, na którejś literce poczujemy spływające na nas szczęście, czy przebrnąć należy może przez całą pozycję, by szczęście zstąpiło na nas w swej pełnej krasie? Poza tym na co należy zwrócić uwagę czytając słownik, czy należy czytać wolno, szybko i czy można czytać z pół zrozumieniem albo bez zrozumienia?
Inna, najgorsza chyba recepta na bycie szczęśliwym, wyluzowanym, to poświęcić w ciągu dnia trzydzieści minut na nic nierobienie. Tu się rodzi dopiero masa pytań. Co mamy robić w ciągu trzydziestu minut, w których nic nie robimy? W jakiej pozycji to robimy? Czy te trzydzieści minut na dzień przypadają na noc, podczas której śpimy? A może powinny nas one zastać w najbardziej intensywnym momencie naszego dnia ciężkiej harówy? I jeszcze te same pytania co przy słowniku: czy do pełnego szczęścia trzeba czekać całe trzydzieści minut, czy szczęście będzie na nas spływało stopniowo – jeżeli tak, to w której minucie zacznie, czy można w czasie tych trzydziestu minut wyjść do toalety czy na papierosa, czy też jeśli nawet zdarzy nam się wyjść do toalety bądź na papierosa, to czy nie trzeba całego procesu przywoływania szczęścia powtarzać od początku? Czy w czasie tych trzydziestu minut nogi mam mieć wyciągnięte, czy podkurczone? Co z rękami? Czy mogę oddawać się rozmowom z innymi mającymi w tym samym czasie swoje trzydzieści minut szczęścia i czy te trzydzieści minut szczęścia może się zbiec z czytaniem książki, której autor kojarzy mi się z Polską i nie kojarzy z Noblem. I co jeśli się zatrzydziestominutuję i zegar wybije trzydziestą pierwszą minutę na zegarze? Czy czar pryśnie, kareta odjedzie a pantofelki znowu będą szczurami szarpiącymi mój jedyny pomarańczowy kocyk? Bo jeśli tak, to ja wolę być nieszczęśliwy i innych swoim nieszczęściem zrażać!

niedziela, 5 lutego 2012

Telewizja

chwilowo mnie nie inspiruje. Znowu. Znowu wszyscy pobiegli zapalać znicze, a ja zostałem w domu, rozkręciłem kaloryfer na pięć na pięć, zdjąłem skarpety, siedzę, w tle Arvo Pärta In Principio, a na środku tego tła ja i kiedy właśnie oni zapalili już swoje świeczuszki i martwią się końcem, skądinąd nie swojem, ja rozmyślam o początku, a na początku było...
A potem był obraz. I obraz im poprzewracał w głowach. Siedzą i płaczą. A mieli odejść od swych codziennych zmartwień i nie płakać. Ale oni odeszli od swoich codziennych zmartwień i płaczą. Nawet jeszcze bardziej. A potem będą płakać jeszcze, jeszcze bardziej, bo stoją godzinami na mrozie i im kończyny odmarzają i jak im poodmarzają te kończyny, to nie będą mieli już czym uruchamiać obrazów, czym palić zniczy, ani w co chwycić chusteczki na otarcie ogólnonarodowych, a nawet to swoich indywidualnych, kiedy ten obraz już im zgaśnie, łez. Póki co płaczą, a te łzy zamarzają im na policzkach, czasem łzy przenikają do porów na skórze i rozsadzają im twarze od środka. Cały spektakl wciąga tak, że nawet samemu można się odciągnąć od myśli od początku i przeskoczyć na koniec. Ale ja mam swój makaron, którego końcówkę wdzięcznie przyszło wymawiać z francuska. I oto podbiega do mnie pewien dzik reklamowy i rzecze: "Pan spokojnie zje, my idziemy nad stawik, dzieci się trochę w błocie pokręcą, no ale wrócimy(..)". No to czekam i wcinam spokojnie, bo tv jednak wciąż inspiruje, a oni wrócą już za piętnaście - dwadzieścia minut, by płakać dalej, aż do skończenia świata.

sobota, 4 lutego 2012

Cześć Michał,

"Magda zaprasza Cię na nową stronę, na której poznasz ciekawe osoby: Twoo.com. Ona zna już 46 osób, która/eją lubią na Twoo!"

Myślałem, że jest tylko jedna (Magda).

piątek, 3 lutego 2012

Nie mówmy o poważnych rzeczach

Rozmawiajmy o nowym rozkładzie dziewiętnastki
i o sklepie na rogu o przestrzeni chodzenia
po ośnieżonym chodniku i o kocie w bramie
o doborze pieśni w niedzielnej liturgii i czasem
o wzorach na kubku z Litwy póki nie skonam
nie mówmy o poważnych rzeczach