niedziela, 16 lutego 2014

Rzecz o lęku szerszeniowym

Przyjście odwilży i nieuchronne nadchodzenie nowej pory roku musiało wzbudzić nowe niepokoje, które są niczym innym jak starymi lękami. Nawet nie spodziewałem się jak szybko powróci lęk szerszeniowy, tak dobrze znany Czytelnikowi z notki o szerszeniowym śnie. I właśnie teraz kiedy minęliśmy zero na termometrze i nie boimy się otwierać na dłużej okien, znikać na dłużej ze swoich sypialni, powraca lęk przed tym, co znane, co ograne już chyba we wszystkich tonacjach.
Tak wracam do pokoju, trzaskam oknem i przekręcam oporną klamkę, po czym rozwalam się na kanapce, z poduszką, z kawką, z lekturą i się zanurzam. Spokój z pretensjami do świętości przystojny porankom jedynie weekendowym. Z należnego odpoczynku korzystają nawet kwiaty na parapecie. Tak mijają kolejne minuty, aż rozlega się ciche burczenie, rzężenie, lekkie pobrzękiwanie dobywające się spod owadziej skorupy. Zastygam. Wobec owadów gromadzących w sobie śmiercionośny jad należy zachować szczególny spokój. Każda tego typu sytuacja umacnia mnie w tego typu zachowaniu i tym razem jestem tak spokojny, że kiedy po dziesięciu sekundach odgłosy milkną, sam czym prędzej zapominam o całej sprawie.
Nie upływa wiele czasu jak owad znów daje znać o sobie. Tym razem jego bzykanie jest jak gdyby słabsze, lecz jak gdyby rozciągnięte w czasie. Dłużej wszak przyjdzie mu teraz wygasać, a sam owad zdaje się znać na sprawach akustyki i akustykę pomieszczenia wykorzystywać tak, by jego brzękanie brzmiało jak najdłużej i siało jak największą grozę. Odwracam się i wypatruję jego sylwetki na szybie. Z braku sylwetki i z braku dalszych odgłosów, niepokój zanika i sam jak gdyby wyzbyty z niepokoju zdaję się zanikać w całej scenerii.
Kolejne spotkanie z owadem nastąpiło, kiedy postanowiłem dokonać rutynowego wietrzenia pomieszczenia. Oto wstaję i pochylam się nad parapetem, by objąć wzrokiem całe dostępne w polu widzenia stworzenie, które przecież należy do mnie i tylko do mnie. W tym momencie odzywa się owad. Leży tuż przede mną i woła, chyba, pomocy. O radości, nie jest to żaden szerszeń, którego spodziewałem się z nastaniem pierwszych dni wiosny, ale zwykła chińska biedronka, która w wyniku silnej mutacji genów jest w stanie przetrwać najsroższą polską zimę i pustoszyć naszą swojską rzeczywistość przez wiele lat. Pech chciał, że bohaterka, chińska boża krówka, zaplątała się w sieć, pajęczy bar szybkiej obsługi, gdzie nie musiała długo czekać na klienta, który z początku musiał wydawać się jej wybawcą, a który w pendolinowym tempie przemienił się w oprawcę. 
Cały ranek trwała uczta na parapecie moim, wzniecając we mnie stare lęki przed rozbudzoną po brzegi wiosną i jej jadowitymi możliwościami. Na parapecie jednak wciąż trwa walka o przetrwanie zimy, więc ulga jest niezmierna i upragniona. Kończę tymczasem i idę wyprowadzić pająka na spacer. Jego żołądek jest pełny i zaraz...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz