Powrót miał
oblicze starej kobiety z wózkiem i woń bezdomnego, który wydobywał się z jej
ust za każdym się ich rozwieraniem. Oto kobieta wchodzi na trzech krzyżach do
sto dziewięćdziesiąt pięć, z trudem wlecze za sobą wózek z rozklekotanymi
sprzętami w żołądku, a przed sobą niesie dopiero co wydobyty ze śmietnika kubek
termiczny, w którym nie chce się wiedzieć, co pływa. Co chwila słychać jakieś
popluskiwanie jakiegoś żyjątka, choć zaraz się okaże, że to tylko gówno unoszące
się nieco pod tonią moczu, podskakuje lekko na zakrętach i uderza o ściany
kubka. Kobieta natomiast wsiadłszy do autobusu zajęła się oddychaniem, a
właściwie wydychaniem powietrza i oto mordercze capienie jęło powoli zajmować
całe wnętrze autobusu. Pada deszcz, to nie wywietrzysz, bo komu zacznie kapać i
wkrótce okazuje się, że naród przedkłada capienie nad kapanie. Niektórzy
wychodzą, jednak smród bezdomnego, widać, jak wlecze się za nimi po dzielnicy.
A odziany jest w brązowy wór, przewiązany buraczanym sznurem, z jego zaś czoła
leje się żółty pot. Wózek dalej jedzie obok swej właścicielki i nigdy nie
wiadomo za kim to pogna, toteż każdy wykrada się z pojazdu cichaczem, coby nie
zwrócić na siebie uwagi tego żelaznego robota z kraciastym garbem na plecach.
Oprócz kubka
i wózka ma pani jeszcze brudny dres, wielkie cyngle i czarne wąsy i gdyby zamiast
dżinsów ubrudzonych błotem miała rybi ogon, mogłaby robić za herb tego miasta,
przy czym należałoby nieco przemalować tło, najlepiej na brązowo, tak żeby
wszechobecna ohydna woń, zyskała wreszcie swoje odbicie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz