sobota, 28 grudnia 2013

W czwartym dniu świąt.

W czwartym dniu świąt zastanawiam się co mógłbym powiedzieć dziś światu. Bo przecież człowiek napełniony świątecznością, wspinający się na wyżyny siebie, wyciąga rękę do góry i jest on wobec firmamentu niczym dziesięciolatek w swoich staraniach dotknięcia sufitu pokoju, choć przecież podłoga przyciąga go bez litości, a grawitacja nie ma względu na osoby. Ale człowiek nie jest już dziesięciolatkiem, do firmamentu, znaczy sufitu doskakuje za każdym razem kiedy zechce mu się podskoczyć, a niektórzy nawet potrafią ze szczerego serca rąbnąć w zwisający nad nim sufit swoją osobistą głową. 
Po zjedzeniu dziesięciu rodzajów mięs, dwudziestu rodzajów ciast i popiciu trzydziestoma rodzajami napojów (w tym 50% to napoje alkoholowe) nie ma mowy o podskakiwaniu ku czemukolwiek. Mowa co najwyżej o pozycji horyzontalnej i pseudointelektualnym zmęczeniu na twarzy. W takich warunkach nie rodzi się mądrość, więc każde słowo wyłania się teraz z ospałej próżni obecnej w każdym człowieku. 
Tak naprawdę czwarty dzień świąt przespałem, a jeśli przemawiały przeze mnie jakieś moce, to czyniły to za pośrednictwem snu, którego treści zapomniałem jeszcze przed przebudzeniem. Zatem światu do zakomunikowania mam dziś tyle co nic. Dbam jednak o swój wizerunek, bo oto za mną stoi wielka żywa zielona choinka z czerwonymi światełkami i żółtymi bombkami, a dookoła roztacza się zapach przywiędłej jemioły - matki wszelkiego wyuzdania. Owe gadżety robią mi reggae. Wyglądam. Zasysam. Wciągam. Patrzcie. Enter.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz