piątek, 29 listopada 2013

Sen z obiadem w tle, który pryska.

"jedliśmy dużo
jak zawsze wtedy kiedy nikt nie płaci"
Z. Herbert

Dziś zaczęli ważyć nam jedzenie. A konkretnie obiad. Kolacji tu nie jadamy. Nie ma jej w zwyczaju. I tak dotychczas każda z pań pracujących na stołówce spoglądała przelotnie na talerz i odbierała grzecznie kuponik, który pozwalał nam nakładać sobie tyle ile chcemy, ale tylko do dwudziestu dwóch złotych. Ale tyle ile chcemy znaczy tyle ile chcemy, więc nakładaliśmy sobie do woli, zawsze na początku trochę zdrowego jadła ze szpinaczkiem i innymi warzywkami, by na końcu napakować sobie tiramisu, sernika i innych słodkich rzeczy, które ostatecznie przecież powoli kładą nas do grobu. 
Dziś, to znaczy piątego dnia beztroskiego jedzenia, przyszła pani, która nakazała paniom, które jeszcze wczoraj spoglądały przelotnie i odbierały grzecznie kuponik, żeby kładły na wagę, wyliczały i decydowały kto ile może zjeść.
Tak nie zjadłem dziś pysznego śmietanowca i ledwo zmieściłem się w cenie z koktajlem z truskawek. Poza tym w rybie był ser, który specjalnie obciążał całe danie, a gołąbek wcale nie był taki lekki jak mogłaby wskazywać jego nazwa. 
Widziałem kobiety odchodzące z kwitkiem, które z powodu konieczności wagi musiały dziś zwyczajnie nie dojeść. A to właśnie one będą nam w przyszłości rodzić zdrowy i silny naród! Póki co rodzą naród słaby i schorowany. A wszystko to wina wydzielania żywności. Praktyki, której nie powstydziłby się żaden obóz koncentracyjny. Radzimy sobie jak możemy, ale nie wiemy jak długo to jeszcze potrwa.
Ja się dziś najadłem. Ale wszystko dzięki temu, że wczorajszą rację żywności przylepiłem pod krzesłem na wypadek gdyby cudowny sen o nieskończonej żywności miał się nagle skończyć. I rzeczywiście, skończył się. Nagle. Na szczęście miałem spryt, intuicję, miałem jedzenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz